Czy zamiana Johnny’ego Deppa na Madsa Mikkelsena wyszła Grindelwaldowi na dobre? Tak postawione pytanie próbuje wykrzesać emocje z pustki. Aktor nie robi różnicy, gdy film jest bez serca, bez duszy, bez kręgosłupa. Trzecia część serii, „Fantastyczne zwierzęta: Tajemnice Dumbledore’a”, sprawia, że jej sens trzeba zakwestionować. Przypomina wir smętnych widziadeł wzburzony wokół wyczerpanego Harry’ego Pottera.
Fantastycznych zwierząt nie trzeba szukać daleko. Są wśród nas. Widziałam na ulicy w Nowym Jorku szczura ufarbowanego na różowo. Siedział na ramieniu swojego pana z fryzurą w tym samym kolorze, który pod pachą trzymał głośnik grający basową muzykę taneczną. Równocześnie jechał na rowerze, rzecz jasna, chodnikiem. Taki szczur balansuje między przechodniami jak skater sunący na desce. Nie da się strącić z postumentu ludzkiego ciała. Wpija pazurkami w sweter i przymyka oczy, obojętny na pęd, ale czuły na zapach świeżych bajgli i śmierdzących śmieci wystawionych w piramidach worków na ulice. Albo pies, którego pani wzięła do zoo w Central Parku z okazji urodzin. Jego, nie jej, bo staruszka od dawna swoich nie obchodzi, ale jego – a jakże, o czym obwieszcza uroczyście, zarazem przepraszając za kłopot. Bo może komuś przeszkadzać, że maleńki sznaucerek wprost uwielbia pingwiny. Dlatego biega wte i wewte wzdłuż akwarium, goniąc ciężkie ptaki mknące pod wodą jak pociski wystrzelone z armaty. Ujada wesoło i skacze na szybę, aż zaplątuje się w smycz. Czy to porozumienie międzygatunkowe? A może pingwiny cesarskie śmigają specjalnie, żeby go zabawić?
Wciąż niewiele wiemy o zwierzętach, zwłaszcza o tym, jak wpływa na nie wytworzone przez nas otoczenie. Aligatory, które nauczyły się jeść resztki fast foodu. Małpy uzależnione od czekolady. Wilk wylizujący słoik po maśle orzechowym. Odmęty internetu wypełnione filmikami o niewiarygodnych zachowaniach zwierząt – fantastycznych, a jednak możliwych. Po co więc wymyślać je od zera, żeby zachwycić widownię?
Po co istnieją fantastyczne postaci?
Od zawsze tworzono różne potwory: lewiatany, sfinksy, centaury czy molochy pod postacią byka. Przeciwwagą były słodkie maleństwa: skrzaty albo unikatowe zjawiska: jednorożce pod kwiatem paproci. Dobrze wymyślone, rozpalają wyobraźnię i pozwalają żyć na styku tego, co widzialne i niewidzialne. Twórca Studia Ghibli, Hayao Miyazaki, zwykł nie tylko umieszczać te stworzenia na marginesie, jak również w centrum swoich filmów, lecz także witać je i dawać im jeść codziennie, gdy rano przychodzi do pracy. Naprawdę karmi więc swoją fantazję, błaga duchy opiekuńcze, aby dbały o kreatywność zespołu. Bez nich „Mój sąsiad Totoro” nie byłby tak wspaniały i nie zrobiłby takiej furory. Jasne, można się śmiać, ale Miyazaki nie ma wątpliwości, komu powinien być wdzięczny.
