Znaleziono 0 artykułów
29.01.2023

Demontaż atrakcji. „Babilon”

29.01.2023
(Fot. materiały prasowe)

Damien Chazelle się boi. Katalog jego lęków to istny „Babilon” – rajd po komnacie strachów, który bawi przez jakiś kwadrans z trzech godzin. Miłość twórcy do sztuki filmowej budzi sympatię, ale nie trzeba w tej sprawie rozdzierać szat i wywieszać transparentu. Wystarczy kręcić dobre kino.

Damien Chazelle się boi. Powiecie: czego może się bać najmłodszy zdobywca Oscara za reżyserię? (Otrzymał go w wieku 32 lat). Okrzyknięto go od razu nową nadzieją Hollywood, przedwcześnie dojrzałym geniuszem. Nie wróży to nic dobrego, ale i tak ta wiedza nie przeszkadza nam obkładać klątwą kolejne debiutanckie arcydzieła. Przypomnijmy sobie jednak ceremonię rozdania nagród Akademii z 2017 r., gdy usłyszał, że nie tylko jest wspaniały w roli reżysera, lecz także zrobił najlepszy film, a to drugie okazało się pomyłką na korzyść „Moonlight”. Sześć statuetek dla „La La Land” nie było w stanie zatrzeć wrażenia przegranej. To pierwsza z listy rzeczy, jakich boi się Chazelle – że jego sukces naprawdę jest pomyłką, a on sam oszustem, którego zaraz przejrzą. Oczywiście diagnoza lęków twórcy jest tu nieco na żarty. Pozwalam sobie wróżyć z filmu jak z fusów, a że w „Babilonie” nadzwyczaj szeroko się rozlały, widzę w nich masę demonów dręczących reżysera.

 

„Babilon” z Margot Robbie i Bradem Pittem: Wszystkie lęki reżysera Damiena Chazelle’a

Drugą sprawą, przez którą Chazelle, jak mniemam, miewa bezsenne noce, jest wyjście z mody, a raczej to, że faktu tego się nie zauważy. Wszyscy wokół będą tylko schlebiać, aż umknie mu, że jest już przebrzmiałą gwiazdą, zacznie dostawać propozycje, których nikt zupełnie nie chciał już wziąć. To więc, że zaraz skończy się jego czas, jest kolejnym lękiem – nie tylko Chazelle’a, lecz także wielu młodych twórców, z czego wyciągają wnioski, że trzeba robić filmy, seriale bez opamiętania. „Chwilo, trwaj!” – powtarzają sobie nieszczęśnicy, nie tracąc czasu na zbędny namysł i selekcję projektów. Co tam, w końcu można czuć się artystą, realizując nawet najgorszą produkcję. A czekać na lepszą to zadanie dla tych, co wierzą, że w tej branży można się zestarzeć. Będąc zaś obiecującym rynkiem wschodzącym, „jednym z 10 wartych śledzenia”, mirażem z cyklu: „oddajmy głos młodym”, w głębi ducha nie wierzy się, że to potrwa wiecznie. Przecież tu nie ma miejsca na ludzi w wieku średnim: albo świeci się światłem pochodni dopiero co zapalonej, albo takiej, która swoje w życiu już wypaliła i leci tylko na retrospektywach. Zauważa się też, po pierwszych haustach zachwytu, jak destrukcyjna jest praca w branży.

I oto trzeci lęk: przed stoczeniem się, utratą kontaktu z bazą. Jakże kuszące potrafią być huczne imprezy ze stadem modelek w zasięgu ręki, jak przyjemne bywają rejsy jachtem bogaczy, jak smaczne i niezbędne stają się używki. Oczywiście, biznes jest przygotowany, że z zabalowania coś zawalisz, dlatego gwardia zaufanych doprowadzaczy wyciągnie cię z łóżka i postawi w miejscu pracy. „Baw się, ile chcesz, a jeszcze zajmiemy się sprzątaniem” – mówi się w przypadku największych gwiazd.

(Fot. materiały prasowe)

Oczywiście lęk trzeci z drugim jest połączony: gdy spada się ze szczytu, to prosto w otwarte ramiona bankietu, gdzie zawsze znajdzie się ktoś chętny, by skraść ci selfiaczka. A będąc często w szampańskim nastroju, trudniej dostrzec rafę i w porę umknąć zemście długiego melanżu. Przecież byli tacy, co go polecali. Jakoś szybko się zmyli? O, idą kolejni.

