Twórcom „Bullet Train” nie wystarcza rozpędzonej wyobraźni, nie wykorzystują też konsekwencji wyboru Shinkansenu na miejsce akcji. Najszybsza kolej na świecie? Mało czasu na wykonanie zadania? Seans i tak wydaje się długi jak podróż opóźnionym pociągiem w upał bez klimy i Warsu.
Wakacje, mózg działa na wolniejszych obrotach. Pozwól więc go ożywić – zadam ci zadanie. Dwa pociągi w tym samym momencie wyruszają z A do B i z B do A. Pierwszy jest pospieszny i jedzie z prędkością 100 km/h, drugi osobowy i jedzie z prędkością 60 km/h. Lokomotywy zbliżają się do siebie z prędkością będącą sumą prędkości jednostkowych, czyli 160 km/h. Po ilu minutach się miną, skoro wyruszyły o 7.11, a odległość między miastami wynosi 346 km? Albo łatwiej: ile wynosi spóźnienie, jeśli jeden pociąg to ekspres, a drugi koleje regionalne? Jeśli rzecz dzieje się w Polsce i w sierpniu, działa ogrzewanie zamiast klimatyzacji. Jeśli sprzedano za dużo biletów bez rezerwacji i ludzie siedzą na ziemi, w otwartej toalecie, bagażami tarasując przejście. Jeśli akurat jest upał, więc blaszana puszka nagrzewa się i nie da się otworzyć okna. Nie ma Warsu ani wózka z jedzeniem. Jaka temperatura będzie w ostatnim wagonie? Kto usiądzie przy oknie na twoim miejscu, jeśli zamiast przedziałowego podstawią bezprzedziałowy? Kto wytrzyma do stacji końcowej? To matematyka praktyczna.
„Bullet Train”: Zadanie do rozwiązania
O, widzę, świetnie ci idzie. Chyba w szkole prześladowano cię zadaniami o pociągach. A jednak na wakacje przyjechałeś właśnie koleją. Jeśli nie dość ci łamigłówek i marzysz o lepszej wersji PKP, idź do kina na „Bullet Train”. Tytuł oznacza „pociąg szybki jak pocisk”. Dla potrzeb filmu wymyślono markę Nippon Speedline, ale trasa jest realna z Tokyo do Kyoto – długości ok. 500 km, którą prawdziwy japoński Shinkansen pokonuje w czasie niewiele dłuższym niż dwie godziny. Pociąg jedzie z prędkością 285 km/h, ale seans dłuży się w nieskończoność. Oglądając, można więc spokojnie rozwiązać zadanie.
Słuchaj uważnie. Skład liczy osiem wagonów: trzy klasy pierwszej i pięć drugiej, w tym wagon restauracyjny. Na każdej stacji pociąg zatrzymuje się na minutę. Twoim zadaniem jest znaleźć walizkę z naklejką pociągu i wykraść ją, wysiadając najbliżej, jak się da. Oprócz ciebie wśród pasażerów jest pięciu zabójców, o czym nie wiesz. Nie żebyś ich nie znał, na kolei w Japonii wszystkie fotele ustawione są zgodnie z kierunkiem jazdy, żeby nie trzeba było podróżować twarzą w twarz z obcym człowiekiem. Zabójcy wyglądają normalnie, żebyś nie mógł ich rozpoznać. Ty też wyglądasz normalnie, żeby nie mogli rozpoznać ciebie. O dziwo, niewielu pasażerów to Japończycy, większość to biali, a zamiast jakuzy ściga was ruska mafia.
„Bullet Train”: Cepeliada w stylu zen-kawaii
Film jest adaptacją książki Kōtarō Isaki „Maria Biitoru”, ale bierze z niej tylko pomysł, intrygę i postaci, podmieniając kulturę japońską na amerykańską. Czyli sceneria Kraju Kwitnącej Wiśni to trochę ściema, żeby wagony były czystsze, panował większy porządek, a miejsce znalazły również postaci z bajek. Złoczyńcy muszą być infantylni, wtedy dorośli do kina wezmą dzieci i niezależnie od gatunku, będzie z tego familijny seans z przesłaniem niejasnej filozofii, mistycyzmu, duchowości. Cepeliada w stylu zen-kawaii pomaga więc zjednoczyć się w popkulturowej sieczce. Pozornie zapoznającej widza z kulturą Azji, bo nawet dialogi po japońsku nie są tłumaczone, tylko zostawione jako zbitka znaczków bezładnie wklepanych w klawiaturę.
