Złota Palma 76. Festiwalu Filmowego w Cannes to triumf niejednoznaczności. „Anatomia upadku” francuskiej reżyserki Justine Triet jest dramatem sądowym, ale i egzystencjalnym. Bada, co zdarzyło się w górskiej chacie pisarki, gdy zginął jej mąż. Prawda składa się z różnych warstw, które nie muszą być, i często nie są, ze sobą zgodne.
Kapelusze wskoczyły na głowy, zaczął się sezon wyścigów konnych. Może dlatego życie widzę ostatnio jako hipodrom. Obszerny tor, na którym zatacza się pętle. Tyle że wcale nie wygrywa ten, kto pierwszy przekroczy linię mety. Czy chodzi więc o tempo lub liczbę okrążeń? Jeśli tak myśleć, zakręci się w głowie. To raczej domena powtórzeń rzadszych i dłuższych, między którymi da się ustalić dystans. Świadomość, że robię coś ponownie, ale teraz już inaczej, a nawet jeśli z pozoru identycznie, to już z inną świadomością. W życiowych okrążeniach chodzi bowiem o zobaczenie tego samego punktu z perspektywy, która się rozwija.
Co mnie w tym uwodzi? Ujrzenie sytuacji, która już kiedyś się zdarzyła, ale innej osobie, jaką kiedyś byłam. Czy coś mnie jeszcze z nią łączy? To zależy, jak daleko sięgam w przeszłość. Jakaś drobinka dawnej mnie utkwiła w tym ciele, które po niej noszę, ale nie jestem w stanie autentycznie porównać się z nastolatką czy dziewczynką o moich personaliach, tylko co najwyżej z osobą sprzed paru czy parunastu lat. Dalej jest mgła zapomnienia.
Kolejne okrążenie przypomina mi, kim wtedy byłam, w jakim stanie ducha i jak wówczas odbierałam daną sytuację. Dlatego chętnie powtarzam jakieś doświadczenie, czynność, wracam w to samo miejsce, podejmuję dawną próbę – żeby zobaczyć, jak będzie mi z tym teraz. Odkrywam, jaką ulgą jest się zmieniać czy wręcz koniecznością, by pozostać sobą.
Ciekawe, czy podobnie myśli Justine Triet, oglądając swój nowy film. Już nakręciła podobny, nawet kilka razy, ale skoro dojrzewa i jest już zupełnie kimś innym, zmienia się też efekt jej pracy. Fascynujące, jak budowla z tych samych klocków, co „Sybilla”, „In Bed with Victoria” (w oryg. „Victoria), „Age of Panic” (w oryg. „La Bataille de Solférino”), nagle sięga o niebo wyżej. „Anatomia upadku” jest szczególnym kolejnym okrążeniem – wzlotem na hipodromie.
Trzecia w historii reżyserka nagrodzona Złotą Palmą, Justine Triet, o kobietach opowiada w wyjątkowy sposób
Opiszę więc pokrótce budowę toru, po którym jeździ wyobraźnia francuskiej reżyserki. W centrum stoi kobieta – niezależna, nadpobudliwa, oddana pracy. Musi sama się kimś zajmować – na przykład chorym psychicznie bratem („Two Ships”) i być za kogoś odpowiedzialna. Najczęściej jest matką, ale jej dzieci nie są przedstawione jako osoby, które miałyby ją dopełniać, tylko przeszkody na drodze do normalnego funkcjonowania osoby dorosłej, zatrudnionej i mającej potrzeby seksualne. Gdyby bohaterem filmu był aktywny zawodowo facet, takich dzieci nawet nie zobaczylibyśmy na ekranie. Często dzieci u Triet nawet nie mają imion. Są obcym ludem zajmującym mieszkanie, rozwalającym je w totalny chaos. Szarańczą, jaka odbiera rodzicom prawa człowieka w świetle prawa i powinności. A jednak świat nuklearnych rodzin z nieplanowanym potomstwem okazuje się nie do życia, nawet jeśli zwycięży feminizm i zamienimy tradycyjne role płciowe. Nie zobaczymy tu więc scen bliskości, w których mama czytałaby dziecku bajkę, lecz ujrzymy same problemy typu: kto je odbierze, kto z nimi zostanie, kto je wreszcie uciszy, kto je dziś położy. Kobieta chce i musi pracować, nie ma nikogo, kto mógłby z niej zdjąć wychowawczy ciężar.