Za czwarty lęk wypada uznać obsesję, której człowiek nie potrafi się oprzeć – każdy ma swoją: dla jednego to nieograniczona władza, miłość nieszczęśliwa, zwiększanie uderzeń adrenaliny, a dla kogoś genialny film, o którym zawsze marzył, i dlatego poświęci dla niego wszystko (vide kręcone właśnie „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli). Cóż, fusy nie sięgają głęboko, sam nazwij, Damien, co cię najbardziej triggeruje. Jeśli zgubi cię ta ukryta rana, która wsysa wszystko i każe ci na 100 sposobów uzasadniać twoje głupie decyzje, to przynajmniej umarłeś dla idei – czy było nią to czy coś innego. Nieważne. Twą idée fixe i tak zmiecie z ziemi brzytwa historii kina.

I tu przechodzimy do ostatniej, piątej kwestii – groźnej bogini rządzącej światem podziemnym. Tej grozy zaznamy po śmierci, obserwując, jak dorobek całego życia rozsypuje się w pył, dokonania stają się błahe, wysiłki daremne. Przecież tkwi gdzieś w nas drzazga nadziei, że doceni nas przyszłość za to, co w takim trudzie robimy, że usłyszą nas i zrozumieją pokolenia, jakie się jeszcze nie narodziły. Czyli, że zostawimy coś po sobie, co będzie wyjątkowe, i pamięć o nas przetrwa w spiżu i tak dalej. Niestety, sposób, by się o tym przekonać, to usiąść na chmurce, więc lęk ów będzie towarzyszył nam do końca ziemskiej szarpaniny.

Damien Chazelle zdaje sobie z tego sprawę, włącza więc do swego filmu miniskrót z historii kina – migawkę z największych przełomów, w którą próbuje wmontować również kadry z filmu, jaki właśnie oglądamy. A raczej jaki nakręcili bohaterowie na planie. Czy dla tych paru scen było warto? Czy ja tu pasuję? Czy mam coś wspólnego z klasykami? To pytanie jakże chętnie jest wykorzystywane przez twórców „Who is who”, którym wystarczy zapłacić, aby ujrzeć swoje nazwisko w encyklopedii. Reżyser „Babilonu” przymierza swoje nazwisko do kanonu klasyki kina (kanony są niezmienne tylko pod tym względem, że się zmieniają). Tłumaczy się też z tego, co właśnie zrobił, jakby dodał do obrazków w kinie niemym planszę z napisem: „CHCIAŁEM ODDAĆ HOŁD”. Cóż. Odpiszę, również z caps lockiem: WIEMY O TYM OD PONAD TRZECH GODZIN. Budzi sympatię wielka miłość do sztuki filmowej, ale nie trzeba w tej sprawie wywieszać transparentu. Wystarczy skończyć film, gdy jeszcze jest dobry, a nie gdy ma stać się jeszcze lepszy.

(Fot. materiały prasowe)

Złota era Hollywood w wersji współczesnej: Sposób na barwną anegdotę, ale niekoniecznie na film

Koniec o bólach twórcy – przejdźmy teraz do bólów odbiorcy. Nie potrafię wyobrazić sobie, jak ogląda się „Babilon” z bolącym zębem, lecz z bolącym brakiem zęba ogląda się go straszliwie. Powstaje, rzecz jasna, pytanie, jaki film uśmierzyłby fizyczne cierpienie i czy w ogóle jest możliwe przepisać określony tytuł na dane schorzenie. Recepta z aktualnego repertuaru: „Duchy Inisherin” na egzemę, „Chleb i sól” na bronchit, „Till” na rwę kulszową.

Zresztą nie byłam widocznie jedyną chorą na seansie. Tuż za mną siedział gość z holterem ciśnieniowym i co pół godziny uruchamiało się jego urządzenie, odmierzając kolejne odcinki tych trzech roztrwonionych godzin. W sumie należałoby go spytać, jak rozwój fabuły wpłynął na jego wyniki. Przyznam, że pod koniec seansu czekałam już tęsknie na znane pikanie, wiedziałam bowiem, że po piątym pomiarze będzie już z górki i pójdę do domu. Tymczasem holter uruchamiał się jakby coraz rzadziej, a torebka z lodem przy moim policzku zrobiła się już całkiem ciepła. Wytchnienie dawały sceny kryzysów – do nich bez wątpienia Chazelle ma prawdziwy talent.

