Jak rozpoznać, czy film jest przestarzały czy nowatorski? Czarno-biały, klasyczny, opowiada znaną historię, ale w inny sposób i wygląda świeżo, a ponadto mówi coś, o czym nie mieliśmy pojęcia. „C’mon C’mon” spełnia wszystkie te warunki, jest zarazem staroświecki i przyszłościowy. To nowy „Manhattan” – nostalgiczna symfonia o Nowym Jorku, tyle że miłość rodzicielska zastąpiła miłość romantyczną. To nowy „Brzdąc”, gdzie Charliego Chaplina zastąpił Joaquin Phoenix, a przedwcześnie dojrzały chłopiec opiekuje się niefrasobliwym, przyszywanym ojcem. Coś podobnego ten film robi z nami. Z kina nie chce się wychodzić, bo czujemy się zaopiekowani. „C’mon C’mon” Mike’a Millsa przytula nas do serca, by w tym czasie szeptać nam do ucha swoje rewolucyjne przesłanie.
A gdyby tak przewidzieć przyszłość i się do niej przygotować? Wygląda na to, że taki właśnie był cel wielu upadłych utopii, ale mimo wszystko wciąż potrzebujemy śnić, zwłaszcza teraz. Nie chcemy jednak patrzeć w niebo – spolaryzowane reakcje na film Adama McKaya „Nie patrz w górę” są tego dowodem. Mamy dość straszenia, shamingu, cancelowania. Przez ciągłe podnoszenie ciśnienia groza rychłej apokalipsy spływa po nas jak po kaczce. Skoro ruszenie na ratunek Ziemi nas przerasta, wzruszamy ramionami i idziemy dalej. Łatwiej kreślić kolejne idylle, które jednym zamaszystym gestem mają rozwiązać problemy, niż żmudnie pracować nad sobą. – Zdziwię się, jeśli za pięć lat ludzkość nie wyląduje na Marsie – mówi Elon Musk w jednym z wywiadów. Mam nadzieję, że się zdziwi. Widzę go z całym dworem na lądowisku rakiet gdzieś w Teksasie, gdy ocierają pot płynący spod skafandrów. Stoją tam, zamiast z Marsa oglądać zwęgloną Ziemię. Marzenia o ucieczce od odpowiedzialności wiodą choćby i w kosmos. Co jeszcze wymyślimy, żeby jej uniknąć? Kapsułę czasu? Wycieczkę do innego wymiaru? Film Mike’a Millsa sprowadza na ziemię.
„C’mon C’mon”: Przyszłość może być łaskawa
W jednym z takich upadłych snów, Detroit, które miało być przeszłością Ameryki, zaczyna się akcja „C’mon C’mon”. Według tego filmu życie wcale nie jest złe ani szare, przynajmniej w perspektywie dzieci wychowywanych w trudnych warunkach. Johnny (Joaquin Phoenix) przyjeżdża tu na reportaż, zadaje maluchom najważniejsze życiowe pytania i montuje z tego dźwiękową panoramę. Jedynym, który nie chce w ten sposób rozmawiać, zaspokajać potrzeby dorosłych, jest jego siostrzeniec Jesse (Woody Norman). Dziwne dziecko, ale jakie ma być, skoro mama i wujek sami kiedyś tacy byli. Chłopiec stawia opór przed wciskaniem go w ramy oczekiwań, forsuje swoją niezależną wizję świata. Zmusza, żeby go wysłuchać, co chętnie robi jego mama Viv (Gaby Hoffmann), oddana rodzicielstwu, bliskości i innym parentingowym reżimom obcym jej bratu, z którym dawno temu przestali rozmawiać.
Chcąc skoczyć w życie na główkę, trzeba odbić się od trampoliny śmierci. Dlatego opowieść zaczyna się od retrospekcji Johnny’ego i Viv na łożu odchodzącej matki. Często rodziny rozpadają się właśnie wtedy, bo sypie się układ, którego zmarły był gwarantem. Tak było i tu – każde z dzieci miało inny pomysł na poradzenie sobie z odejściem rodzica. Każde opłakiwało bowiem inną osobę. Jak mówi siostra do brata: „ty żegnasz kochającą matkę, a ja matkę, która nigdy mnie nie rozumiała”. Niemożność uzgodnienia wspólnej wersji, nawet gdy jest się rodzeństwem, to metafora braku zrozumienia perspektywy drugiego. Choć jesteśmy blisko, a nasze sytuacje są podobne, i tak wolimy skupić się na tym, co nas różni. Umiera więc nie tylko osoba, ale i relacja tych, którzy pozostali. Jednak „C’mon C’mon” to film optymistyczny, dlatego oglądamy, jak więź rodzi się na nowo w innym kryzysie – kolejnej niedokonanej śmierci męża Viv, uzależnionego i chorego psychicznie. Tym razem Viv i Johnny zdają egzamin ze wsparcia. Rozpacz wyzwala światło i nadzieję. Wyciska łzy i budzi wiarę w ludzi. „C’mon C’mon” rozpięty jest między głęboką czernią a oślepiającą bielą.
