Przebija się przez orkiestrę, ograniczenia wynikające z płci czy religii, wychodzi z sal koncertowych. Pnie się wysoko, a będzie jeszcze wyżej, w końcu to najczystszy głos młodego pokolenia.
Ciepłe popołudnie, na niewielkiej scenie zaraz zacznie się koncert. Stroje niezobowiązujące, klimat wakacyjny. Przy fortepianie siedzi Alphonse Cemin, zamiast eleganckich butów ma na nogach japonki, do tego szorty. Obok stoi chłopak w sportowych butach, koszuli w kratkę – lekko wymiętej, jakby właśnie wyciągnął ją z walizki. Podwinięte spodenki sięgają mu nad kolana. Gdy z jego szeroko otwartych ust wydostają się pierwsze dźwięki, luźna atmosfera wydaje się być na pozór nie na miejscu. Jakub Józef Orliński śpiewa arię Antonio Vivaldiego. Śpiewa niezwykle, tam, gdzie może, wykorzystuje swoje talenty, ozdabia utwór, tam, gdzie pozwala na to kompozycja, daje popis siły i wysokości głosu. Występ nagrany dla francuskiego radia zobaczyłona YouTubie cztery miliony osób.
Jakub Orliński ma 28 lat i nie różni się od rówieśników – choć po muzyku operowym można by się spodziewać sztywniactwa. Jak inni korzysta z mediów społecznościowych, dzieli się prywatnością. Gdy ostatnio był w Pizie, zrobił selfie z Krzywą Wieżą. „Prawdziwa turystyczna fotka” – podpisał i dostał pięć tysięcy polubień. Im częściej pokazuje siebie, tym więcej ludzi reaguje. W sierpniu tygodnik „New Yorker” poświęcił mu obszerny artykuł. Porównano go do rzeźb Michała Anioła. Ja widzę w nim postać z dzieł Caravaggia. Młodzieńcza uroda – kręcone ciemne włosy i wyraźne kości policzkowe. Do barokowego obrazu pasuje też jego barokowy głos.
Anielski głos
Orliński operuje skalą altową, to znaczy śpiewa wysoko, choć nie najwyżej. Dla takich jak on, czyli kontratenorów, komponowali Antonio Vivaldi czy Georg Friedrich Händel. Wysokim głosem śpiewał Farinelli. Jemu współcześni, wierząc w magiczną moc dźwięków, jakie potrafił z siebie wydobyć, nazywali jego głos anielskim. Kastrat – niesłusznie nazywany ostatnim. Ostatnim znanym był Alessandro Moreschi, który śpiewał w watykańskich chórach na początku XX wieku, wtedy już wiedziano, że nie trzeba okaleczających zabiegów chirurgicznych, by męski głos był tak wysoki.
– Wystarczy trening. Chodzi o to, by struny głosowe wprowadzić w odpowiedni rodzaj drgania, poruszać jedynie ich fragmenty, krawędzie – opowiada Jakub Józef Orliński, gdy spotykamy się w jego ulubionej kawiarni Prochownia na rodzinnym warszawskim Żoliborzu. Polskę odwiedził na kilka dni, które wypełniają wywiady, rodzina oraz nagranie teledysku do nowej płyty.
Jeszcze w podstawówce wstydził się swojego głosu. – Na początku było mi trudno. Czułem, że robię coś innego, dziwnego, że chłopcy w moim wieku śpiewają inaczej. Ludzie z mojego otoczenia nie byli przygotowani na taki rodzaj głosu. Początek drogi kontratenora nieźle nadszarpnął moje zdrowie psychiczne – przyznaje. W leczeniu kompleksów pomagały mu deskorolka, a później breakdance. To nauczyło go też dyscypliny. – Gdy chciałem spędzić kilka godzin z kumplami na desce, musiałem umiejętnie organizować dzień. Miałem jeszcze chór Gregorianum, w którym śpiewałem od małego – mówi.
Był w chórze, ale nigdy nie uczył się śpiewu. Próbował sił w szkole plastycznej, choć szybko zrozumiał, że sobie nie radzi. Piękny głos był darem, który miał wykorzystać, ale gdy zdał na Akademię Muzyczną w Warszawie, zaczęły się kłopoty. Przez pierwsze dwa lata Orliński nie rokował, usłyszałem od jego nauczycielki Anny Radziejewskiej. Miał ogromne braki w edukacji, ale nadrabiał pracą za dwóch. – Należał do studentów, którzy przychodzili na uczelnię pierwsi i wychodzili ostatni – mówi Radziejewska.
