Z Szumisiem stworzonym przez Annę Skórzyńską zasypia już pół miliona dzieci – w Polsce, kilku krajach Europy, a za chwilę w Stanach. Gadżet, który zamknął biały szum w pluszaku, powstał także dzięki wsparciu programu Biznes w Kobiecych Rękach. Z jego twórczynią, bizneswoman i mamą trójki dzieci, rozmawiamy w ramach naszego nowego cyklu o kobietach w biznesie.
W jaki sposób związałaś się z Siecią Przedsiębiorczych Kobiet?
Cztery lata temu wzięłam udział w drugiej edycji programu Biznes w Kobiecych Rękach. Namówiła mnie do tego siostra, która pracuje w POLIN. Tam poznała Kasię i Dorotę, które organizują w muzeum część swoich eventów. To był dla mnie trudny moment. Rozstałam się właśnie ze wspólniczkami. Miałam w Urzędzie Patentowym zastrzeżoną nazwę Szumiś, więc marka została ze mną, ale prawo do sprzedawania produktu miały też one. Tamten pierwszy Szumiś funkcjonował już na rynku, a ja musiałam zaczynać od nowa. Na szczęście spotkałam Marcina, który chciał zainwestować w moje misie. Wtedy wkroczyły też dziewczyny. Ich zaufanie pomogło mi uwierzyć w siebie.
Biznes w Kobiecych Rękach dał ci konkretne umiejętności?
Tak, dowiedziałam się, jak pisać biznesplan, myśleć o marketingu, szukać inwestorów. Ale know-how to nie wszystko. Najważniejsze było kobiece wsparcie, które otrzymałam. Od Doroty i Kasi, z którymi do dzisiaj mam stały kontakt, ale także od dziewczyn, które poznałam na warsztatach. Każda z nas, a było nas pięćdziesiąt, interesowała się pomysłami reszty. Wypytywałyśmy się o postępy projektów, doradzałyśmy reszcie, kibicowałyśmy sobie nawzajem. Ta solidarność była niesamowita.
Poczułaś się częścią wspólnoty?
Tak, choć na początku wcale nie podobała mi się etykietka „kobiecy” biznes. Z czasem zrozumiałam, że my, kobiety, musimy się wspierać, bo borykamy się z przeszkodami, których mężczyźni nie mogą zrozumieć. My potrafimy sobie szczerze powiedzieć, co nam w biznesie nie wyszło, podczas gdy mężczyźni wolą mówić wyłącznie o sukcesach. Ale to nie wszystko. Więcej mężczyzn zakłada własne interesy, bo kobiety mają nieporównywalnie więcej obowiązków. Biznes, dom, dzieci – pogodzenie tego to prawdziwa ekwilibrystyka. I niby matkom jest łatwiej mieć biznes niż pracować na etacie, bo można odpisywać na maile z domu, gdy dziecko zaśnie. Ale jeszcze łatwiej byłoby zrobić sobie herbatę, włączyć serial i odpocząć…
Nie mówiąc już o tym, że nie każda kobieta, która ma pomysł na biznes, dostaje w ogóle szansę, żeby go zrealizować…
W Warszawie jest nam łatwiej. Ale podczas spotkań organizowanych przez Sieć Przedsiębiorczych Kobiet w innych miastach Polski poznałam dziewczyny, których mężowie wyśmiewali się z nich, gdy im powiedziały, że chcą założyć firmy. Albo argumentowali, że nie ma potrzeby, bo oni zarabiają, więc na życie to wystarczy. Brakuje też instytucjonalnego wsparcia dla kobiet. Gdyby był większy dostęp do bezpłatnych żłobków, nie padałby argument, że jeśli opiekunce trzeba zapłacić prawie tyle, ile wynosi pensja, to wydaje się, że kobieca praca przestaje mieć sens…
Ty w domu miałaś wsparcie?
Tak, zawsze. Mojemu Krzyśkowi jako pierwszemu opowiedziałam o moim pomyśle. Pomógł mi zwłaszcza wtedy, gdy rozstałam się ze wspólniczkami. Byłam wtedy pewna, że to już koniec. Krzyś wyraża swoje zdanie, ale nigdy go nie narzuca.
Też ma swoją firmę?