Z szarości wyjmuje magiczne momenty, na przykład słoneczny poranek, w którym czujesz wdzięczność, że się urodziłeś. Albo szczerość, gdy ktoś naprawdę ubiera w słowa to, co czuje. Jak często zdarzają się takie chwile? Kino, na szczęście, to nie statystyka, lecz kreacja alternatywnych światów. Nie chodzi o to, by wrócić do przeszłego świata, jaki nigdy nie istniał, tylko żeby za pomocą sentymentów i fantazji napisać nowy skrypt na przyszłość. Taki, który będzie łaskawszy. Zamiast patrzeć w górę i drżeć na myśl, co w nas uderzy, „C’mon C’mon” przygląda się relacjom międzyludzkim. To ich zmiana jest przyszłością ludzkości.
„C’mon C’mon”: Lekcja empatii i akceptacji
Czemu ten film podkreśla, że jest klasyczny? Bo mając wokół to, co dobrze znamy, czujemy się bezpiecznie i możemy zaakceptować zmianę. Zobaczyć ją nie jako zagrożenie, ale szansę. Co więcej, dostajemy niemal receptę na to, jak uczynić świat lepszym i samemu poczuć coś na kształt ulgi. „C’mon C’mon” jest lekcją podstaw psychoedukacji. Dziecięcy bohater uczy dorosłego empatii, panowania nad impulsami, tłumaczy mu, jak radzić sobie z brakiem rezyliencji, i wyjaśnia mu nawet, że to umiejętność przystosowywania się do zmian. Słowem, gdyby wszyscy mieszkańcy globu wzięli udział w powszechnej psychoterapii i zaczęli wspierać się nawzajem, żyłoby się lżej, a na świecie byłoby widać więcej miłości. Nie dlatego, żebyśmy już jej nie mieli, tylko brak nam metod wyrażania pozytywnych uczuć, mechanizmów radzenia sobie z trudnościami, a wreszcie zgody na siebie, całkowicie wystarczających. Reżyser głaszcze widzów po głowach (nawet tych, którzy tego nie chcą) i mówi swoim filmem: „wszyscy jesteście na miejscu”. W „C’mon C’mon” traktuje nas, jakbyśmy byli mu najbliżsi i nasz los byłby mu najdroższy. Z kina nie chce się wychodzić, tak mocno czujemy się zaopiekowani i utuleni.
Reżyser prowadzi nas przez kurs edukacji emocjonalnej wraz z Johnnym – niedojrzałym dorosłym, którego nauczycielem czyni dziecko. Odwołuje się do mitów i baśni, w jakich bohater musi przejść metamorfozę pod wpływem świata, który pokazuje mu, że żył w błędzie. Delikatne lekcje, jakie dostaje mężczyzna od chłopca, który mu ucieka, zamyka się w toalecie w drodze na lotnisko, ale też uczy go, jak się rozluźnić albo rozpoznać „bla, bla, bla”, czyli zagadywanie prawdziwych uczuć – prowadzą do uwolnienia. Dlatego wzruszający jest finał filmu, kiedy uczeń musi pożegnać mistrza, będąc już kimś innym niż na początku. To motyw pojawiający się w wielu przypowieściach z różnych tradycji religijnych albo właśnie w „Brzdącu” Charliego Chaplina. Duchowy wymiar opowieści oddaje tekst lektury „Star Child” Claire Nivoli, czytany przez bohaterów na dobranoc i umieszczony nieprzypadkowo w trailerze filmu. Duch schodzi w niej na Ziemię, rodząc się jako ludzkie dziecko. Uczy się używać ciała, dbać o siebie i doświadczać ciągle zmieniającego się świata. Przeżywając smutek i zachwyt życiem, zapomina, skąd przybył i że jego obecność na Ziemi jest chwilowa. Zaprzątnięty życiem, uparcie szuka sensu, nie znajduje go, wreszcie umiera i wraca do świata pozaziemskiego. Zapytany, czy warto było żyć, odpowiada: tak. Mimo wszystko. Przekaz, który Mike Mills zawiera w swoim filmie, jest banalny i można go zawrzeć w dwóch słowach: warto żyć. Jednak w czasach, gdy połowa dzieci i nastolatków ma symptomy depresji, ogromnie wzrosła liczba samobójstw, a ludzie w każdym wieku i z każdej klasy społecznej czują się bardziej samotni niż kiedykolwiek, to „warto żyć” jest na wagę złota.
Fakt, że Mills studiował sztukę i grafikę u niemieckiego mistrza konceptualizmu Hansa Haackego, jest widoczny w jego filmach: „Debiutanci”, „Kobiety i XX wiek” czy „Rodzinka”. Każdy z nich opiera się na wyraźnej idei, stawia hipotezę, którą film udowadnia za pomocą paradoksów. Co łączy te tytuły, to bliskie relacje rodzinne, Mills sprawdza, jak to jest być synem jakiegoś ojca, jakiejś matki, a tu, jak to jest być ojcem jakiegoś dziecka. W jego filmach to zawsze patchworki, ktoś niespokrewniony wchodzi w związki krwi i je kształtuje. Rodzina to ci, których wybierasz, to więzi, które codziennie budujesz.
