Pokazany premierowo na festiwalu w Wenecji „Joker: Folie à deux” zjada swój ogon. To film-powtórka bez siły i fantazji części poprzedniej. Nie wspina się po schodach, na których Joker wcześniej tańczył swój pamiętny taniec. Zmęczony siedzi na schodku i nie ma siły wdrapać się na szczyt. Nawet z Lady Gagą.
Po zeszłorocznej nieobecności na Festiwalu Filmowym w Wenecji gwiazdy wróciły na Lido. Wszyscy, prócz Brada Pitta i George’a Clooneya, niosą ciężkie produkcje na wątłych barkach. U niektórych sław powodów zwracającej uwagę szczupłości można się domyślać z fabuły: postać Tildy Swinton umiera na raka u Pedra Almodóvara w „W pokoju obok”, u kresu życia znajduje się uzależniona od leków Maria Callas Angeliny Jolie. Adrien Brody w „The Brutalist” gra więźnia obozu koncentracyjnego po wyzwoleniu i na emigracji. Cierpiący, szybko wpada w heroinę i ciało mu się zapada z wyczerpania, podobnie jak w „Pianiście”. Joker był wychudzony w pierwszej części, więc kontynuacja, „Joker: Folie à deux” Todda Phillipsa, bazuje na tym samym rusztowaniu. Joaquin Phoenix w tytułowej roli zaczyna film, wychodząc z więziennej celi, i zaraz zrzuca koszulę. Widok jego gotyckich żeber wprowadza w świat Gotham, jakby ruina ciała służyła za architekturę miasta w miniaturze.
„Joker” na festiwalu w Wenecji w 2019 roku dostał Złote Lwy. Teraz aktor Joaquin Phoenix i reżyser Todd Phillips powracają na Lido z kontynuacją filmu, „Joker: Folie à deux”
Kobiet zwykle nie pyta się o powody utraty wagi, jakby było oczywistością, że zrobią wszystko, by wyglądać niemal przezroczyście. Natomiast mężczyzn owszem, dlatego na konferencji prasowej na 81. Festiwalu Filmowym w Wenecji kwestia drakońskiej diety padła w kontekście kontynuacji „Jokera”. Joaquin Phoenix odpowiedział, że radykalne schudnięcie po raz drugi było dla niego tak trudne i niebezpieczne dla zdrowia, że nie planuje kiedykolwiek tego powtarzać. Życzę mu, aby tak się stało, bo to ewidentnie mu nie służy. Nie polepsza też jego roli. Ale żeby było jasne – nie pomogłoby jej również przytycie. Nie na tym polega maestria sztuki aktorskiej.
Kamera kocha ekstremalną chudość, zwykło się twierdzić, podobnie uważało się w modzie. Tyle jest jednak wyjątków od reguły oraz dowodów z epok, gdy kanonu urody nie wiązano z symptomami głodu, że ten pogląd należałoby uznać za przestarzały i odłożyć na półkę przy „Nędznikach” – powieści Wiktora Hugo, która publikacji doczekała się w 1862 roku, dokładnie wtedy, gdy dwaj francuscy psychiatrzy odkryli zaburzenie zwane od ich nazwisk syndromem Lasègue-Falret, czyli urojeniem narzucanym przez jedną osobę drugiej (folie à deux) albo większej liczbie. Wracając do „Nędzników”, grająca w ich ekranizacji z 2012 roku Anne Hathaway opowiadała, że aby osiągnąć wymarzony efekt suchotnicy, tygodniami jadła wyłącznie dwa cieniutkie plasterki sprasowanej owsianki dziennie. Amerykańska Akademia Filmowa doceniła ją wtedy Oscarem za drugoplanową rolę żeńską. Za to albo za zupełnie inne dokonania.
Skończyły się już czasy, gdy za przemoc dokonywaną na własnym ciele dostawało się Oscara. Do panteonu wychudłych dawnych epok należy Tom Hanks jako umierający na AIDS w „Filadelfii” (1993) i jako rozbitek w „Cast Away: Poza światem” (2000). Manipulacja wagą aktora czy aktorki nie jest już czymś, czym można by się szczycić. Zamiast promować autoagresję i brak akceptacji siebie, mówi się o zaburzeniach odżywiania wynikających z niskiego poczucia własnej wartości. Mówią o takich problemach różne sławy. Aktorzy „Witaj w klubie” (2013) – Matthew McConaughey i Jared Leto – oraz aktorki „Czarnego łabędzia” (2010) – Natalie Portman i Mila Kunis – wyznaczają ostatni moment, gdy opłacało się głodować, bo aktorstwo oparte na tzw. fizycznej metamorfozie uznawano za osiągnięcie bliskie duchowej ascezy. Przynajmniej oficjalnie, bo Cillian Murphy wcale nie dostał statuetki za to, jak schudł do „Oppenheimera” (2023), jedząc tylko jeden migdał dziennie. Po prostu był przekonujący w tej roli, a jak to zrobił, jego tajemnica. Aha, jasne.
