Ten film mógłby figurować w słowniku jako przykład definicji terminu „kultowy”. Pomimo upływu lat grono jego fanów pozostaje ogromne, a do najlepszych scen regularnie odwołuje się kultura popularna. Odważny tytuł, który okazał się objawieniem festiwalu w Cannes w 1994 r., na zawsze zmienił amerykańskie kino niezależne.
21 maja 1994 r. to symboliczny dzień w historii kinematografii. W canneńskim Grand Théâtre Lumière doszło nie tyle do starcia ważnych filmów, co zderzenia odmiennych światopoglądów na temat funkcji i znaczenia kina. Obstawiany do głównej nagrody „Czerwony” Krzysztofa Kieślowskiego przegrał wówczas z bezlitosnym pastiszem autorstwa wciąż stosunkowo mało znanego Amerykanina Quentina Tarantino, który jako 31-letni filmowy geek miał na koncie zaledwie jeden pełnometrażowy film i dwa scenariusze (ale za to jakie – do „Urodzonych morderców” Olivera Stone’a i „Prawdziwego romansu” Tony’ego Scotta). Jury pod przewodnictwem Clinta Eastwooda opowiedziało się po stronie tytułu ostentacyjnie czerpiącego z kina klasy B, za filmem, który niczego nie obiecywał – może prócz dzikiej zabawy, kolokwialnego języka (podobno „f-word” pada w nim 271 razy) i wielu kałuż krwi. Tym samym na najważniejszym festiwalu kina zakwestionowano podział na sztukę niską i wysoką oraz wiarę w to, że kino może zmieniać rzeczywistość. „Pulp Fiction” mówi nam wprost, że ma te sztuczne podziały gdzieś – ale to nie oznacza, że w trakcie seansu nie możemy się dobrze bawić.
Estetyka fetyszu, nadmiaru i pretekstu, którą Tarantino promował jako fan tanich pulpowych powieści kryminalnych, podbiła serca widzów. W latach 90. produkcja odniosła sukces na każdym polu: krytycznym (napisany z Rogerem Avarym scenariusz został nagrodzony także Złotym Globem i Oscarem), kasowym (budżet 8 mln dolarów przyniósł ponad 25-krotny zysk) i – przede wszystkim – kulturowym. Niedługo po premierze krytyk Roger Ebert miał napisać, że to rzeczywiście ważny tytuł, który być może będzie pamiętany także za pięć lat. A tu proszę: minęły trzy dekady, a my wciąż z łatwością cytujemy kwestie z ulubionych scen i cyklicznie organizujemy pokazy w kinach. Jak to się stało, że film tak otwarcie antyestablishmentowy i przenoszący pojęcie „artystycznej kradzieży” na zupełnie nowy poziom zajął kluczowe miejsce w historii popkultury?
Po premierze „Pulp Fiction” krytycy zarzucali filmowi przesadne okrucieństwo i wulgarność
Przywarą licznych produkcji z przeszłości jest to, że po latach trącą myszką z powodu niezrozumiałego humoru, obyczajowości, która dziś wzbudza cringe, czy narracji, z biegiem lat jakby coraz bardziej nużącej i śmiesznej. Oglądane po latach „Pulp Fiction” pozostaje lekkie, a przez to bezpretensjonalne – w końcu stało się dziełem kultowym w zasadzie przypadkiem, więc dlaczego mielibyśmy od niego oczekiwać czegoś więcej? Fin de XX siècle w soczewce Tarantino ma smak ćwierćfunciaka z serem i szejka za 5 dolarów (świetnego, ale wciąż niewartego swojej ceny). Pachnie adrenaliną, krwią, seksem oraz – często groteskową i stanowiącą znak rozpoznawczy reżysera – przemocą. Kino XXI w. pracuje na to, abyśmy uodpornili się na takie obrazki, tym bardziej w kontekście dziesiątek produkcji, które otwarcie czerpią z tarantinowskiego stylu i achronologicznego sposobu strukturyzowania opowieści (te lepsze to choćby „Porachunki” Guya Ritchiego, „Biegnij, Lola, biegnij” Toma Tykwera czy „Memento” Christophera Nolana). Z upływem lat pulpowe uniwersum pozostało atrakcyjne dla widza dobrze zadomowionego w ponowoczesnym, konsumpcyjnym chaosie. Więcej: myślę, że oburzenie, które niektórzy wyrazili po premierze, zarzucając filmowi przesadne okrucieństwo i wulgarność, dziś nie miałoby miejsca, a Tarantino nie musiałby pokazywać nikomu środkowego palca. Jego film bezczelnym nastrojem i nihilistyczną wymową po prostu wkomponowałby się w aktualnie dostępny na streamingach repertuar. W ten sposób wracamy do punktu wyjścia: to wszystko nie byłoby możliwe, gdyby pewnego letniego dnia Pumpkin (Tim Roth) i Honey Bunny (Amanda Plummer) nie napadli na restaurację Hawthorne Grill.
