Powieść „Dancer from the Dance” Andrew Hollerana z 1978 roku bywa porównywana do „Wielkiego Gatsby’ego” Fitzgeralda czy „Buszującego w zbożu” J.D. Salingera, a sam autor nazywany „Hemingwayem gejowskiej literatury”. Ile jest w tym prawdy?
Jeszcze jedna magiczna noc, niezwykła, chociaż podobna do tej już minionej i do tej dopiero przed nami. Tak, tak, tak, piękne chwile są po to, by je utrwalać, powielać, fabrykować na skalę masową, trzeba nad nimi pracować jak Andy Warhol nad swoimi sitodrukami. No to do roboty!
Kolorowe ptaki nocy Manhattanu
Kogóż to dzisiaj przywiało do najbardziej hot clubu na Manhattanie? Kolorowe ptaki nocy w wyjściowych piórkach od Halstona, wykremowane balsamem Estée Lauder, po zachodzie słońca tutaj mają prawo rozprostować swoje prawdziwe skrzydła. Top modeli jak zwykle nadwyżka, ten, który w telewizji łykał ostatnio płatki śniadaniowe, przyczaił się w pobliżu toalet. Dlaczego tam? To oczywiste, kalmarku, zawodnik kocha „złoty deszcz” – takich jak on lokalny mikroklimat nigdy nie zawodzi. Lavalava, kwiatuszek zerwany na Haiti, też działa w modzie, na najwyższym szczeblu: sesje dla Vogue’a itp. Zalicza przymusowe wakacje, bo namolny fotograf między smukłymi i gładkimi jak jedwab udami Lavalavy wymacał wielgachnego penisa, a akurat tego tam nie szukał. Na prawo od modeli ulokował się dealer twardych narkotyków, tylko dla elit, ojciec dwojga dorosłych dzieci, który ubiera się jak gangster z lat 40. Na lewo od niego krąży kolekcjoner sztuki współczesnej, już raz rzucił wszystko w cholerę i uciekł na Wschód doświadczyć prawdziwszego życia, ale wrócił, bo nie ma piękniejszego widoku niż zlana potem naga klata Luisa Sancheza. Gdy Luis tańczy, Ziemia przestaje się obracać – robi sobie przerwę, też chce popatrzeć. Prawo nocy jest okrutne, oczy obecnych najpierw rejestrują fizycznie doskonałych, osobowości i bogate wnętrza omiatają rzęsami, spychają na deser, gdy pięknych zabraknie, bo wyhaczą je szybsi lub atrakcyjniejsi od nas. Teoretycznie to niemożliwe, a jednak wielu stałych bywalców wraca do domu samotnie, chociaż plan był inny.
Każdemu, kto tańczy lub stojąc przy barze, robi innym koło pióra, Andrew Holleran poświęca tylko jedno zdanie, przeważnie 10 słów, a tyle w nich treści, że przed oczami mamy najlepszy film Almodóvara. Oto autentyczny doktorek, prosto z dyżuru na izbie przyjęć, wciąż w służbowym wdzianku obryzganym krwią pacjentów. A tamten oryginał to Archer Prentiss, bez podbródka, bez włosów, ale wcale nie bez szans, kwestia właściwego ustawienia ciała względem źródła światła. Spanish Lily za dnia sprzedaje podłe buty na Bronxie i opiekuje się niewidomą matką, ale niech tylko zabłyśnie pierwsza gwiazdka, a Lily rozkwita, co najmniej jak koniczyna. Między pełnoprawnymi członkami klubu krążą koniunkturalne satelity: celebryci, kwiat finansjery, dzieci bogatych rodziców, które mają kilka pytań, z reguły do siebie samych. Tu i teraz nie muszą się już krępować, zaczęła się złota era LGBT na Manhattanie, po Stonewall, przed AIDS, dopóki rodzice nie wiedzą, gdzie oraz kim jesteś, wszystko gra.
Dwie złote rybki
Wprawdzie powieść to nie rewolucja październikowa, swojego Lenina mieć musi, nawet najpiękniejsza komuna po 10 stronach rozdeptuje czytelnika. Z roztańczonego towarzystwa Holleran wyławia dwie złote rybki: reprezentującego plemienną starszyznę Sutherlanda oraz Malone’a, motyla, który lubi machać skrzydełkami coraz bliżej rozpalonej świecy. Z racji doświadczenia i wysokiego IQ Sutherland wie, rozumie i przewiduje więcej, Malone zaś pięknie się miota między marzeniami a wygodnym życiem, którym wzgardził, bo zachciało mu się być sobą. Tylko co to tak naprawdę znaczy i czy na pewno warto? Czy podwójne życie, do którego świat zmusza ludzi LGBT+, musi być straszną męczarnią, przekleństwem? A jeśli to bonus, oferta 2 w 1? Od 9.00 do 18.00 budujesz kapitalizm, co oczywiście boli i deformuje kręgosłup moralny, ale po pracy bierzesz prysznic, pryskasz ciało perfumami i nurkujesz w oparach najczystszej demokracji, w religii, która nie chce nikogo ukrzyżować, ukamienować, nikomu nie urywa głowy, tuli do serca absolutnie wszystkich. Masz ciastko, jesz tort i nie tyjesz, bo nic tak nie spala kalorii jak nieustanne przeskakiwanie z jednej roli do drugiej, bez narzekania na podwójne standardy i nadgodziny.
„Dancer from the Dance” zaczyna się od wymiany korespondencji między gejowskim generałem w stanie seksualnego spoczynku i początkującym literatem, któremu w Nowym Jorku marzy się wielka powieść o swoich, tylko że napisana tak, by hetero też przeczytali. Niemożliwe do wykonania, przekonuje generał, hetero chcą naszych łez, publicznego samobiczowania za grzech bycia bardziej oryginalnymi, bardziej kreatywnymi, bardziej zabawnymi, bardziej w ogóle – we wszystkim i pod każdym względem. Bo jak ktoś ma dwa etaty, musi odwalić dwie szopki na dobę, nie może być oszczędny. Debiutancką powieść Hollerana krytycy lubią porównywać z amerykańskimi klasykami: „Wielkim Gatsbym” i „Buszującym w zbożu”, co nie jest błędem, niepotrzebnie tylko nadużywają przymiotnika „gejowski”. „Dancer…” jest o ludziach, którzy przy okazji wszystkiego, co ich spotyka, nie są heteronormatywni. Ale rozumiem, że recenzenci nie mają łatwo, skoro Larry Kramer już lata temu nazwał autora „Dancer from the Dance” Fitzgeraldem i Hemingwayem gejowskiej literatury. Różnica polega na tym, że Holleran jest od obu lepszy – napisał.
Ponieważ od premiery minęło prawie pół wieku, mniejszości miewają prawo być widoczne, a współczesnych wyznawców totalnej poprawności politycznej fragmenty powieści mogą ranić brzmieniem o lekko rasistowskim zabarwieniu. Tym razem casual rasism warto wybaczyć i skupić się na nieśmiertelnych mądrościach, jakimi zasypuje nas Sutherland. Jest jednym z nas bardziej niż rówieśnicy, zwłaszcza gdy mówi: – Żyjemy w niebezpiecznych czasach bezkresnej jałowości filozoficznej, w czasach brutalnych i niebezpiecznych, bez żadnych wartości; biadolić o tym można godzinami, ale warto trzymać się twardych konkretów – takich jak np. kutas.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.