Przenosząc ten problem na niwę „Joker: Folie à deux”, nie muszę przypominać, że pierwszy „Joker” (2019) zarobił Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji, dwa Oscary i miliard dolarów, co wciąż stanowi ewenement w przypadku nihilistycznego, subwersywnego filmu, opartego na wątkach z komiksu. Zakładu postawionego w ten sposób nie da się przebić. Powstała powtórka – przez znaczą część „Joker: Folie à deux” przypomina nam się fakty z „Jokera”. Odtwarza je na nowo, wyjaśnia, streszcza, jakby chciano odeprzeć zarzuty stawiane pięć lat temu. Warto? Nikt już ich nie pamięta. Minęło tyle czasu, po drodze była pandemia, że niemal pytam, jak nazywa się ten Niemiec, co ciągle chowa moje okulary.
W filmie „Joker: Folie à deux” do Joaquina Phoenixa dołącza świetna Lady Gaga jako Harley Quinn
Nieśmieszny żart był domeną Jokera, ograną w pierwszej części bardzo dramatycznie. To przez desperacką chęć rozbawienia ludzi i śmiertelny brak poczucia humoru przegrany komik stał się antytezą żartu wcieloną w przemocy. Tym razem na ekranie również padają nieudane dowcipy, lecz z ust innych niż głównego bohatera. Pusty śmiech się rozlał i obrócił przeciwko swemu twórcy. Wciąż istnieją jego wyznawcy, lecz twórca ruchu jokerów upada pod ciężarem tego, co stworzył. Jedyną fanką wydaje się Harley Quinn – świecąca pożarem na tle popiołu Lady Gaga. W przeciwieństwie do niańczącej osadzonego adwokatki (Catherine Keener) jak jakaś ciotka-klotka, która chce pomóc, widząc w Arthurze Flecku nieszczęśliwe, nieświadome dziecko, Harley bierze go na poważnie. Uwodzi go metodą starą jak szczątki z katakumb – na podziw wobec męskiego geniuszu. Uznanie, które przychodzi do niego tak nagle, Joker przyjmuje z niedowierzaniem, przecież sam się ma za nic, ale szybko wchodzi w rolę, o której zawsze marzył. Oglądając wyznanie Harley, której tak bardzo podobał się film o Jokerze, że po raz pierwszy w życiu przez chwilę poczuła, że nie jest sama, wiem, że taki chwyt służy za wytrych. Działa niezawodnie na narcyzów, zaskarbia zaufanie. Joker potrzebuje czasu, by dostrzec, że został zmanipulowany. Niby w towarzystwie zauroczonej nim kobiety dostaje wiatru w żagle. Jednak nie potrafi z nią tańczyć, w walcu nie umie jej prowadzić. Czuje się sobą wyłącznie wtedy, gdy jest sam w kadrze. Wtedy popisuje się, stepuje i nie wiadomo, co jeszcze. Niby już nie jest samotny, lecz jakoś tak blednie przy niej, wydaje się miałki, dychawiczny, słaby, podczas gdy ona rośnie. Z trofeum w tle, gdy zdaje się jej, że ujarzmiła bestię, Harley zaczyna swój spektakl.
Niestety, Lady Gaga lepiej wypada w teledysku „Die with a Smile”, jaki dopiero co wypuściła z Bruno Marsem, niż udając, że nie umie śpiewać, a mimo to brzmiąc koncertowo. Jej magnetyzm na ekranie przykuwa uwagę i chciałoby się, żeby szeroko rozłożyła skrzydła, ale nie może, bo koncept filmu zakłada, że jest zwykłą, nieco zaburzoną, ale absolutnie nieutalentowaną dziewczyną. Gra postać, która przecież dopiero uczy się śpiewać, a nie jest diwą. Szkoda, że tak ją ściszono. Miałam nadzieję, że będzie, choćby i na napisach końcowych, song, z którym wyjdę z kina. A tu nic.
Cóż, FKA Twigs w „Kruku” w ogóle kazano milczeć. Frustracja wynika z oczekiwań, że obsadzając wyjątkowy talent wokalny, wykorzysta się go jako atut filmu, a jest odwrotnie. Przypomina się sytuacja tytułowej postaci granej przez Angelinę Jolie z też pokazywanej w tym roku na festiwalu w Wenecji „Marii”. Maria Callas na występie Marilyn Monroe na urodzinach JFK chwali, jak dobrze udaje się aktorce śpiewać bez głosu. Na to śpiewaczka słyszy od swojego partnera Arystotelesa Onassisa, że nieważne, Monroe to tylko ciało. A Callas to tylko głos. Podważenie całości i wzięcie sobie z kobiety tylko to, co komuś odpowiada, to definicja uprzedmiotowienia.