Trzy lata studiował zaocznie, w ciągu dnia dorabiał, pracując w sklepie polskiej marki odzieżowej Turbokolor. Słabość do sportowych ubrań mu pozostała. Spotykamy się w chłodny wrześniowy dzień, a on ma na sobie bluzę z kapturem, otulającą krtań – jego narzędzie pracy, o które musi zawsze dbać. Do tego luźne spodnie, lubi takie, bo nie krępują ruchów, gdy tańczy. Breakdance to jego wielka pasja. Na studiach i już po rozpoczęciu kariery solowej należał do grupy Skill Fanatikz Crew. Na jego profilu można obejrzeć film, na którym z kumplami tańczą na dachu warszawskiego wieżowca. Orliński wygina się, skacze, kręci na głowie. Gdy pytam, co koledzy na jego śpiewanie, mówi, że kibicują mu w sukcesach na światowych scenach, choć nie do końca zdają sobie sprawę z tempa kariery, którą robi. Dla nich pozostaje po prostu „Józkiem”.
Czy kontrakty nie zakazują mu takich wygibasów? Odpowiada, że nigdy nie wykonuje ekstremalnych figur przed koncertem. – Dobry występ wymaga wielu wyrzeczeń, nie ma mowy np. o staniu na głowie przed wyjściem na scenę. Muszę również przestrzegać odpowiedniej diety – tłumaczy. Wie, jakie mleko dodać do kawy, że po zjedzeniu cytrusów mógłby nabawić się refluksu, który podrażnia struny głosowe. Każdy reaguje inaczej na różne produkty, trzeba sprawdzić, co organizmowi nie służy. Natomiast breakdance, poza piruetami, wręcz pomaga. Doskonale rozbudza całe ciało, także układ oddechowy.
– Dobry śpiew to w 70 procentach kontrola oddechu. Od niej zaczyna się poprawne wydobycie dźwięku, cała jego elastyczność i wolumen – tłumaczy, kładąc dłoń na przeponie, jakby chciał wycisnąć z niej powietrze. Nauczył się tego w Akademii Operowej przy Teatrze Wielkim w Warszawie; wymienia kierującą programem kształcenia młodych talentów Beatę Klatkę i swojego mentora, pedagoga śpiewu Eytana Pessena, jako tych, którzy utorowali mu drogę do kariery.
– Otworzyli furtkę do świata. Niestety organizacja dostaje coraz mniejsze wsparcie finansowe. Wspomnij o tym w tekście – prosi.
Dzięki programowi w 2015 roku wyjechał do USA. Od tamtego czasu żyje na walizce. Dosłownie. Trzyma w niej buty na trening, zestaw koszul i frak. Do bagażu podręcznego zabiera nuty – nie zniósłby, gdyby zaginęły – oraz niezbędny zestaw: maskę, która nawilża powietrze i chroni gardło przed przesuszeniem; słuchawki wyciszające hałasy otoczenia; czapkę, w której podróżuje nawet latem i okulary przeciwsłoneczne. – Nie lubię, gdy ludzie widzą, jak śpię.
Szkoła talentów
W Stanach trafił do Juilliard School – nowojorskiej kuźni talentów muzycznych. Na ścianach korytarzy wiszą portrety wielu znanych byłych studentów, choćby trębacza Milesa Davisa i skrzypka Itzhaka Perlmana. W Juilliard Orliński dowiedział się, że dobry głos nie wystarczy, by śpiewać na światowym poziomie. – Dopiero tam nauczyłem się korzystać z IPA – mówi. IPA to skrót od International Phonetic Alphabet, po polsku Międzynarodowy Alfabet Fonetyczny, czyli system znaków, który ułatwia wymowę słów w językach obcych. Dla śpiewaka, który wykonuje arie po włosku, francusku, niemiecku czy angielsku dobra wymowa to podstawa, jeśli chce się występować na najlepszych światowych scenach. Jakub pokazuje mi zaznaczone w partyturach znaki, ułatwiające artykulację. – Słucham teraz swoich starych nagrań. Gdybym je komuś puścił, chyba straciłbym pracę – mówi.
2016 rok to dla artysty przełom. Rok wcześniej pozytywnie przeszedł eliminacje w konkursie dla młodych śpiewaków operowych organizowanym przez Metropolitan Opera, potem kolejne etapy, a teraz dotarł do finału i wygrał. Niedługo potem wytwórnia Warner Classics zaproponowała mu nagranie pierwszej solowej płyty. Przy ułożeniu repertuaru pomógł mu przyjaciel, Yannis François, śpiewak z Gwadelupy, który podróżując po świecie, wynajduje w bibliotekach manuskrypty zapomnianych utworów. Wybrali 40 dawnych partytur, w większości niewykonywanych od lat i opracowali je na nowo. Na debiutanckim albumie Anima Sacra znalazły się nazwiska kompozytorów takich, jak Francesco Feo, Domenico Sarro, Gaetano Maria Schiassi czy Nicola Fago.
