Podobno nic nie starzeje się tak jak wczorajsza gazeta. A jednak są kioski wypełnione czasopismami z poprzednich miesięcy, krzyżówkami, z których dawno rozdano nagrody. Są ludzie, którzy znajdą w nich coś, co przeoczyli inni w gorączkowym biegu za wieścią z ostatniej chwili. Należę do nich, więc „Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun” przeniósł mnie na plażę we francuskiej wiosce Fabregas, gdzie spędzałam wakacje rok temu.
Pilnowałam ręcznika, gdy rodzina poszła popływać, a wtem rozległa się staroświecka reklama czytana przez megafon: „...le magazin »Good Life«, »Paris Match« dernier semain, »Marie Claire« en petit format...”. Na plażę podjechał samochód z napisem: „Presse” i z bagażnika sprzedawano stare wydania czasopism – pełną reklamówkę makulatury za jedyne pięć euro. Czego tam nie było: lokalne pisemka, magazyny ilustrowane, tygodniki sportowe, przepisy kulinarne, gazetki dla dzieci, wywiady z gwiazdami kina etc. Naładowałam, ile wlezie, i miałam co czytać do końca urlopu. Delektowanie się artykułami, które na co dzień umykają, to podróż mentalna, w jaką wyruszam od dzieciństwa. Zamiłowanie do gazet sprawiło, że piszę te słowa. Ten film to ukłon w ich stronę: tworzących je dziennikarzy oraz czytelników – ginącego gatunku ludzi żywiących się słowem pisanym.
„Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun” Wesa Andersona to hołd dla starych gazet
Wes Anderson ewidentnie uwielbia stare gazety. W najnowszym filmie składa hołd bezinteresownemu dziennikarstwu uprawianemu z pasji, konieczności, a może dlatego, że niczego innego się nie potrafi. W ujęciu Andersona to zawód dla idealistów. „Kurier francuski z Liberty, Kansas Evening Sun” poświęca kultowym wydaniom „New Yorkera” i jego redaktorowi naczelnemu z lat 1925–1951 Haroldowi Rossowi, którego pod nazwiskiem Artur Howitzer Jr gra Bill Murray. O takim redaktorze marzy każdy piszący: spokojny, czuły, uważny, dostrzega każdy tekst, w którym zamknięto prawdziwe uczucie, hołubi autorów i gdy któryś odda artykuł trzy razy za długi, po prostu obcina reklamy, zamiast kroić słowa wynikłe z miłości. Wyrzuca tylko to, co nie służy dobru tekstu. Przyjmuje to, co nawet nie było zamówione. Dba o to, by pokryć koszty pracy autora, a nawet płaci zaliczki. Rozmarzam się nad tą redakcją i chciałabym w niej pracować choćby w najmniejszym Ennui-sur-Blase, czyli fikcyjnej mieścinie, gdzie toczy się akcja filmu (nazwę można by przetłumaczyć jako Nuda nad Blazą).
Gdy metropolia budzi się do życia, z kratki ściekowej wybija woda, na krawężniku przeciąga się kot, a sąsiadka w oknie trzepie dywan. Ot i całe życie w tym centrum wydarzeń. O czym więc pisać? Dobry autor nie potrzebuje mrożących krew w żyłach skandali, po prostu pisze o tym, co w danej chwili go fascynuje. Na przykład o mieście zwiedzanym z siodełka szosówki jak „rowerowy reporter” Herbsaint Sazerac (Owen Wilson) w berecie i długich skarpetach, który relacjonując kolejne rewelacje w swoim przewodniku, co chwilę wpada gdzieś z rowerem lub bez niego – jak animowana postać w kreskówce. To autor reportaży o niszowej tematyce, jak zapaleńcy z polskiego magazynu „Szosa”. Potrafi nią zarazić, bo ludzie, którzy żarliwie opowiadają o swojej pasji, są na wagę złota. Otwierają przed nami perspektywę, o jakiej nawet nam się nie śniło. Zwiedzane z nimi miasta widzimy jakby pierwszy raz w życiu. W filmie poszczególne budynki oglądamy przed i po gentryfikacji: ceglarnia teraz jest modnym klubem, rzeźnia wejściem do metra, ulica Kamienne Schodki to butikowy hotel.
Za scenerię posłużyło Angoulême – miasto w Nowej Akwitanii, stolica komiksu, animacji, szkół artystycznych. Tu powstała większość zdjęć, a także rysunkowa wstawka, która nagle pojawia się w filmie – animowaną sekwencję stworzył Gwenn Germain, szef animacji przy poprzednim filmie Andersona „Wyspa psów”. W tym filmie jest miejsce na każde szaleństwo: kolor czy czerń i biel włącza się pstryczkiem. Wes Anderson – cherubinek amerykańskiego indie – może zrobić wszystko. Nikt nie ma takiej pozycji we współczesnym kinie, by spełniać literalnie wszystkie swoje reżyserskie marzenia – kręcić, gdzie tylko chce, jak tylko chce, zatrudnić dowolną aktorską gwiazdę, umieścić w filmie niezwykły rekwizyt, a nawet stworzyć go od postaw jak najlepsze dzieło dizajnu. I znaleźć na to wystarczający budżet.