Dlaczego nie nazwałabym „Joker: Folie à deux” musicalem?
Trzeba przyznać, że Lady Gaga i Joaquin Phoenix zupełnie do siebie nie pasują. Ona przyćmiewa go na ekranie, co jest świadomym zabiegiem, ale w rezultacie nie ma żadnej radości z patrzenia na ich dwoje. Folie à deux to powinno być szaleństwo, destrukcja w płomieniach miłości, a tu mamy indukowaną paranoję, w której on wierzy we wszystko, co ona mu powie. Nuda, a trochę też mizoginia. Patrząc na ich występy, odnoszę wrażenie, że happening jest mocniejszy niż film, działanie ciekawsze niż obraz. Dlatego nie ma żadnej satysfakcji z tego, że Lady Gaga wygrywa walkowerem.
Wolałabym zobaczyć Jokera na Broadwayu, niż oglądać w kinie nieudany musical. Stare utwory w słabych interpretacjach nie weszłyby do finału Przeglądu Piosenki Aktorskiej, gdyby śpiewali w ten sposób mało rozpoznawalni wykonawcy. Nie zapadną one też w pamięć widzów. Nie zbudują żadnej góry, o której mówi tekst piosenki „Gonna Build a Mountain” Sammy’ego Davisa Jr. z musicalu „Stop the World – I Want to Get Off” (1961), śpiewanej przez Lady Gagę i Phoenixa, a już na pewno nie zasypią producentów filmu górą pieniędzy.
Chciałoby się, żeby Joker i Harley zaśpiewali w duecie coś na kształt „Shallow” z „Narodzin gwiazdy” (2018), ale nie jest im ani nam to dane. Liryczną chanson „Ne me quitte pas” (1972) Jacques’a Brela lepiej od Phoenixa szepczącego do telefonicznej słuchawki śpiewa po francusku Sting. Powtarzana w koło Macieju „That’s Entertainment” oryginalnie śpiewana przez Judy Garland w musicalu „Wszyscy na scenę” (1953) wypada autoironicznie, jako że streszcza atrakcje, jakich właśnie doświadczamy, przypominając, że świat jest sceną i inne takie banały. Słynny song „Bewitched, Bothered and Bewildered” z musicalu „Pal Joey” (1940) rozpowszechniony przez Ellę Fitzgerald jest przez Lady Gagę niemal mówiony i brak mu frazy budującej tęskną kołysankę. Najlepiej brzmi chyba przebój Burta Bacharacha „What the World Needs Now Is Love” (1965), gdy film dopiero się rozkręca i powolna akcja układa się w pierwszy numer musicalowy niejako mimochodem, budując rytm na wyraźnych gestach w zwolnionym tempie, równoczesnym ruchu drzwi w więziennym korytarzu. Nie nazwałabym jednak „Joker: Folie à deux” musicalem. To, że z ust postaci padają utwory, okazuje się za mało, żeby dać się ponieść muzycznym podmuchom akcji.
Animowana sekwencja w stylu „Zwariowanych melodii” to zdecydowanie najciekawsza część filmu. Joker byłby w niej postacią tak zapiekłą we wściekłości co Królik Bugs, nieporadną jak Kaczor Daffy, wyszczerzoną jak Yosemite Sam. Kreskówkowy humor w piramidalnych gestach, poślizgach i wyrzutach streszcza przebieg akcji, która ma nastąpić, jak dzieje się to w uwerturze operowej. Wyreżyserował ją Sylvain Chomet, twórca melancholijnych pełnometrażowych animacji: „Iluzjonisty” (2010) czy „Tria z Belleville” (2003). Próbuje łączyć ogień i wodę, animację wczesnej epoki Disneya czy braci Fleischerów z komiksowymi postaciami z lat 60. i 70, a wreszcie z realizmem. Eklektyczny, poruszający się w zabójczym tempie odręczny rysunek przypomina szaleństwo „Spiderversum” i rozpala apetyt na akcję. Na tę jednak trzeba będzie długo poczekać. Właściwy film zaczyna się w scenie ulewy i pożaru, mniej więcej po jednej trzeciej seansu, ale znów pojawia się tylko chwilowa ekscytacja, a dalszy ciąg nigdy nie doskakuje do tego momentu. Jakby chęci przewyższały możliwości. Film nie wspina się po schodach, na których Joker w części pierwszej tańczył swój pamiętny taniec. Zmęczony siedzi na schodku i nie ma siły wdrapać się na szczyt.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.