22. piętro Hudson Yards, jednego z najnowszych wieżowców na mapie Manhattanu. Surowe wnętrze z dużymi, panoramicznymi oknami. Na betonowym wybiegu pojawia się pierwsza sylwetka: prosty, beżowy garnitur, spod którego wystają zdekonstruowany, dzianinowy top i kwadratowe noski lakierowanych botków. Projektanci z Proenzy Schouler dorastają. I na nowo zadomawiają się w amerykańskiej rzeczywistości modowej.
– Kobiety nie ubierają się dla mężczyzn – mówili projektanci Proenzy Schouler w jednym z wywiadów w lutym zeszłego roku. – Ubierają się dla siebie. A oni – absolwenci prestiżowego Parsons i dwukrotni laureaci nagrody CFDA – od lat stawiają sobie za zadanie nie tylko spełniać potrzeby swoich klientek, ale także kreować ich zachcianki. To dlatego o ich twórczości mówi się często, że stanowi przykład „luksusowego ready-to-wear”. Z pozoru proste fasony towarzyszą w nim misternym, zahaczającym wręcz o haute couture, detalom i kultowi rękodzieła. Czy to właśnie dlatego na dwa sezony opuścili rodzimy tydzień mody w Nowym Jorku na rzecz Paryża? Być może. Amerykańska moda jeszcze do niedawna była nastawiona przede wszystkim na pragmatyzm, a podejście Lazaro Hernandeza i Jacka McCollougha było rozumiane i akceptowane przez nielicznych. Coś się jednak zmieniło. Nowe pokolenie absolwentów najlepszych uczelni, ale też nieuznających sprzeciwu samouków, sprawiło, że na tamtejszej scenie mody nagle zrobiło się miejsce na niczym niepohamowaną kreatywność i artyzm. Proenza Schouler mogła wrócić do domu.
Tak jak kolekcja na wiosnę-lato 2019 mogła być czymś w rodzaju przystawki, tak sezon jesień-zima 2019-2020 jest świetnie skomponowanym daniem głównym – soczystym, smacznym i wielowymiarowym. Lazaro i Hernandez wychodzą w nowej kolekcji od pojęcia androgynii. Na jej podstawie bawią się z konstrukcją, proponują autorską interpretację oversize’u i warstwowości, eksperymentują z proporcjami, a nowe motywy miksują z tymi, które w ich kolekcjach wielokrotnie pojawiały się już wcześniej. W niczym nie ma tu przypadku. Lejące, ciężkie sukienki założone do spodni, złagodzono zmysłowymi wycięciami na wysokości klatki piersiowej i mocno zaznaczoną talią. Grubym kozakom i kopertowym spódnicom z wełny towarzyszą jedwabne golfy ozdobione przy rękawach cienkimi piórkami. Skórzane sukienki wyposażono w dekolty i asymetryczne doły, tak by możliwie jak najmocniej eksponowały założone pod spód legginsy. Te ostatnie przykrywają botki z kwadratowymi noskami, maksymalnie wydłużając w ten sposób sylwetkę. A trencze-hybrydy skłaniają do myślenia: czy skórzana kamizelka stanowi integralną część płaszcza czy jest kolejną wariacją projektantów na temat warstwowości?
Kolekcja ta zdaje się być wszystkim, czego od mody oczekuje dziś świadoma kobieta. Jest w niej trochę zabawy tym, co tradycyjnie kobiece, a co męskie. Jest interpretacja popularnego (i niezwykle praktycznego) ubioru „na cebulkę”. Jesst miks stonowanych czerni i szarości z intensywną oliwką i ciepłą musztardą. Wreszcie jest połączenie prostych fasonów z niepowtarzalnymi detalami, które sprawiają, że projekty Hernandeza i McCollougha mogą w tej samej odsłonie lawirować między planem zdjęciowym a ulicą. Amerykanie swoje kolekcje często nazywają autobiograficznymi. I wcale nie oznacza to, że odwołują się w nich do wspomnień z dzieciństwa. Mówią, że stanowią wszystko, co sami chcieliby nosić, gdyby byli kobietami. Może dlatego rozumieją nas tak dobrze?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.