Wes Anderson: Najważniejsza jest pasja
„Kurier...” to kpina z prawideł powstawania historii. Mówią o tym artykuły z działu sztuka i polityka. Pierwszy autorstwa J.K.L. Berensen (Tilda Swinton), byłej asystentki słynnej kolekcjonerki, osoby bez wiedzy i znaczenia, która teraz wygłasza wykłady w muzeach. Z tej miniatury dowiadujemy się, jak działają rynek sztuki i artysta – najlepiej osadzony w celi, by marszand (Adrien Brody) swobodnie mógł działać. A dzieło okupione cierpieniem – legenda, fresk wyrwany ze ściany (co w przypadku prac Banksy’ego stało się standardem) mogło spocząć w nieistotnym prywatnym muzeum w Kansas, po środku pola kukurydzy.
Bestia kreatywna (Benicio del Toro) potrzebuje bata, prowokacji i kontroli swojej muzy i modelki (Lea Seydoux), będącej zarazem strażniczką więzienną. Dzięki temu mechanizmowi przemocy, podniety i wykluczenia mogą powstać największe dzieła sztuki XX wieku. Bo maziaje piekielnie utalentowanego mordercy Mosesa Rosenthalera przypominają styl Francisa Bacona, Anselma Kiefera, Willema de Kooniga – artystów, którzy zmienili postrzeganie malarstwa, granic ekspresji i rozumienia sztuki abstrakcyjnej. Artysta siedzi oczywiście w bloku psychiatrycznym – tam, gdzie nowych wizji szukał choćby Hans Prinzhorn, twórca słynnej kolekcji szpitala w Heidelbergu, gromadzonej od 1840. Do dziś inspiruje działania art. worldu.
W filmie Andersona wizyta w wyklętym miejscu jest wykorzystywana przez handlarzy sztuką do budowania snobizmu kolekcjonerów. Zresztą i u nas podejmowano takie działania. Sama 20 lat temu uczestniczyłam w brazylijskim spektaklu zagranym w zakładzie karnym w Wołowie przy udziale więźniów albo w szpitalu psychiatrycznym w Lubiążu, gdzie zagrał niemiecki teatr. Dreszczyk emocji towarzyszący niebezpieczeństwu wmieszanemu w sztukę to przepis na sukces. „Pożądanie musi być stworzone”, mówi marszand, i trudno nie przyznać mu racji. A gdzie szukać większej ekscytacji, jeśli nie na oddziale zamkniętym dla psychopatycznych morderców?
Może jeszcze w samym sercu wydarzeń, tam, gdzie na naszych oczach powstają manifesty, toczą się demonstracje i wygrywane są walki. O tym mówi kolejna opowieść pióra Lucindy Krementz (Frances McDormand), która relacjonuje rewolucję studencką ’68 roku, a raczej jest jej ciotką. Reporterka ze strajków na uniwersytecie (które zaczęły się od postulatu, by męska część słuchaczy mogła wchodzić do żeńskiego akademika) relacjonuje dramatyczną grę w szachy i sama pisze część politycznego manifestu, sypiając z młodym Zefirellim (Timothée Chalamet). Obiektywne dziennikarstwo? Nie istnieje, a przynajmniej nie tam, gdzie mogłoby się wydawać. Starsza kobieta lgnie do energii młodych, nieco na niej żeruje, wtrącając się w ich sprawy, a wreszcie stacza walkę ze swoją „rywalką”, czyli opozycjonistką Juliette (Lyna Khoudri), polityczną przeciwniczką i przyszłą kochanką Zefirellego. Bodaj najzabawniejsza część tego filmu przedstawia walkę polityczną nie wiadomo o co, toczoną absurdalnymi metodami przy najwyższej temperaturze emocji. Czyż nie o nie chodzi ostatecznie w każdej ludzkiej pasji?
W poszczególnych nowelkach Wes Anderson maluje pejzaż duchowy ludzi oddanych jednej sprawie, która może nie ma większego znaczenia, ale dla tych osób jest całym życiem albo i czymś więcej. Wiarą w przyszłość, sensem istnienia, motorem działania. Choćby to był najbłahszy temat, nic innego nie mamy – mówi w „Kurierze...”. I tym wyraża także miłość do kina. Bo czym ono jest, jeśli właśnie nie tą nieważną, niepotrzebną, piękną namiętnością. Kreatywną fiksacją, która nakręca świat. Gdyby kolejna nowelka była poświęcona powstaniu tego filmu, na końcu byłabym w nim ja sama w gwarnym kinie ze zmiętym notesikiem i długopisem wymierzonym w ekran.
