„Prince Polonia” Maksa Cegielskiego to książka o tęsknocie – szczeniackiej miłości, chłopackiej przyjaźni i marzeniach o świecie bardziej kolorowym niż końcówka lat 80. w PRL, które snują dwaj kumple przemytnicy.
Nie wiem, czy Max Cegielski to planował, lecz wyszła mu książka o tęsknocie. Choć równie dobrze można powiedzieć, że pisał o młodych przemytnikach końcówki lat 80. w dogorywającym PRL. O szczeniackiej miłości, która również po latach drąży pamięć jak liszka jabłko. O chłopackiej przyjaźni. Albo o zazdrości powodowanej marzeniem, że chciałoby się żyć lepiej, pełniej, bardziej kolorowo, a przede wszystkim nie tak, jak proponował schyłkowy czas realnego socjalizmu. „Prince Polonię” można czytać na kilka sposobów.
Szczecin, lat temu 30 z hakiem. Młodzi słuchają Brygady Kryzys, ale też badziewnego Kombi. Niektórzy pozują na upadłych poetów, inni szykują się do studiów, a kolejni opowiadają, że trzeba być wolnym w tym cholernym Babilonie. Wszyscy popalają trawę, na imprezach wciągają pierwsze działki już produkowanej w Polsce amfetaminy (niebawem w tej mało chwalebnej dziedzinie zostaniemy mistrzami świata), łoją tanie piwo i takąż wódkę. Wiedzą, że dorosłość jest tuż za rogiem, ale też, że w zasadzie nie mają żadnej przyszłości. W Polsce punkowe hasło „no future” brzmi głośniej niż w miejscu narodzin – Wielkiej Brytanii.
Coś jednak trzeba zrobić, żeby nadeszła jakaś przyszłość. Bo że przyszłość gdzieś jest, wiedzą na pewno. Powstają pierwsze firmy polonijne. Na ulicach widać zachodnie samochody, krojone w Niemczech Zachodnich lub Austrii, w ramach – jak mówią złodzieje – późnych reparacji wojennych. Jest kilka elegantszych lokali i dyskotek, pozujących na Zachód reklamami zagranicznych papierosów, gdzie za 5-10 dolarów można uważać się za króla życia. W peweksach i na bazarach można kupić wranglery lub turecki dekatyzowany dżins, obleśny szczyt marzeń. Aż pamięć boli, gdy przywołać obraz ciuchów uszytych z tego paskudztwa. Na zagranicę można też napatrzyć się w telewizorach, odtwarzając z piracko przegrywanych kaset wideo niewyraźne filmy łubu-dubu z Jeanem-Claude’em Van Damme’em. A nawet w łazience koleżanki (półki z kosmetykami), szkolnej miss, która przez lata była z rodzicami na „zagranicznej placówce”.
Jedni więc tęsknią za Zachodem i pracą na zmywaku lub budowie, ale za prawdziwe pieniądze. Lecz energii starcza im tylko na tęsknotę. Inni wkręcają się w raczkującą w ówczesnej Polsce gangsterkę. Ci z główką na karku idą w przemyt: można zarabiać na kupieckich kursach między Polską a Niemiecką Republiką Demokratyczną, na wycieczkach do Budapesztu lub czechosłowackiej Pragi.
A jeśli zamiast główki ma się głowę i mocniejsze nerwy, podbudowane rzecz jasna treningiem przemytniczym w krajach demokracji ludowej, oczy kierują się w stronę Azji. Skoro przez lata wyprawy znakomitych polskich himalaistów mogły się dziać również dlatego, że nie tylko umieli świetnie chodzić po górach, lecz także wozić do Indii to, na czym było zyskowne przebicie, i przywozić wszystko, czego w Polsce brakowało.
W tę stronę poszli bohaterowie książki Cegielskiego – Radek i Janek. Zaczynają od szmuglowania suszarek do włosów, kryształów i drobnej elektroniki. W Delhi mieszkają w noclegowni ze śmierdzącym kiblem, która zarazem jest punktem, gdzie można kupić hinduskie podróbki ciuchów zachodnich marek i inną bawełnę. W Polsce będzie z tego z kilkaset dolców zysku, bliżej stu niż tysiąca. Lecz więcej pieniędzy zdobywa się, kiedy z Delhi lata się do Singapuru z ukrytymi zwitkami waluty wszelkich możliwych krajów, od Holandii po Australię, a nielegalnie wwozi do Indii magnetowidy, nie płacąc wymaganego przez prawo cła.
Elita przemytników szmugluje z Singapuru złoto, nieodzowne wiano każdej hinduskiej panny młodej. Za taki przemyt nieodwołalnie trafia się do mamra, prawie bez szans na wykupienie. Hinduskie więzienie jest dla Europejczyka równie nieznośne jak najostrzejsze curry. Na lotniskach szmuglerów wypatrują agenci celni, świadomi, iż właśnie Polacy są królami tego biznesu. Ale na złocie jest największy zysk – jeden przemyt to kilka lat harówki za polską pensję.
Ci zaś, którzy lubią powagę słów, rzekną, iż „Prince Polonia” to przede wszystkim powieść o początkach polskiej transformacji. Wątek romansowy i sensacyjny jest przyprawą nadającą smak. Może i tak być. Wszak kasa z singapurskiego złota sprzedanego w Indiach stała się fundamentem niejednego polskiego majątku. Hinduskiego i singapurskiego zresztą też. Podobno pierwszego miliona nie da się zarobić uczciwie.
„Prince Polonia”, Max Cegielski, Wydawnictwo Marginesy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.