Patrick Kelly łatwo wyróżniał się z tłumu. Niemal zawsze miał dżinsowe ogrodniczki, T-shirt, czapkę z zadartym daszkiem, a przede wszystkim – szczery, rozbrajający uśmiech. To właśnie radość, mimo wszelkich przeciwności losu, przekładał na język mody.
Dzieciństwo Kelly’ego, jak każdego czarnoskórego mieszkańca Głębokiego Południa w latach 50. i 60., upływało w atmosferze strachu i pogardy. Miasto Vicksburg w stanie Missisipi, gdzie się urodził i dorastał, przez dekady pozostawało przyczółkiem dyskryminacyjnych praw Jima Crowa. Segregacja rasowa, samosądy i ataki Ku Klux Klanu należały do codzienności. Jedyne pewne schronienie dawał dom rodzinny – skromny bungalow na peryferiach. Patrick mieszkał w nim z matką i babcią, Ethel B. Rainey – jego najważniejszą muzą. To ona wpoiła mu podstawy krawiectwa. Razem doszywali guziki (każdy w innym kolorze i kształcie). Razem też chodzili na niedzielne nabożeństwa, z których przyszły projektant zapamiętał barwne garsonki, wachlarze i przystrojone kwiatami kapelusze. W jego pamięci zapisał się też dzień, kiedy babcia przyniosła do domu egzemplarze „Vogue’a” i „Harper’s Bazaar”, które dostała od białych pracodawców. Ku zaskoczeniu kilkuletniego Kelly’ego, nie było na ich stronach ani jednej czarnoskórej osoby. – Babcia mówiła, że nikt nie znajduje czasu dla czarnych kobiet. Stwierdziłem: ja znajdę – zapewniał. Obietnicy dotrzymał.
Być jak Yves Saint Laurent
W 1974 r., po krótkich studiach z historii sztuki i historii czarnych Amerykanów na Jackson State University, Kelly przeprowadził się do Atlanty, gdzie imał się rozmaitych prac (m.in. sortował używaną odzież w fundacji dla amerykańskich weteranów). Wyniesione z domu krawieckie zdolności okazały się przydatne. Na zapleczu salonu fryzjerskiego otworzył własny sklepik – Mothball Matinée, gdzie sprzedawał naprawione lub przerobione przez siebie stare sukienki i swetry. Po Georgii krążyły wówczas targi mody „Ebony Fashion Fair”, organizowane z myślą o czarnej społeczności. To na nich Patrick śledził, co jest aktualnie en vogue. Chciał wiedzieć, jak tworzyć ubrania, a nie tylko je cerować. W domach towarowych spędzał więc godziny na analizowaniu kreacji od podszewki. Jednak pierwszą lekcję mody wysokiej rangi odbył, aranżując witryny w butiku Rive Gauche Yves’a Saint Laurenta. – Był moim bohaterem. Starałem się robić to tak, jakby życzył sobie tego sam pan Saint Laurent – mówił Kelly. Bliski kontakt z paryskim prêt-à-porter jedynie wzmógł apetyt Amerykanina na karierę projektanta.
Patrick Kelly: Klęska na Siódmej Alei, triumf na Place de Victoires
Nowy Jork kusi obietnicą sukcesu w branży mody. Za namową Pat Cleveland, bliskiej przyjaciółki i cenionej już wówczas modelki, w 1978 r. Kelly przeniósł się do metropolii. Jego portfolio przykuło uwagę prestiżowej Parsons School of Design, która z miejsca przyznała mu stypendium. Niestety, nie nacieszył się nim długo. Gdy rektor przekonał się, że pod nazwiskiem o irlandzkiej proweniencji kryje się czarnoskóry chłopak z Południa, wycofał subwencję na naukę. Patrick został z niczym. Wielkie Jabłko okazało się twarde do zgryzienia. Próby podjęcia stażu w nowojorskich domach mody, jakimi usiana była Siódma Aleja (tzw. Fashion Avenue), kończyły się niepowodzeniem lub – co najwyżej – pracą chłopca na posyłki. Widząc narastającą w Kellym frustrację, Pat Cleveland ponownie wcieliła się w rolę jego „dobrej wróżki”. – Musiałam sprawić, by zrozumiał, że to jeszcze nie koniec. Że to nie jedyne miejsce, w którym powinien być – wspominała. W tajemnicy kupiła mu bilet lotniczy w jedną stronę – do Paryża, epicentrum couture.