Nie sądzę, żeby J.K. Rowling składała swoim zaczarowanym istotom ofiarę z kwiatów, owoców i herbatników. Jeśli tak, to musiały być już nieświeże, bo od paru lat duchy opiekuńcze zdają się nieprzychylne i nie ustrzegły jej przed klapą. Trzecia część „Fantastycznych zwierząt” wypada poniżej oczekiwań, więc producentka będzie musiała spuścić z tonu i z zamierzonych w 2016 r. pięciu części zrealizować tylko trylogię. Można narzekać, że słaby wynik w kinach przyszedł dlatego, że ludzie nie wrócili na widownię poza domem, ale jednak inne tytuły, z „Batmanem” na czele, udowadniają, że sprawa nie jest stracona. Winny jest wadliwy projekt, obliczony tylko na zysk i zawierający więcej okienek w Excelu niż pomysłów. Oto jak jałowy może być film zrobiony z czystej kalkulacji, rozmieniający na drobne sam siebie.
Smutno się ogląda trzecią część serii, która sprawia, że sens całości trzeba zakwestionować. Zwierzęta nie robią żadnego wrażenia, czary nudzą, postaci są puste jak kukły. Gdyby pieczę nad filmem sprawowały zaczarowane istoty, to przynajmniej można by uznać złe rozwiązania za dym, który gryzie w oczy, ale pod spodem paliłby się ogień. Takim filmem dałoby się nasycić i ogrzać. A trzecia część trylogii „Fantastycznych zwierząt” toczy się jakby bez nadzoru. Fajczą się złożone w kominku dolary. J.K. Rowling nie chce się podkładać do ognia, nie pilnuje płomienia, który sama wznieciła. Gaśnie jej pasja, aż przez komin wkradają się złe moce. Z pomysłu na prequel i spin-off genialnej książkowej serii zostaje sam popiół. Przypomina wir smętnych widziadeł wzburzony wokół wyczerpanego Harry’ego Pottera.
Ginące gatunki
Minęły lata od chwili, gdy fani ustawiali się w kolejkach po kolejne tomy sagi o Harrym Potterze, rozpoczętej w 1997 r. Na twórczej pustyni nie grasują już Przyczajacz, Dementor ani Szyszymora. Wyginęły prawie wszystkie czarodziejskie gatunki, żyjemy na bezrybiu, gdzie brak żyjących osobników gnębiwtryska, żmijoptaka i plumpki. Ostatnia mantykora eksplodowała wraz z durniem. Fantastyczne zwierzęta się skończyły. Zabrakło kartek bestiariusza. Niby Newt Skamander nosi wciąż paru ulubieńców w walizce, ale nie mają one w sobie pary. Ponadto walizkę sklonowano w sześciu egzemplarzach, żeby zwieść Gellerta Grindelwalda i nie pozwolić mu przeniknąć przez myśli tych, którzy próbują zapobiec sfałszowanym wyborom na szefa czarodziejów. Chodzi bowiem o uczciwość, sprawiedliwość i czystość intencji – trzy sprawy, dla których ponoć kręci się to młyńskie koło zwane filmowym uniwersum Pottera. Puszczone w ruch ponad 20 lat temu i pędzące przed siebie, skrzypiąc przeciągle jak cierpiąca dusza czyśćcowa. Trzeba by je zatrzymać, ale to może zrobić tylko sama J.K. Rowling. A jej jest ciągle mało, więc toczy je i toczy jak żuk gnojarz swoją kulkę.