Wtedy pojawia się mężczyzna. W poprzednich filmach Triet nie jest to biologiczny ojciec, tylko kolejny partner lub męski babysitter, który zostaje kochankiem kobiety, pracując u niej. W nowym filmie, „Anatomii upadku”, pojawia się wprawdzie postać męża, będącego ojcem synka bohaterki, ale trochę jakby był dla niej obcy, bo nie łączy go z nią intymna więź. Zajmuje się tylko małym. Zresztą jest w swojej roli zagubiony i sfrustrowany, bo kobieta jest w domu emocjonalnie nieobecna.
Te trzy siły: kobieta, mężczyzna i dziecko ścierają się w przestrzeni przepełnionej życiem, które się tu nie mieści, nie zgadza, wylewa w nadmiarze przedmiotów. Bałagan sprawia, że dom to jest przestrzeń niczyja, nie sposób znaleźć w nim sobie miejsca. Tak było przynajmniej w poprzednich filmach Justine Triet, portretującej autentyczne domy zamieszkiwane przez samotne, pracujące matki. Teraz wybrała dom w budowie, ten rodzaj nieskończonego projektu, do którego wprowadzasz się i powoli na własną rękę wykańczasz, jego i siebie, latami zamieszkując w przestrzeni remoncie.
Z pozoru to bajzel kontrolowany – tu, gdzie śpimy, jest oswojone, a za granicą schodów, piętra, drugiego pokoju zaczyna się to, co nieznane, surowe, nie do życia. Górska chata w „Anatomii upadku” podlega ciągłym wysiłkom mężczyzny. To, co próbuje udomowić, przybiera formę odsłoniętej więźby dachu, drabiny zamiast schodów i balkonu, który stanowi śmiertelne zagrożenie. Jednak prawdziwym zagrożeniem okazuje się rodzina, wspólne życie w stadzie – koszmarem, a jednak zarazem wyzwoleniem od siebie samego. Przecież ostatecznie ten horror jest przystosowany do zamieszkania – w różnych miejscach budowy i stromego górskiego zbocza są rozmieszczone taśmy o różnej fakturze – ścieżka dotykowa stworzona dla niewidomego dziecka, by odnalazło drogę do domu.
Justine Triet odwraca genderowe role kobiet i mężczyzn w małżeństwie i rodzicielstwie
Reżyserka sprawdza naszą reakcję: czy inaczej oceniamy chłodne relacje z dzieckiem zapracowanego taty i równie oddaną zawodowym obowiązkom mamę? Zaproszenie do debaty było wyraźne zwłaszcza we wcześniejszych filmach reżyserki. W „Age of Panic” pochłonięta pracą reporterka telewizyjna zdawała relację z ulicznych protestów, zawiadując zdalnie chłopięcym babysitterem, który debiutował w opiece nad dziećmi, a musiał zarazem pacyfikować ich ojca, byłego partnera kobiety, który forsował bramę kamienicy, chcąc zobaczyć je mimo sądowego zakazu zbliżania się ze względu na przemoc. Czy zatem uliczne potyczki protestujących nie były dla dzieci bezpieczniejszym miejscem? Czy naprawdę rozumiemy pozycję młodej matki? Zarazem ocena Triet nie bywa jednostronna, zawsze empatyzuje z obiema stronami konfliktu, zarówno z kobietą, jak i mężczyzną, nawet jeśli wcześniej któreś z nich robiło drugiemu krzywdę. Nie da się przejść przez życie bez przemocy i bez konfliktów.