Łut szczęścia sprawił, że jeszcze w samolocie Kelly poznał Larry’ego Vickersa, choreografa w nocnym klubie będącym francuskim odpowiednikiem Studia 54. W Le Palace bawiła się crème de la crème ówczesnego Paryża. Do stałych bywalców należeli: Karl Lagerfeld, Jean-Paul Goude, Roland Barthes, Amanda Lear i Jean-Charles de Castelbajac. Na scenie występowali Grace Jones oraz Serge Gainsbourg, a Thierry Mugler ubierał kelnerów w złoto-szkarłatne uniformy. Patrick Kelly idealnie pasował do tej ekstrawaganckiej ferajny. Pracę klubowego kostiumografa starał się łączyć ze stażem u Paco Rabanne’a, a po godzinach tworzył własną modę. Z początku kroił proste, elastyczne sukienki z wycięciem na plecach. Sprzedawał je na chodnikach, nieopodal bulwaru Saint-Germain, zagadując przechodniów łamaną francuszczyzną. W projekty swojego pomysłu ubierał modelki i tancerki z Le Palace, czyniąc je żywymi reklamami na ulicach Paryża. W 1983 r. Kelly poznał Bjorna Amelana – partnera w biznesie, ale i w życiu – który pomógł mu założyć markę. – Patrick rozkładał tkaniny na łóżku i dopóki tam leżały, nie kładł się spać. Szył non stop – wspominał Amelan. Ciężka praca zaczęła wreszcie przynosić owoce. Kreacjami Amerykanina zainteresował się ekskluzywny butik Victoire, gdzie sprzedawano kolekcje takich designerów, jak Gaultier, Tarlazzi, Mugler i Alaïa. Dołączyła do nich nowa marka: Patrick Kelly Paris.
Moda jako wyraz miłości
W marcu 1985 r., w salonie na piętrze nad biurami Victorie, Kelly zaprezentował swoją pierwszą kolekcję. Wśród zaproszonych gości znalazła się Nicole Crassat, redaktorka naczelna francuskiego „Elle”, która – oczarowana inwencją Amerykanina – zaproponowała mu sesję zdjęciową. Ta zajęła aż sześć stron magazynu i odbiła się szerokim echem. Wkrótce moda na Kelly’ego eksplodowała z całą mocą. O jego ubrania zabiegał Bergdorf Goodman. Eksportowano je do Belgii, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Włoch i Japonii. Zyski ze sprzedaży skoczyły z 800 tys. do 7 mln dolarów rocznie. Urokowi wiecznie roześmianego chłopaka z Missisipi nie oparła się Bette Davis, Gloria Steinem, Grace Jones, Iman, Madonna, a nawet księżna Diana. Jednak projektant pragnął ubierać wszystkie kobiety, nie tylko gwiazdy. – Musisz być dumna. Nieważne, czy jesteś wysoka, krągła, szczupła, niska. Przyjdź do mnie, a będziesz uśmiechnięta – mawiał. Organizowane przez niego pokazy były rewią radości. Modelki, podrygując do dźwięków funku i soulu, prezentowały wzorzyste sukienki, fantazyjne kapelusze i graficzne koszulki. Prym wiodły falbany, kokardy, treny i kolorowe guziki – zabawne, ale zawsze eleganckie. Panowała atmosfera rodzinnego przyjęcia. Każdy show poprzedzała wspólna modlitwa dziękczynna, a kończyła gospelowa piosenka Arethy Franklin. W 1988 r. Kelly wszedł na wybieg i pod swoim nazwiskiem wymalował sprayem wielkie czerwone serce oraz słowo „you”. Moda była jego wyznaniem miłości. Pracownię Kelly’ego przy Rue du Parc-Royal wypełniały rozmaite bibeloty nawiązujące do kultury afroamerykańskiej, a raczej do jej stereotypowych przedstawień. Magazyn „Times” odnotowywał, że „na kufrach Louis Vuitton leżały szmaciane lalki Aunt Jemimy”, a „plakat z Josephine Baker zerkał ze ściany na krzątających się asystentów”. Paradoksalnie, Kelly czerpał