Nowe pomysły na fantastyczne zwierzęta uciekły i pisarka oraz scenarzystka, nie wie, jak je znaleźć. Powołuje więc do życia niuchacza – dziobaka, który kradł złoto i fiolkę ze zmieszaną krwią Dumbledore’a i Grindelwalda, wskrzesza listnego nieśmiałka, który siedzi w klapie Newta Skamandra, a do tego ściąga na ziemię gromoptaka, który nadyma się i unosi, wyczuwając zagrożenie. Pozwala jeszcze świetlikom, jako odnawialnemu źródłu energii, wibrować, dzwoniąc o szybki latarni. Na szczycie tej piramidy zwierząt stawia qilina – smocza sarenka o świecącym podbrzuszu klęka przed czarodziejem godnym objęcia władzy, który ma w sobie wystarczająco dużo dobra i siły, by stać się przewodnikiem innych. Qilin obwąchuje więc kandydatów na elektów, wodzi nosem w tłumie i wybiera tego jedynego czarodzieja, który będzie następcą tronu. Ta scena, do której wiedzie akcja tego przydługiego filmu, ma być momentem obudzenia, wartkim punktem kulminacyjnym, a staje się niewiarygodnym cyrkiem. Szczyt góry w Bhutanie, udekorowany chorągiewkami i opasany biegami schodów, ma sugerować coś niebywale duchowego, co się tu odprawia. Tymczasem to, że złowrogi mocarz o siwych włosach nagle respektuje decyzję klęczącej sarenki, wydaje się kompletnie od czapy. Może gdyby zamiast Bhutanu w scenie wystąpiło, jak planowano, Rio de Janeiro, efekt byłby bardziej szalony, a przez to fantastyczny? Jest to dokładnie tak uprawniona sugestia, jak ta, że „Fantastyczne zwierzęta” byłyby lepsze, gdyby nie wydarzyła się pandemia.
Największym osiągnięciem w zakresie kreacji tego trzeciego i, miejmy nadzieję, ostatniego filmu z cyklu, ciągnącego się jak guma do żucia, na której się usiadło, tej franczyzy, której wciąż nie da się dobić jak zombi z umarłej klasy Hogwartu – jest stado skorupiaków. Niby nic oryginalnego, mogłyby wystąpić w dowolnym filmie Pixara. A jednak poziom absurdu tej sceny budzi moją sympatię. Gromadę podobnych do skorpionów, wielorękich krabów da się bowiem zaczarować, kołysząc biodrami. Za tę scenę Eddie Redmayne dostaje u mnie dodatkowe punkty – że w pustym studiu zdjęciowym chciało mu się tańczyć w kostiumie do mockupu, wyobrażając sobie, że gdy wiruje pośladkami, zaklina krwiożercze bestie, które dodane będą dopiero w CGI. Czy kręcił bioderkami do rytmu jakiejś muzyki, czy do swoich marzeń, tego się nie dowiem, ale liczę, że odtąd na pewno dostanie liczne role w musicalach – oby lepszych niż „Nędznicy”. Redmayne w tym filmie w ogóle się broni – wiecznie przejęty, strasznie zdziwiony, z miną nie z tego świata wyróżnia się pośród procesji smutnych kreatur ginących w szarej tonacji całości.
„Fantastyczne zwierzęta: Tajemnice Dumbledore’a”: Canceling i pinkwashing
A co z Deppem? Bądźmy rozsądni, ani Mads Mikkelsen, ani Jude Law nie zbliżyli się ani trochę do swoich średnich lotów, jakie na co dzień odbywają w produkcjach typu „Jeźdźcy sprawiedliwości”, „Arktyka”, „Sherlock Holmes” czy „Dzień trzeci”. Nie wspominając o takich osiągnięciach, jak Mikkelsena: „Na rauszu”, „Michael Kohlhaas”, „Jabłka Adama” czy „Pusher”, Jude’a Lawa zaś: „Gniazdo”, „Młody papież”, „Geniusz” albo „Utalentowany pan Ripley”. Można by długo wymieniać tytuły, w których postarali się bardziej, i nie ma się co pocieszać, że wypadli lepiej od Johnny’ego Deppa. Jego przecież nikt nie traktuje poważnie, odkąd zaczął zachowywać się na co dzień jak pirat z Karaibów i nosić niezmiennie taki make-up. Dawno minęły czasy „Truposza”, „Beksy” czy „Edwarda Nożycorękiego”, gdy uchodził za odtwórcę ambitnych ról. Bez kosmicznego melonika, rozczapirzonych włosów i sztucznego uśmiechu nie ma już Deppa. Zapadł się w dziurę zakrytą charakteryzacją. Od 20 lat nie zagrał roli na miarę „Las Vegas Parano” albo „Co gryzie Gilberta Grape’a”. Okazał się swoim największym wrogiem. Stał się własną karykaturą. Scancelowanie go z „Fantastycznych zwierząt” z powodu procesu o przemoc nic tu nie zmieni. A Rowling, która sama została scancelowana za transfobię, canceluje Deppa. Canceling cancelingiem pogania. I na dokładkę Putin porównuje sankcje nałożone na rosyjską kulturę do okrutnego potraktowania J.K. Rowling. A ona wycofuje z Rosji swoje e-booki, ale nie książki papierowe. I jak tu ją traktować poważnie?