Podobna konstrukcja cechuje „In Bed with Victoria”, reżyserka każe prawniczce granej przez Virginie Efirę prowadzić dialog w swojej kuchni z ledwo co pełnoletnim opiekunem do dzieci, jakby przekonywała go do przyznania się na sali sądowej. Fakt, że jego następcą zostaje jej dawny klient, którego wybroniła z posiadania narkotyków, a w końcu staje się jej kochankiem, jest próbą ucieczki od moralnych rozsądzeń. Kobieta próbuje również odzyskać libido, stracone w trudnym, przemęczonym trybie życia. Co noc w obecności dzieci i ich opiekuna, który u niej zamieszkał, goszczą więc u niej kolejni faceci zaproszeni z apki do seksu. Jednak nawet podczas erotycznych zbliżeń bohaterka żyje tylko pracą, rozwiązuje zawodowe dylematy. Co przystoi mężczyźnie w karierze, jest zgrzytem w CV kobiety? Pojawia się tu również wątek nieformalnych więzi łączących adwokatkę z bronioną osobą, wpływających (lub nie?) na jego sytuację przed sądem. Prawniczka broni dawnego kochanka z przymusu, nie wierząc, że naprawdę jest niewinny, choć takim w efekcie się okazuje.
Zaś w „Sybilli” psychoterapeutka wchodzi w toksyczną relację ze swoją klientką – aktorką, która opowiada jej o niechcianej ciąży z romansu z aktorem. Psycholożka, również grana przez Efirę, nie dość, że ingeruje w życie załamanej młodej osoby, to jeszcze robi z niego powieść, zapisując wszystko, co – natchnionymi zdaniami, jakby były fragmentem dialogów z teatru – mówi jej klientka na sesji. Kradnie historię, a w końcu wchodzi i na plan zdjęciowy, sterując aktorką na prośbę reżyserki, będącej zresztą życiową partnerką aktora. Cóż że pijana terapeutka pisarka idzie do łóżka z aktorem, o którym tyle się nasłuchała i w sumie też namówiła klientkę, by usunęła ciążę, na której jemu bardzo zależało. Na szali leży etyka zawodowa, ale też ludzkie pragnienia. Desperacja, by jak najlepiej zrobić to, czego od nas wymagają, ale też nie stracić siebie, doprowadza do tragedii niemal antycznej. Połknięcie leków w samobójczym geście jest jedną z możliwości rozwiązania konfliktu.
Co jeszcze jest elementem układanki, to pies jako świadek wydarzeń. Zeznaje nawet przed sądem w „In Bed with Victoria”. Testowane są (z ironią) jego zachowania, żeby ustalić, kto zaatakował nożem kobietę bawiącą się na weselu. Oglądamy tam scenę tak migotliwą i splątaną, gdzie w tłumie tańczących coś się dzieje, że nikt nie jest w stanie być pewnym, co się stało, choć miejsce zbrodni otaczały setki świadków. Chwila braku rozpoznania otwiera i tamten film, i „Anatomię upadku”.