– Nawet muzycy, z którymi nagrywałem płytę, ich nie znali – mówi z nieukrywaną dumą.
Choć każdy z tych utworów oryginalnie został napisany na zamówienie Kościoła, Orliński nie chce, by jego głos służył jakimkolwiek instytucjom. W dobie religijnych sporów chce stać ponad podziałami. Muzyka i duchowość mają łączyć, być środkiem do tego celu, uważa. – Często, kiedy słyszę muzykę, coś się we mnie zmienia. Sprawia, że inaczej patrzę na świat. Chciałbym słuchaczom zaproponować pewnego rodzaju podróż duchową w głąb siebie – opowiada.
Zachęcony odsłuchuję płytę. Pierwszy kawałek Alla Gente a Dio diletta rozpoczyna się niezwykle delikatnie, to bas i skrzypce unisono. Głos kontratenora rozpływa się w głośnikach, wzrasta z każdym taktem i wspina się wyżej i wyżej z utworu na utwór. W przedostatnim dociera do dźwięku Fis, najwyżej jak Orliński potrafi. – Mój głos, jak każdy inny, jest ograniczony. Ciągle ktoś mnie namawia, żebym wykonał partię Cherubina z Wesela Figara Mozarta, a ja nie potrafiłbym sprostać temu wyzwaniu – przyznaje. Jest pokorny, świadomy, że czeka go jeszcze mnóstwo pracy. – Lepiej być cierpliwym i zrobić coś w odpowiednim czasie.
The Voice of Poland
Za Anima Sacra Orliński zgarnął nagrodę Opus Klassik, nominację do Gramofon Awards, a teraz został laureatem nagrody Koryfeusz Muzyki Polskiej 2019 w kategorii osobowość roku. – Ranga artysty wzrasta po wydaniu płyty – mówi. Świadczy o tym choćby liczba koncertów. W tym roku razem z zespołem Il Pomo d’Oro zagrał ich dwanaście w niespełna trzy tygodnie. Kalendarz ma wypełniony z dwuletnim wyprzedzeniem. – Masakra – przyznaje, ale scena to jego żywioł, wystarczy zobaczyć nagrania na YouTubie. W maju ubiegłego roku w podróż za Orlińskim wybrała się polska ekipa filmowa. Towarzyszyła mu, gdy nagrywał utwory do albumu w niewielkim włoskim mieście niedaleko Wenecji. Kiedy wieczorem muzycy zamykali instrumenty w futerałach, Orliński zamykał się w pokoju. „Mój instrument to ja. Muszę mu zagwarantować odpowiednią dawkę ciszy” – opowiada na filmie. We Frankfurcie, tuż przed premierą opery Rinaldo, kamera złapała go w szatni, gdy ćwiczył swoją partię. – Taki rytuał to dla mnie konieczność, ale nie gwarantuje, że na scenie wszystko się uda. Kiedy zacznie się myśleć, co poszło nie tak parę sekund wcześniej albo co cię czeka, trudno cieszyć się występem. Ogarnięty myślami nie angażujesz się w stu procentach w tu i teraz, możesz łatwo stracić kontrolę nad tym, co wykonujesz i w jaki sposób – opowiada. Nauczyciele powtarzali mu: „Jeśli pracowałeś, jeżeli ćwiczyłeś, to na scenie powinieneś się uwolnić, dać sobie swobodę i uwierzyć w siebie i swoją sztukę”. – Po wielu latach zmagań myślę, że w końcu to zrozumiałem i dziś czerpię przynajmniej dwa razy więcej przyjemności z każdego koncertu niż dawniej – mówi.
Na francuskich scenach wita się z publicznością krótkim „bonjour”, choć nie mówi po francusku. W Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych ćwiczonym latami angielskim. Zależy mu, by publiczność czuła się dobrze. Ma jej do zaoferowania coś niezwykłego. – Chcę odbiegać od stereotypu, że kontratenor śpiewa tylko muzykę barokową, dawną – mówi. Niedawno z pianistą Michałem Bielem zagrali koncert w głównej sali opery we Frankfurcie. Repertuar był niecodzienny. Orliński przygotował recital polskich utworów, w tym pieśni Karola Szymanowskiego i mało znane utwory współczesnego polskiego kompozytora Tadeusza Bairda. – Niektóre z tych pieśni są tak trudne, że nie sądziłem, że to się uda – opowiada. W ten sposób Orliński, chcąc nie chcąc, został ambasadorem polskiej muzyki. Po frankfurckim występie publiczność nagrodziła go gromkimi brawami. Starsi podchodzili i prosili o autografy na płycie, młodsi, którzy korzystają ze Spotify, robili z nim selfie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.