Te informacje naprowadzą cię na rozwiązanie. Niby jedziesz linią Hayate, ale naprawdę jesteś po prostu w Wielkiej Brytanii – zwróć uwagę na akcent albo na konwencję opowiadania bliźniaczą „Morderstwu w Orient Expressie” Agathy Christie, tyle że w „Bullet Train” od razu wiadomo, kto zabił. Podążasz więc przez kolejne wagony śladem serialu dla dzieci „Tomek i przyjaciele”, którego jeden z pasażerów jest fanem, żeby dowiedzieć się, że złym bohaterem, który intryguje, kłamie i jest wredny, okazuje się ktoś, kto w pierwszej chwili sprawia najsłodsze wrażenie. Podobnie jak w kryminałach Christie tu też szukasz kogoś, komu można przykleić naklejkę „sprawca”. W oryginale książkowym „Tomka…” Wilberta Vere Awdry'ego ten ktoś nazywał się Diseasel, czyli połączenie „diesla” ze słowem „disease” (ang. choroba), bo według pewnego światopoglądu osoba winna popełnienia zła jest w społeczeństwie jak choroba. To o tyle ciekawe, że „Bullet Train” kręcono w trakcie lockdownu, gdy ta zasada odwróciła się: chory był winny i prześwietlany pod kątem podejrzeń o świadome zarażanie, a więc potencjalne zabicie innych. Ot, taki sytuacyjny paradoks. „Nigdy nie wiesz, jak okrutnego losu pozwolił ci uniknąć twój pech” – mówi w jednym z pierwszych dialogów filmu protagonista przystępujący do zadania. Przegrany z zasady. Przypadkowo jest tu na zastępstwie. Wdzięczny za lekcję, cokolwiek się zdarzy. Szczęście, pech, zły los, a więc karma rządzi światem, który pędzi tak szybko. Jak się domyślasz, donikąd.
Wróćmy do twego zadania. Jedziesz bez biletu, więc prześladuje cię konduktor – na tyle uprzejmy, by nie wlepić ci mandatu (zgubiłeś bilet, ale masz rachunek), ale na tyle nieustępliwy, że każe ci wysiąść na najbliższej stacji. Co robisz, żeby mimo to dojechać do celu w jednym kawałku? Wokół ciebie jest kilku morderców, ale nie zdajesz sobie sprawy z zagrożenia. Dodatkową przeszkodą jest to, że próbujesz, jak radzi twój terapeuta, stosować porozumienie bez przemocy – za każdy brutalny gest jesteś więc odpowiedzialny. Co robić w tak trudnej sytuacji, radzi ci twoja szefowa, z którą wciąż omawiasz misję przez słuchawkę.
„Bullet Train”: Wyluzowany Brad Pitt
Dobra, dłużej nie wytrzymam – muszę zdradzić ci największą atrakcję. Spójrz w lustro. Uśmiechnij się na swój widok. Tak, jesteś Bradem Pittem. Nic lepszego nie zdarzy ci się podczas tej podróży. Wyglądasz bosko, jesteś wyluzowany, a większość akcji wykonujesz sam, bez kaskadera, wiadomo, wysportowany nie potrzebujesz wsparcia. Pitt to jednak nie Tom Cruise, który w „Top Gunie” skakał ze śmigłowca. Bije się tylko od niechcenia, więc pamiętaj, aby nie wkładać zbyt dużo serca w pojedynek. Zwyciężysz i tak, a na twojej twarzy będzie malować się zblazowanie. Jak Koleś z „Big Lebowskiego” będziesz najbardziej cool na imprezie. W tym kierunku zmierza zresztą emploi Pitta – długie świeżo umyte włosy, facjata pomarszczona jak u psa z licznymi fałdami skóry. Do tego żywe spojrzenie i sześciopak. Jeśli zabija, to tylko po to, by była to dla niego „lekcja toksycznego gniewu”. Taki Pitt powrócił jako symbol seksu w „Pewnego razu... w Hollywood” i od tej pory coraz bardziej się rozluźnia i upodabnia do dawnego wcielenia Jeffa Bridgesa. Buddyjski vibe jest tu echem jego roli z „Siedmiu lat w Tybecie”, a walki wygrywane lekką ręką pokłosiem roli z „Podziemnego kręgu”, gdzie David Leitch, reżyser „Bullet Traina”, dublował Pitta jako kaskader. Wyrósł na reżysera i choć do zalet jego kina należą niefrasobliwość, lekkość, brak kompleksów należny kaskaderom, to Leitch wciąż nie znalazł własnego stylu. Zapatrzony w Guya Ritchiego jest tylko jego epigonem. Wystarczy przypomnieć sobie rolę Pitta z „Przekrętu”, żeby zobaczyć różnicę klas między oboma filmami.
Partnerująca Pittowi Sandra Bullock (którą widać dopiero w ostatniej scenie i wtedy można porównać, jak wyglądają obok siebie 58-letni rówieśnicy) cytuje swoją rolę ze „Speeda”. Dość powiedzieć, że duet z Keanu Reevesem był bardziej udany. W 1994 r. Pitt grał z Tomem Cruisem w „Wywiadzie z wampirem”, a sam w „Wichrach namiętności” – wcielał się w ciacha, a nie bohaterów kina akcji. Przełamał schemat rolą w „Siedem”. Dziś łączy przeciwieństwa i za to kochany jest najbardziej. Choć i tak magnesem zostaje jego niewinność. Wciąż wydaje się nieśmiały, naiwny i niezepsuty. Na planie „Bullet Traina” zwerbowali go Bullock i Channing Tatum (w jednozdaniowej scence będącej parodią „Magic Mike’a”), dzięki nim zagrał epizod w „Zaginionym mieście” –bardziej udanym od tego filmu, bo absurdalnym, szalonym i z mniejszymi ambicjami.