Nowość to, że Dumbledore i Grindelwald są parą. A raczej byli i teraz wspominają swoją przeszłość. Ale to nie „Ból i blask”, by dawni kochankowie odkurzali uczucia. Ci tylko kładą sobie ręce na piersiach i strzelają do siebie z najcięższych różdżek. Po co? Jak przeformułowuje to całą historię? Tego nie wiedzą nawet ci czarodzieje, co potrafią czytać w myślach.
Rowling uprawia tu pinkwashing, czyli hipokryzję w dopisywaniu postaciom orientacji LGBTQIA tylko po to, by uniknąć zarzutów o nietolerancję, przypodobać się mniejszości. Zwłaszcza po tym, jak młode pokolenie, pasjami oglądające seriale Netflixa o queerowym przesłaniu, nazywa pisarkę TERF-em, odcinając się od niegdyś ulubionych książek. Wystarczy więc dopisać bohaterom gejowską miłość i można jechać dalej na tej kurze znoszącej złote jajka. Lecz widzowie są mądrzejsi niż ustawa przewiduje.
Trudno podejrzewać Rowling i reżysera Davida Yatesa, który uparcie kręci filmy z serii, jakby popychał koło fortuny, a dotąd nie zgadł prawie żadnego hasła, o to, że mają na sercu uczucia widzów, czytelników, fanów, wychowanych na Harrym Potterze. Tych dzieci, które wciąż biegają ubrane w peleryny, krzycząc: „Expelliarmus!”, grając w quidditcha i ucząc się robić eliksiry w różnych zamkach w Polsce, jak moja córka i jej koleżanki; dzieci grających na pianinie motyw z filmu, tej kompozycji Johna Williamsa, nucących tę melodię w foteliku w drodze do szkoły i podczas sprzątania swojego pokoju – tych dzieci, wyrosłych na harrypotterowej glebie, nikt nie miał na myśli, reanimując „Fantastyczne zwierzęta”. Co najwyżej rodziców, co pójdą z latoroślami wynudzić się na familijnym seansie. Co zapłacą za seans żmudny, ciemny, przygnębiający. Niewart wysiłku wyjścia z domu i zalegnięcia na dwie i pół godziny w kinowym fotelu. Niegodny, by przywoływać dawne zachwyty, budzić wspomnienia i nadzieję, że tiara przydziału wie, kim jesteś i jakie jest twoje przeznaczenie. Nowy film nie brzmi, nie wygląda, ale zwłaszcza nie czaruje jak pierwsze opowieści o Harrym Potterze. Bo co to za czary, że szklanki same się unoszą, imbryk nalewa kawę, co to za czary, że rękawiczka pokazuje drogę, a napisy pojawiają się na lustrze – i to w języku polskim. Serio ktoś pomyślał, że to zrobi wrażenie na pociechach lubiących magię, rodziców skorych do niesamowitości i wszystkich innych mających upodobanie w czarach?
Pewne światy są jak domki dla lalek – można do nich zajrzeć i ciągle się bawić, nawet w tę samą zabawę. Inne są jak figurki na ślubnym torcie – sztuczne, jednorazowe, zawsze takie same. Odkłada się i rzuca do kosza albo używa na kolejnym identycznym weselu. Nie warto przyjmować na nie zaproszenia.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.