Na czym polega siła swobody i dobrej riposty w „Pulp Fiction”
Film składa się z trzech nowel ułożonych w niechronologicznej kolejności, w których dwóch stylowych i sympatycznych przestępców, Jules Winnfield (rozsławiony przez Tarantino Samuel L. Jackson) i Vincent Vega (przywrócony do łask po latach artystycznych porażek John Travolta) wykonują brudną robotę dla Marsellusa Wallace’a (Ving Rhames), kryminalnego bossa w Los Angeles. Tak naprawdę chodzi jednak o to wszystko, co dzieje się pomiędzy ich zleceniami – o pojedyncze sceny, które z czasem zaczęły żyć własnym życiem, jak niezapomniany konkurs twista z bosonogą żoną Marsellusa, Mią (Uma Thurman), moment, gdy bokser Butch (Bruce Willis) odjeżdża z ukochaną na chopperze (który, jak pamiętamy, należał do Zeda), czy sadystyczna sekwencja w piwnicy, zakończona obietnicą „jesieni średniowiecza”. Tyle samo dzieje się tu na ekranie, co w snutych przez bohaterów opowieściach (moja ulubiona to ta o zegarku ojca Butcha) i niby przypadkowych rozmowach o masażu stóp, nazwach burgerów czy Biblii. „Pulp Fiction” idealnie wpisuje się w definicję dobrego filmu według Howarda Hawksa, która brzmi: „Trzy dobre sceny. Żadnych złych scen”. Przegadana, celowo niehollywoodzka narracja (choć przecież na pamięć znająca produkcje powstałe w Fabryce Snów) została utkana z dygresji. I do dziś odmawia wykroczenia poza swoje własne uniwersum, którego siłę napędową stanowi zemsta i chęć odwetu. W świecie starannie pozszywanym z cytatów, w którym na równych prawach traktowana jest francuska Nowa Fala, niszowe horrory i kino sensacyjne (jak „Speed. Niebezpieczna prędkość”, czyli zdaniem reżysera jeden z najlepszych filmów po 1992 r.), nie zostaje już miejsca na modernistyczny snobizm. Przy akompaniamencie Urge Overkill, Dusty Springfield i Kool and The Gang dokonała się wizja kina egalitarnego, mającego służyć przede wszystkim przyjemności widzów i do dziś pozostającego najwybitniejszym dokonaniem w całym dorobku Tarantino.
Cel Tarantino przy tworzeniu „Pulp Fiction”: Przede wszystkim dostarczyć rozrywkę
Pisząc o „Pulp Fiction”, nietrudno wpaść w koleiny klisz i językowych frazesów, których użyto już w dziesiątkach tekstów na temat tego tytułu. „Przełomowy”, „szokujący” „prowokacyjny” – jasne, to wszystko prawda, wolałabym się jednak skupić na tym prostym poczuciu frajdy, które towarzyszy seansowi po latach. Naczelny cel Tarantino, aby dostarczać przede wszystkim rozrywkę, pozostaje zatem niezmiennie osiągnięty. Ta satysfakcja to skutek nie tylko elementów, których geniusz już wielokrotnie omówiono (jak radość ze słownego i sytuacyjnego komizmu i składania w całość narracyjnych puzzli), lecz także dekonstrukcji znaczeń – te dzięki powszechności i sile internetu zyskały nowy kontekst. Dajmy na to scena, w której Vincent Vega przychodzi do mieszkania Mii Walace i zdezorientowany rozgląda się wokół. Dzięki popularnemu memowi fragment ten stał się dziś nawet zabawniejszy niż w momencie premiery. Najlepsza w „Pulp Fiction” pozostaje zatem jego bezkompromisowość: to, że z każdym kolejnym seansem ta historia stwarza się na nowo, że równie dobrze odnajdywała się w analogowym świecie milenijnego zwątpienia, co we współczesnych realiach smartfonów i wegańskich kanapek. Peter Bradshaw na łamach „Guardiana” pisał o odczuwanym w trakcie oglądania „dożylnym ukłuciu bezdusznego szaleństwa, czarnej komedii i dziwnej, niezdrowej euforii”. Trudno byłoby to ująć lepiej.
Czy Quentin Tarantino wciąż potrafi zaskakiwać
„Pulp Fiction” wpisał się w tak uwielbiany przez popkulturę mit samouka-wunderkida; genialnego bachora, który nauczył się rzemiosła z oglądania filmów na kasetach wideo. Talent Tarantino wyczuł pojawiający się w roli Winstona Wolfa Harvey Keitel – stał się koproducentem filmu. To on namówił do udziału w produkcji m.in. wielką gwiazdę tamtych czasów – Bruce’a Willisa, co przyczyniło się do rozsławienia tytułu. W ciągu kolejnych trzech dekad Tarantino rozgościł się na parnasie Hollywoodu, rozprawiając się po kolei z dziedzictwem kung-fu z lat 70. („Kill Bill”), westernu („Nienawistna ósemka”, „Django”) czy romansu („Jackie Brown”).
Niedawno świat obiegła informacja, że „The Movie Critic”, film, który miał być jego ostatnim dziełem, jednak nie zostanie zrealizowany. Tarantino ma ponoć lepszy pomysł; tym samym jeszcze większa staje się presja, aby dziesiąty film także przyniósł zaskoczenie, które towarzyszyło premierze „Pulp Fiction”. Trudno mi uwierzyć, że uda mu się wykalkulować takie domknięcie reżyserskiej kariery, które będzie jednocześnie artystycznie spełnione, co w pozytywny sposób burzycielskie. Choć ostatni film z całą pewnością oszołomi nas obsadą, precyzją scenariusza i ostrością dialogów, to nie odtworzy już owej chropowatej autentyczności i swobody, którą Tarantino jako o-mało-co-debiutant wsławił się przed 30 laty – bo z definicji są one nieodtwarzalne według sprawdzonych reguł.
Dziś jako obsypany nagrodami, publikujący zbiory esejów i wywiady rzeki twórca startuje z zupełnie innego punktu niż pracujący w wypożyczalni nerd-zajawkowicz, którym był w latach 80. Ale ten przyszły bagaż zobowiązań w kontekście powrotów do „Pulp Fiction” pozostaje w zasadzie nieważny: po wciśnięciu przycisku „play” czar zuchwałości i ekscesu znów tli się do rytmu „You Never Can Tell” Chucka Berry'ego, za każdym razem tak samo. Tej iskry już kinu nikt nie odbierze – nawet sam Tarantino.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.