„C’mon C’mon”: Kto spodziewałby się Joaquina Phoenixa w roli troskliwego wujka?
Mills postrzega aktorów jako autorytety w sprawie granych przez nie postaci. To znaczy, że dobry aktor, który głęboko przygotuje swoją rolę, wie lepiej niż reżyser, co postać powinna zrobić i dlaczego. Oczywiście takie myślenie jest pułapką, jeśli aktor sam gubi się w swoich motywacjach, ale właśnie dlatego tak istotny jest casting. Mills obsadza aktorów często na przekór ich emploi – nikt nie pomyślałby przecież, że czułego, troskliwego wujka, który chętnie bawi się z dzieckiem, zagra akurat Joaquin Phoenix. Aktor przypisany do ról oryginalnych, zaburzonych, złamanych ludzi, który wygrywał dotąd istne symfonie cierpienia. Podobnie ciepły look dostał w „Debiutantach” Ewan McGregor, ale niewinność i naiwność dużo lepiej wypada w nowym filmie, może też dlatego, że przez ostatnią dekadę Mills dojrzał jako reżyser.
Nazywa się go reżyserem aktorów, ich partnerem na planie. Entuzjastycznie odkrywa nowe talenty, jak Lou Taylora Pucciego, który w „Rodzince” grał 17-latka, który nadal ssie kciuk. W „C’mon C’mon” to Woody Norman, niesamowity chłopiec, który jest w tym wyjątkowym momencie dzieciństwa, gdy ma w sobie rzadkie zalety dorastania: odkrywa wszystko po raz pierwszy, jest geniuszem, marzycielem i wynalazcą. Widząc dziecko w takim wieku, myślisz, że oto stoi przed tobą nowy rodzaj człowieka. Zachwyt zastępuje wiedzę, że zaraz dziecko utraci swoją cudowność, przejęte akceptacją rówieśników, badaniem swoich i cudzych granic bardziej niż filozofią, na pewnym etapie rozwoju uprawianą przez wszystkie dzieci. Ale nie szkodzi, że to minie. „Chwilo, trwaj!”. Wyciśnijmy z niej, ile się da.
Rzadki jest nie tylko moment cudownego dziecka, ale i sytuacja bohaterów z klasy wyższej, oglądamy bowiem ich uprzywilejowanie – twórcze zajęcia w sektorze kultury, które pozwalają im żyć na wysokim poziomie, pracować mało, a czasem w ogóle. To nie prekariat, który utrzymuje się z prac dziennych, by uprawiać kreatywne zawody wieczorami. Czyli absolutna rzadkość, żeby ktoś mógł spokojnie się utrzymać i pozwolić sobie na pewną niezależność. Podobnie sportretowani byli intelektualiści w „Manhattanie” – mający tak dużo wolnego czasu, że mogą swobodnie zajmować się sobą. Znów podkreślę: kino to nie statystyka ani realistyczne zwierciadło społeczeństwa. Ten uskok w fantazję jest potrzebny, by przeprowadzić twórcze dochodzenie.
„C’mon C’mon”: Symfonia wielkiego miasta
Potrzebny jest też dźwięk. W końcu w tym filmie wszystko ma miejsce w rozmowach. Jak w niedawnym „Italian Studies” Adama Leona z Vanessą Kirby, tu także słuchamy po prostu wywiadów, jakie z młodzieżą przeprowadzili aktorzy. Film często przypomina nam, że jesteśmy w trakcie nagrania, gdy tyczka mikrofonu wchodzi w kadr, głosy są przewijane i montowane. Znów jak w „Manhattanie” Woody’ego Allena tworzywem staje się muzyka. Symfonia wielkiego miasta, a raczej wielu amerykańskich miast, bo „C’mon C’mon” to również portret Stanów Zjednoczonych, gdzie zdaniem jednego z udzielających wywiadu dzieci zdarza się wiele głupoty i zła, ale żyją też czujący, piękni ludzie. Żeby to oddać, w ścieżce dźwiękowej umieszczono znaczące utwory: „Requiem”, puszczane o poranku na cały regulator, oraz uwerturę z „Czarodziejskiego fletu”, tyle że zagraną na saksofonie – kompozycje Mozarta, czyli dziecięcego geniusza; „Clair de Lune” Debussy’ego, czyli jeden z pierwszych utworów uczony na lekcjach pianina; impresje solo na fortepianie z kultowej serii „Ethiopiques”; kantatę barokową śpiewaną przez chór, a wreszcie wielokulturową orkiestrę z parady w Nowym Orleanie. Do tego songi pełne nostalgii: reggae, soul, rockandrollowe. W ten sposób powstaje pełna znaczeń muzyczna mieszanka.
„C’mon C’mon” trudno się oprzeć, łatwo dać zaczarować. Co dla jednych będzie kłamstwem, kolejnym „bla, bla, bla” zasłaniającym realne społeczne problemy, dla innych okaże się szkołą uczuć, nadzieją niezbędną do przeżycia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.