Skoro każdy film da się zamknąć w jednym zdaniu, jaki byłby logline „Babilonu”? Latynoski pomagier na hollywoodzkiej hulance zachwyca się poznaną na żywo aktorką oraz tym, jak funkcjonuje przemysł kinematografii, więc odtąd zrobi wszystko, nawet zatraci siebie, aby przetrwać w branży. I jak? Działa na wyobraźnię? Idąc dalej za klasykiem scenopisarstwa Blakiem Snyderem, którego klasyczny podręcznik „Uratuj kotka!” wreszcie ukazał się po polsku w przekładzie Katarzyny Mojkowskiej, spróbujmy nazwać gatunek filmu, ale nie tak, jak to zwykle robimy: thriller, komedia czy romans, ale określając rodzaj opowieści. Czy polega ona na opiewaniu kumplowskiej miłości, patologii zamkniętego układu, czy może ujawnieniu potwora, jaki tkwi w domu? Z podstawowych kategorii Snydera pasowałaby zdecydowanie ta nazywana „rytuał przejścia”, gdyż „Babilon”, podobnie jak „28 dni”, „Hiacynt”, „Mistrz”, „Kiedy mężczyzna kocha kobietę” czy „Body/Ciało” (polskie przykłady wskazał Michał Oleszczyk), jest historią o przejściu przez piekło – człowieka, który wcale się do przeżywania mocnych wrażeń nie nadaje. My to wiemy, a on nie. Zanim to zrozumie, musi dostać w kość porządnie, a my musimy na to patrzeć. Chwilami nawet z rozbawieniem i rozkoszą, bo przecież nie ma tak wielkiego pecha innych ludzi, na którego nie chciałoby się popatrzeć.

(Fot. materiały prasowe)

Dla porządku dodam, że „Babilon” to historia trzech osób: wspomnianego Manny’ego (Diego Calva) oraz dwójki aktorów – przedwcześnie upadłej Nellie LaRoy (Margot Robbie) i za późno dojrzałego Jacka Conrada (Brad Pitt). Gwiazdy nie wnoszą nic, czego byśmy już o nich nie wiedzieli. Pomysł, by pokazać sodomę i gomorę złotej epoki Hollywood, uwspółcześniając dialog przekleństwami, obyczaje scenami zbiorowego seksu i narkotykami, a estetykę – ekskrementami oraz wymiotami, wydaje się z pozoru dość kuszący. Wystarczy jednak dłuższe spojrzenie w ten gąszcz przesady i naspeedowanych zdarzeń, by zrozumieć, że w ten sposób da się opowiedzieć barwną anegdotę na przyjęciu. Nie trzeba zaraz robić z tego filmu. I tu może na palcach wkrada się szósty lęk Chazelle’a, jak to się dzisiaj mówi: people pleasera. Desperacko chce, byśmy go lubili, i wcale nie dba o siebie ani o to, czy my chcemy w ten sposób się bawić. Tak bardzo boi się, że a nuż go skrytykujemy, że nie wierzy, że wystarczy, aby po prostu był sobą.

Zalety Chazelle’a to wspomniane już sceny kryzysów, którymi reżyser administruje pokazowo. Oparta na repetycji scena z rejestracji kina dźwiękowego, w której użycie mikrofonów blokuje spontaniczność aktorstwa i uniemożliwia korzystanie z klimatyzacji, rzeczywiście wzbudziła salwy śmiechu na widowni. Nawet ja, ściskając zimny okład na twarzy, i facet spętany kablami i rurką ciśnieniomierza, chichraliśmy się co nie miara. Podobnie w paru innych scenach, wzmaganych przez grzechotniki, opresją pytań i obłapień na przyjęciu czy ostatecznie niezbędną ucieczką. Rozkręcanie kryzysów to żywioł twórcy „Babilonu” – wznieca je jak kurzawę i w porę ucina.

(Fot. materiały prasowe)

Umiejętnie chwyta też cuda filmowej iluzji. Pierwszy ma miejsce na planie filmowym, gdzie panuje totalny chaos, a mimo to udaje się nakręcić piękną scenę. Równocześnie aktorka grająca w innej produkcji objawia nagły talent i nawet jest w stanie wypuścić z oka jedną, jedyną łzę. Nawet brak kamery, zniechęcenie ekipy, pożar i zawalenie się dekoracji nie przeszkodzi fachowcom stanąć na wysokości zadania. Gdy przyjdzie pora, wnet wszystko idealnie się układa: w kadrze siada motyl, udaje się pocałunek, zachód słońca.

Na ten cały bajzel patrzy ze wzgórza przez teatralną lornetkę przesadnie ubrana paniusia, dyktując na gorąco, co ujrzała, spoconej asystentce stukającej pospiesznie na maszynie do pisania. Recenzentka, dziennikarka, krytyczka – jakkolwiek nazwać piszącą o kinie Elinor (Jean Smart), jest ona tylko świadkiem przygód filmowców, których dokonania ocenia z dystansu. Towarzyszy im na dobre i złe, chwaląc, ganiąc, grzejąc się w ich blasku i będąc szczera, choć nikt jej o to nie prosi. Spośród nich wszystkich to ona żyje najdłużej, być może dlatego, że regularnie wyrzuca z siebie żółć goryczy. I ta właśnie myśl „Babilonu” Chazelle’a jest nadzieją, jakiej będę się trzymać. Nie wiem, jak widzowi z holterem, ale mnie pomógł „Babilon”. Po napisaniu o nim na pewno będę żyć dłużej. Dziękuję, Panie reżyserze!

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Demontaż atrakcji. „Babilon”
Proszę czekać..
Zamknij