Wes Anderson: Erudyta kina
Każdy film Wesa Andersona można oglądać na wielu poziomach – nierzadko trzeba poświęcić na to kilka seansów, tyle jest tu szczegółów, poukrywanych sensów, tyle smaczków, które reżyser pozostawia nam do delektowania. Wierzy pewnie, że jego kino przetrwa próbę czasu i będzie studiowane jak inne dzieła klasyków. Zresztą już jest – w internecie żaden twórca nie doczekał się chyba aż tylu wideoesejów stworzonych przez fanów. „Kuriera...” można więc oglądać
na wiele sposobów. Od strony ekranowego dizajnu – kolorów strojów, wnętrz, słynnej frontalnej, symetrycznej kompozycji obrazu nasyconej humorem. Można oglądać go jako zbiór odniesień do archiwum „New Yorkera” – poszczególnych okładek, artykułów, niezapomnianych autorów cytowanych w napisach końcowych. Można wynajdywać w nim filmowe odniesienia, głównie do kina francuskiego: Renoira, Godarda, Truffauta, Malle’a, Clouzota, Tatiego, Mamouliana i wielu innych. Można podczas seansu rysować plan budynku, w którym toczy się policyjna akcja, albo stworzyć menu z siedmiu dań, które w filmie przygotuje Nescaffier (Stephen Park), policyjny szef kuchni (tak, we Francji kultura kulinarna jest traktowana poważnie, swoich szefów mają nawet niektóre stołówki w szkołach podstawowych). Możliwości jest wiele – reżyser programuje je dla publiczności z nadzieją, że zanurkujemy w jego filmie i popłyniemy własną ścieżką.
Kino Wesa Andersona to przestrzeń wolności
Zdecydowało to o strukturze całego filmu, który jest antologią krótkich filmów. To gatunek wciąż praktykowany, żeby wspomnieć choćby „7 dni w Hawanie” Gaspara Noé, Emira Kusturicy, Elii Suleimana, Laurenta Canteta czy „Atlas zła”, w którym nowelkę stworzyła Agnieszka Smoczyńska. Siłą rzeczy oglądając antologię, porównuje się ze sobą filmy, ale i daje się szansę twórcom opowiedzieć coś drobnego w krótkiej formie. Jeśli ktoś znudzi się jednym kawałkiem, może przypadnie mu do gustu kolejny. Raczej nie wyjdzie się z kina z niczym. To długa tradycja, której źródeł można szukać głównie w latach 60. Czeska nowa fala ekranizowała opowiadania Hrabala w „Perełkach na dnie”, a francusko-polsko-niemiecko-japońska „Miłość dwudziestolatków” perypetie romansowe. Wtedy Fellini, Visconti, De Sica robili wspólne antologie, pozwalając sobie na niezwykle lekkie, sugestywne miniatury. Moją ulubioną jest „Boccacio 70'”, gdzie Sophia Loren w roli pięknej dziewczyny śpiewa „Soldi, soldi, soldi”, marząc o podróży luksusowym jachtem, choć akurat sprzedaje bilety w wesołym miasteczku. W kolejnych miniaturach grają Anita Ekberg i Romy Schneider. Taki film robi dziś (sam, bez kolegów) Wes Anderson, gromadząc w krótkich opowiastkach największe gwiazdy – od Elisabeth Moss, która nic nie mówi, przez Anjelicę Huston, której nie widać, Saoirse Ronan, Willema Dafoe czy Mathieu Amalrica, którzy pojawiają się tylko na moment, po Christopha Waltza, który wygląda jak okrutnie zaniedbany mężczyzna. Chcą u niego grać, bo dla hollywoodzkich gwiazd to przestrzeń wolności.
W pewnym sensie Anderson zajął miejsce Woody’ego Allena – wykorzystując nostalgię, zabawę konwencjami z przeszłości i pozaamerykańskie odniesienia (w poprzednich filmach: Austro-Węgry, Japonię, teraz Francję). Tak jak kiedyś Allen, fundusze na swoje kino znajduje na całym świecie, hołubią go największe światowe festiwale. Jest filmowym erudytą, każdy jego film to na jakimś poziomie melancholijna komedia, pełna ciepła i zrozumienia dla ludzkich słabości. Postaci z jego kina po prostu się lubi, przegląda się w nich, szukając swoich natręctw, lęków i nadziei. Pokazują, że alternatywny świat, w którym jesteśmy dobrzy, istnieje, tylko straciliśmy go z oczu, bo w codziennym zamęcie gdzieś nam przepadł. Jest na pewno, z tym przekonaniem wychodzę z kina. Może trzeba go znaleźć w starych gazetach?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.