Nie, pracuje na etacie, jest dziennikarzem. Ja też byłam dziennikarką, pracowałam w TVN24.pl i w „Super Expressie”. Miewałam nawet nocne dyżury. Próbowaliśmy je pogodzić, żeby zawsze miał kto zostać z dziećmi. Teraz jest wygodniej, bo wymieniamy się opieką. A gdy on ma urlop, to nie siedzi już przy komputerze. Ja sprawdzam maile.
Jako mama jak się czułaś na etacie?
Nie mogę narzekać, zawsze byłam dobrze traktowana. Gdy dzieci były chore, pracowałam z domu. Cóż, to znów takie kobiece podejście. Powinnam była przecież, powiedzieć, że nie dam rady. A chciałem udowodnić, że ze wszystkim sobie poradzę. Z jednym dzieckiem na barana, a drugim skaczącym wokół mnie starałam się skończyć artykuł.
No właśnie, w takich sytuacjach właściwie przepraszamy za to, że dzieci są chore… Lekcja asertywności jest trudna. Nauczyłaś się tego, prowadząc biznes?
Mój wspólnik Marcin od dawna prowadził biznes, więc to on zajmuje się sprawami pracowniczymi czy prawnymi. Ja jestem od marketingu, a razem zajmujemy się rozwojem produktu. Część pracowników Marcina przeszła do naszej firmy. W zarządzaniu nie jestem dobra.
Dobrze znać swoje słabsze strony… A ile wiedziałaś o biznesie w punkcie wyjścia?
Na szczęście mało, bo z wiedzą, którą mam dzisiaj, nie miałabym odwagi się na to porwać. Marcin mnie szkolił. Z czasem nabrałam wprawy. Im dłużej prowadzę firmę, tym większą czuję odpowiedzialność za pracowników. Nie tylko, żeby biznes się kręcił, ale też – żeby im się miło pracowało. Nauczyłam się słuchać pomysłów innych. Na początku z Marcinem sami podejmowaliśmy decyzje, teraz sugestie pracowników bardzo się liczą.
Wykorzystujesz umiejętności z poprzedniej pracy?
Tak, pisanie i redagowanie zawsze się przydają – zwłaszcza, że sama zajmuję się marketingiem.
Żałujesz czasem rezygnacji z etatu?
Nigdy nie żałowałam. Chociaż myślę czasami o tym, że kiedyś wyłączałam komputer o 15.00, a teraz bez przerwy myślę o pracy.
Pieniądze były dla ciebie motywacją?
Nigdy nie zarabiałam gigantycznych pieniędzy. Umówiliśmy się z Marcinem, że po kilku miesiącach działania firmy zaczniemy wypłacać sobie pensje. Niewielkie. W wysokości takiej, jaką miałam na etacie. Trwało to ponad rok. Reszta szła na dalsze inwestycje, bo jeśli chcemy wyprodukować 10 tysięcy misiów, musimy zapłacić za nie trzy miesiące wcześniej.
Z drugiej strony, nigdy nie było tak łatwo założyć biznesu.
Tak, internet zmienił wszystko. Prawie od początku sprzedaję misie także za granicą. Kiedyś musiałabym zbadać rynek, objechać cały kraj, znaleźć lokal. Teraz zakładam sklep internetowy. I jestem w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech.
Jak poradziłaś sobie z wylansowaniem produktu – w Polsce i za granicą?
Branża dziecięca jest bardzo podatna na modę. Gdy jakiś gadżet wylansują influencerki, mamy chętnie go kupują. Myślałam, że ten mechanizm zadziałał w przypadku Szumisiów, więc martwiłam się, że za granicą trudno mi się będzie przebić. Ale okazało się, że produkt broni się sam. W Polsce działa też oczywiście siła marki, ale dla mam najważniejsze jest to, że Szumiś naprawdę działa.
Szumiś to również doskonały prezent na baby shower…
Właśnie. Ale wchodząc na inne rynki, musieliśmy zmienić nazwę. A dodatkowo, konkurencja jest ogromna. Jednak produkt od razu się spodobał. Klientki ze wszystkich krajów, w których działamy, wysyłają nam filmiki z dziećmi śpiącymi z Szumisiami. Opieramy się tam tylko na opiniach mam. I sprzedajemy.
Produkt wyróżnia się na tle konkurencji?