inspirację z rasistowskiej ikonografii, na którą składały się m.in. sceny z wodewilowych Minstrel Shows, archetyp niańki niewolnicy Mammy czy czarne dzieci jedzące arbuzy (Pickaninny). Jako logo własnej marki przejął „golliwog” – groteskową postać czarnej szmacianej lalki z XIX-wiecznej literatury. Sięgając po te karykaturalne i krzywdzące wizerunki oraz motywy, projektant dokonywał ich subwersywnego przewartościowania. Zdjął z nich odium hańby, a napełnił dumą i radością z bycia czarnoskórym. Dowiódł tego na pokazie z 1986 r., na którym Pat Cleveland wystąpiła w bananowym bikini, inspirowanym niesławnym kostiumem Josephine Baker. Kelly chętnie odnosił się do krawieckiej tradycji afrykańskiej oraz afroamerykańskiej (wzorzyste ghańskie tkaniny Kente, rickrackowe lamówki, typowe dla Zachodniej Afryki kapelusze Fulani). Kreacje miały też nierzadko wymiar autobiograficzny. Nawiązywały do jego dzieciństwa: guzików doszywanych z babcią lub barwnych strojów z kościoła baptystów. – Na świecie jest tyle smutku. Jeśli więc chcesz przypiąć do niego dziwny guzik albo zabawny kapelusz, możesz na mnie liczyć – mówił designer. Z uprzedzeniami i traumą walczył poprzez śmiech i estetykę kampu. – Myślę o sobie jako o czarnej, męskiej wersji Lucille Ball. Lubię rozśmieszać ludzi – stwierdzał.
Amerykański projektant w Paryżu: Nic nie jest niemożliwe
W 1988 r. Patrick Kelly dostąpił zaszczytu, jakim nie mógł pochwalić się dotąd żaden Amerykanin. Dzięki wstawiennictwu Pierre’a Bergé i Sonii Rykiel został włączony do elitarnego grona Chambre Syndicale du Prêt-à-Porter, do którego należały takie domy mody, jak Christian Dior, Chloé, Yves Saint Laurent czy Emmanuel Ungaro. Był nie tylko pierwszym obywatelem USA, lecz także pierwszym czarnym laureatem tego wyróżnienia. Media po jednej i drugiej stronie Atlantyku rozpisywały się o młodym talencie i jego „hot couture”. Pomimo wpisania w poczet wielkich krawców, światowego rozgłosu i milionowych kontraktów z koncernem odzieżowym Warnaco, Kelly pozostał „wiecznym chłopcem” z Południa. O historii jego sukcesu Michael Douglas postanowił nakręcić film, jednak rozmowy na ten temat przerwała nagła hospitalizacja Patricka. Zasłabł. Do szpitala trafił w sierpniu 1989 r., musiał więc odwołać pokaz kolekcji mający odbyć się w październiku. Patrick Kelly zmarł pierwszego dnia 1990 r. Jako przyczynę śmierci gazety podały „chorobę szpiku kostnego i guz mózgu”, co kamuflowało piętnujący wówczas skrót „AIDS”. W mowie pogrzebowej Gloria Steinem wyznała: – Zamiast dzielić nas złotem i klejnotami, pojednał nas guzikami i kokardami. Projektant spoczął na cmentarzu Père-Lachaise. Jego nagrobek ozdobiono logo z golliwog oraz guzikiem w kształcie serca. Wyryte epitafium głosi: „Nic nie jest niemożliwe”.
– Po śmieci Patricka uznałem, że nie mogę prowadzić dalej jego marki. Wszystko opierało się na jego osobowości – oznajmił Amelan. Kelly pozostawił po sobie niezatarty ślad. Wytyczył szlak tym, którzy – tak jak on – mieli małe środki, lecz wielkie marzenia. Przede wszystkim, przyczynił się do rozbicia szklanego sufitu oraz dyskryminujących hierarchii w wielkim świecie mody, otwierając drzwi kolejnym talentom, jak Telfar Clemens, Tracy Reese czy Kerby Jean-Raymond.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.