„Bullet Train”: Film jest żmudny, a widz przebodźcowany
„Bullet train” serwuje widzom mechaniczne, beznamiętne zdjęcia niczym z reklamy, w której uroda jest banalna, nastrój sztuczny, a naturalność udawana. Jeśli chodzi o prędkość fantazji, nieporównanie lepiej rozpędza się niedawny „Wszystko wszędzie naraz”. Jeśli chodzi o autentyzm, warto sięgnąć do dawnego „Bullet Train” z 1975 r., japońskiego thrillera, który w Polsce jest znany pod nazwą „Super ekspres w niebezpieczeństwie”. Zaskoczenie można uruchomić bez wsiadania do Shinkansenu. A jeśli już wsiąść, to jak w starym japońskim kinie, niech panuje napięcie, że wszyscy zginą, bo bomba wybuchnie, gdy pociąg zwolni poniżej 80 km/h. W nowym „Bullet Train” o nikogo się nie boimy. Ktoś umiera, nieważne, jedziemy dalej. Twórcom nie wystarcza rozpędzonej wyobraźni, nie wykorzystują scenerii szybkiego pociągu jako miejsca akcji. Jest mało czasu na wykonanie zadania? Seans i tak trwa za długo. Może wystarczyłby kwadrans między przystankami autobusu? Film jest żmudny, a widz przebodźcowany. Nie pomagają nawet jadowity wąż ani szantaż emocjonalny związany z możliwą śmiercią dziecka. Im bardziej twórcy starają się urozmaicić podróż, tym jest gorzej.
Do plusów zaliczyć trzeba zabawne momenty, jak ten, w którym protagonista kina akcji zostaje obryzgany przez myjącą deskę klozetową – standard higieny w Japonii, a w Polsce ciągle surrealizm. Udane są role Mandarynki i Cytryny – morderców najbardziej rozgarniętych. Wprawdzie nie wiadomo, po co akcję przerywają retrospekcje z ich wcześniejszych akcji, ale i tak Brian Tyree Henry i Aaron Taylor-Johnson stanowią zgrany duet niepodobnych bliźniaków.
Banalnie wypada wokalista Bad Bunny, zatrudniony zapewne dla fejmu i różnorodności etnicznej obsady. Nie pomoże on, Michael Shannon, ani nawet Ryan Reynolds – któż się tu nie pojawia, wedle zasady, zatrudnij wszystkich przyjaciół i znajomych królika. Film zapętla się w portretach niby-ekscentrycznych postaci, przez co Zazie Beetz blednie w roli Szerszenia, a Joey King przecukrza rolę słodkiej dziewczynki. Jako że „Bullet Train” próbuje stwarzać wrażenie głębi przez nakładanie kolejnych warstw błyszczyka, daje fałszywej uczennicy powieść „Shibumi” Trevaniana. Zabójca biegły w japońskiej grze w go, w technikach seksualnych i w zabijaniu osiąga w niej shibumi – stan doskonałości bez wysiłku. Nie można tego powiedzieć o bohaterce trzymającej rzeczoną książkę, ani o samym filmie. Wiele wysiłków i efekt daleki od doskonałości – na pewno istnieje na ten stan jakieś japońskie słowo. Twórcy podają nam inne: tentomoushi, czyli biedronka i kolejny bajkowy trop (serial „Biedronka i Czarny kot”). Owad przynosi szczęście, gdyż w każdej kropce niesie ludzkie nieszczęścia. Czy składa się to w jakąś całość? Nie. Pokazuje tylko, iIe dało się upchnąć w jednym filmie.
Masz dość? Nic dziwnego. Rozwiąż finałowe zadanie. Wyobraź sobie, że jesteś maszynistą pociągu jadącego z Tokio do Kioto. Odległość między miastami wspominałam na początku tekstu. Pociąg wyjeżdża o godzinie 6:12 i przez większość trasy jedzie z prędkością 203 km/h. Na odcinku od 127 do 221 kilometra z powodu złego stanu torowiska lub jak wolisz, przeszkody w postaci nieudanego filmu, maksymalna prędkość wynosi 16 km/h. Czas postojów na stacjach pośrednich wynosi łącznie 8 minut, ale co z tego, jeśli masz 126 minut opóźnienia. W Japonii dopuszcza się obsuwę, maksymalnie pięciominutową, tylko w wypadku trzęsień ziemi o sile przekraczającej sześć stopni Richtera. Do celu nie dojedziesz zgodnie z rozkładem. Ile lat ma maszynista? Czy zgodnie z tradycją popełni honorowe harakiri?
Na wasze rozwiązania czekamy w redakcji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.