„Anatomia upadku” była na festiwalu w Cannes faworytem nie tylko krytyków filmowych, lecz także publiczności
Uporczywie powtarzany motyw muzyczny staje się melodią, od której nie można się uwolnić, której słucha się w kółko, nie słysząc prawdziwego przesłania. Tak bywało zawsze w filmach francuskiej reżyserki, ale w „Anatomii upadku” ten zabieg został doprowadzony do maestrii. Hałaśliwa muzyka puszczona w pętli nie pozwala przeprowadzić wywiadu studentce z pisarką, do której przyjechała w odwiedziny. Utwór 50 Centa „P.I.M.P.” w coverze na hang drum będzie odtwarzany jeszcze wielokrotnie, aby usłyszeć, co właściwie kryje się pod jego brzmieniem. Cała reszta filmu jest analizą tego przypadkowego momentu, gdy coś się stało, przeważyło, zmaterializowało, lecz trudno zrozumieć, w czym uczestniczyliśmy. Za duży był chaos zdarzeń. Rozplatanie tego węzła jest materią pozostałej reszty filmu – fascynującą, bo pokazuje, jak słowa, gesty czy ton głosu ważą o czyjejś winie albo niewinności. Nie chodzi już o dowody, bo ich nie ma – opisywanie motywacji, ocenianie czyichś postępków to pozory sądu. Sprawiedliwość orzekana na sali sądowej nie ma nic wspólnego z prawdą rozumianą jako intymna więź między dwojgiem ludzi, o której naprawdę wiedzą tylko oni dwoje. Prawda składa się z różnych warstw, które nie muszą być i często nie są ze sobą zgodne. Czy z kłótni pary możemy wysnuć, co naprawdę ich łączy? Ironia przemieszana jest tu z obserwacją, szyderstwo z odczuwaniem, groteska z prozą życia. Triet przedstawia codzienne życiowe tematy, które wszyscy znamy, ale doprowadza je do ekstremum wyrazistości i precyzji.
Co zatem zrobiła Justine Triet, by z tych samych klocków zbudować imponującą budowlę? Przede wszystkim tym razem dużo bardziej nasyciła swoją opowieść. Wzmocniła montaż. Odebrała zdjęciom miękkość. Pozbyła się wątków miłosnych i scen erotycznych, pożądanie zostawiła w domyśle, poza kadrem. Znów jako przyczynek do oceniania protagonistki za to, jakie ma życie intymne. Zawsze obecny humor ustawiła w roli katalizatora grozy – że jest tak strasznie, że aż śmiesznie. Autobiograficzną prozę obecną w zakusach bohaterów uczyniła kluczowym dowodem w sprawie. Co więcej, kazała dwojgu żyjącym ze sobą pisarzom okradać się nawzajem. W centrum zdarzeń, zamiast swoich dwóch ulubionych aktorek: Laetitii Dosch („Two Ships”, „Age of Panic”) i wspomnianej Virginie Efiry, ustawiła Sandrę Hüller („Strefa interesów”, „Toni Erdmann”), która wystąpiła w drugoplanowej roli w „Sybilli”. Zresztą w filmach Triet wciąż widać w różnych rolach niemal ten sam zespół aktorski. Nowi są Swann Arlaud („Dzięki Bogu”, „Cierpkie mleko”) jako adwokat i niesamowity Milo Machado Graner w roli syna. Jednak to Hüller zmienia wszystko. Kamera niemal nie odwraca od niej obiektywu. Napięta, pełna lęku, skonfliktowana wewnętrznie, nadaje swój nastrój kolorom, kadrowaniu, montażowi. Jest kobietą tajemniczą, zranioną, zarazem okrutną, bezkompromisową i prawdomówną. Aż do końca wierną temu, kim jest, obdarzoną niepokojącą odwagą. Jej zmęczona twarz ukryta w potarganych włosach, drapieżny wzrok i rwany śmiech zostają w pamięci na długo po zakończeniu seansu.
Pamięta się nie tylko ją, lecz także nastrój filmu, spazm bólu i dziwnej przyjemności. Nie czuć ulgi po werdykcie – i jury festiwalu w Cannes, wygranej Złotej Palmy, i wyroku sądu w samej fabule „Anatomii upadku”. Mimo że znamy wszystkie za i przeciw, wciąż właściwie nie jest jasne, co się stało. Czy dziecko mówiło prawdę? Zrobiło to dla własnych przekonań czy z powodu lojalności wobec któregoś z rodziców? Właśnie o tym konkursowym filmie najwięcej się w Cannes rozmawiało. Mimo że Justine Triet po tym torze jechała po raz kolejny, okrążenie okazało się zupełnie inne. Ona jest inna. Upadek jest wzlotem.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.