Tak. I warto powiedzieć, że konkurencja nie jest wcale zła. Działa motywująco. Na rynku jest miejsce dla podobnych produktów – sówki, owieczki, króliczki. Ale tylko my mamy pięć różnych szumów. My produkujemy w Polsce z wysokiej jakości elementów. A nazwa „Szumiś” funkcjonuje już trochę jak „adidasy”. Opisuje całą grupę produktów. My teraz przechodzimy zmiany. Z dnia na dzień zmieniliśmy całą kolekcję, wycofując starą ze sprzedaży. To był radykalny ruch. Teraz Szumisie to dwie rodzinki misiów.
Jak wpadłaś na pomysł schowania mechanizmu szumiącego w pluszaku?
Gdy mój syn Antoś, dziś dziewięcioletni, był malutki, zasypiał tylko przy szumie suszarki. Jak przebudzał się w nocy, jak rosły mu ząbki, jak chciałam odzwyczaić go od karmienia. I wtedy sobie pomyślałam, jakby to było fajnie, gdyby schować ten szum do miśka. Dwa lata później urodziła się Hela. Moja koleżanka już wtedy podchwyciła temat. Ale po drugim dziecku wróciłam do pracy. I byłam sfrustrowana etatem. Myślałam, żeby założyć firmę. Wiedziałam, że pracy będzie więcej, ale pragnęłam samodzielności i wolności dysponowania swoim czasem. Teraz najmłodsza córka Marysia, która ma półtora roku, testuje Szumisie. Dzięki temu na bieżąco zbieram uwagi – tu za głośny szum, tu za cichy. Dorobiliśmy też przenośne serce, żeby można było wziąć szum do wózka.
Kobiece biznesy odpowiadają często na potrzeby życia codziennego.
Tak, kobiety czerpią pomysły z codzienności. Na międzynarodowych targach rzeczy dla dzieci widać, że wszystkie produkty pierwszej potrzeby już powstały. Innowacja rodzi się właśnie wtedy, gdy realizujemy nasze własne potrzeby. Magda, jedna z koleżanek z sieci, wymyśliła kombinezony dla dzieci, które nie przemakają. A inna, Magda Bebecik – kocyk, w którym dziecko się nie odkrywa.
Jak równouprawnienie w domu działa na twoje dzieci?
Dobrze. Moja mama też zawsze pracowała. Jak dzieci dorastają w takim domu, to praca jest dla nich czymś naturalnym. Najważniejsze to pokazać dzieciom, że każdy musi pracować. Że mamy to, co mamy dzięki pracy.
A zdarza się dzieciom za tobą tęsknić?
Tak, ciężko było zwłaszcza na początku, zaraz po założeniu firmy. Córeczka szła do przedszkola, syn do szkoły, a mnie ciągle dzwonił telefon. Któregoś razu, gdy znów usłyszeli dzwonek, zatkali uszy, bo już mieli tego dosyć. Teraz stawiam granice. Po południu odbieram telefon tylko, gdy wiem, że to ważne. Ale zdarza mi się mieć poczucie winy. Wiem, że niełatwo dzieciom wytłumaczyć, że same nie mogą bawić się telefonem, skoro ja wciąż to robię. Ale wiem też, że są ze mnie dumne. Jak każde dziecko, którego rodzic produkuje zabawki… Antek dokucza nawet Heli, że to dzięki niemu powstał Szumiś.
A ty jesteś z siebie dumna?
Jestem szczęśliwa! Dziewięć lat temu nie pomyślałabym, że pół miliona dzieciaków będzie zasypiać z moimi miśkami.
Stawiasz sobie cele?
Nie mam wielkich wymagań. Gdyby było tak jak jest, byłabym zadowolona. Najbliższy cel to wprowadzenie misiów na rynek amerykański. Zdobywamy wszystkie certyfikaty. Ciężko przebić się przez procedury, tym bardziej, że w każdym stanie działa to inaczej.
W domu byłaś uczona ambicji?
U mnie w domu była zasada, że dzieci powinny zdobywać wiedzę. Szkoła jest dla nich jak praca. Uczy systematyczności i życia w społeczeństwie. Widzę po moich dzieciach, jak to działa. Mają już swoje zdanie. „Moje życie, moje zasady” – mówi mój dziewięciolatek.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.