Znaleziono 0 artykułów
09.07.2022

Demontaż atrakcji. „Margot i Alma”

09.07.2022
(Fot. Materiały prasowe)

Oryginalny tytuł filmu „Margot i Alma” to „Entre les vagues”, co znaczy „między falami”. Bo najważniejsze jest to, co wydawałoby się nieistotne. Nie kryzysy, przełomy, wielkie słowa. Przyjaźń tworzy się ze zwykłej przechadzki, pogawędki, wygłupu. Szkoda, że tej więzi nie buduje się pomników, nie poświęca dramatów, co najwyżej komedie. A to właśnie przyjaźń przetrwa, kiedy zakryje nas fala. 

Moja metoda na przyjaźń to obserwacja siebie. Jeśli przy kimś czuję się odprężona, coś się we mnie otwiera, wiem, że w tej relacji tkwi potencjał. Jeśli mam potrzebę, żeby czymś podzielić się z tą właśnie osobą, zauważam, że coś we mnie uruchamia. A jeśli to z nią chciałabym spędzić urodziny, święta czy wakacje, widzę, że coś ważnego domaga się wypełnienia przyjaźnią.

Nie chodzi o osądzanie ludzi, że ten zachowuje się dobrze, a tamten wcale. Że z tym mi się opłaci, ten mnie bawi, a tamten uspokaja. Tak jak w miłości, w przyjaźni też liczy się chemia – jest albo nie, i nikt nie jest temu winny. Druga kluczowa kwestia to timing. Chwila, gdy kogoś poznajesz, może być nie tą właściwą. Pamiętam, ile czasu zajęło mi odkrycie mojej najlepszej przyjaciółki, ukrytej pod mylnym pierwszym wrażeniem, które na mnie zrobiła. Byłam zbyt krótkowzroczna, żeby dostrzec, że za jej reakcją stoi nieśmiałość. Gdyby opierać się tylko na poszlakach, szansę na przyjaźń mieliby ci najlepiej zsocjalizowani, lwy salonowe, dusze towarzystwa. A co z tymi, którzy wolą stać w tylnym rzędzie? Na zjeździe klasowym z okazji 20-lecia matur przeżyłam szok, jak pięknie rozkwitły dziewczyny, z którymi w czasach szkoły średniej zamieniłam ledwie parę słów, bo przemykały, wtapiając się w otoczenie. Teraz nagle nie mogłyśmy się nagadać, podczas gdy wyszczerbiony dowcip gwiazd ówczesnej grupy zdał mi się powtarzalny i nieświeży, jakby zatrzymał się w czasie. Moment zawarcia przyjaźni to ważny punkt na szali, ale czasem może dawać mylne wrażenie wagi.

(Fot. Materiały prasowe)

Kiedy leżałam na porodówce, dwie kobiety, które właśnie zaczynały rodzić, okazały się pracować w jednym zawodzie. Między skurczami dogadywały się, że znają te same osoby, zdawały egzaminy w jednym miejscu i mają podobne problemy w związkach zawodowych. Celniczki zostały zabrane do osobnych sal, gdzie każda wydała na świat potomka, potem widziałam, jak chodzą razem po korytarzu z noworodkami. Minął chyba rok, gdy spotkałam je z wózkami na spacerze w parku. Co robią teraz, chętnie bym się dowiedziała. Podobno takie więzi mają niezwykłą siłę, dlatego kumpel z wojska czy matka dziecka w podobnym wieku są bliscy, gdy połączy ich endorfina, oksytocyna, adrenalina czy inny wystrzał hormonów (znów chemia!). To jednak wcale nie przepis na przyjaźń. Życie toczy się dalej i wspólne czekanie w żłobku na odbiór dziecka w końcu kiedyś przestaje być ważne. Owszem, zostają sentyment i wspólne wspomnienia, ale często chcemy czegoś innego, więc poszybujemy w odmiennych kierunkach. Jeśli wciąż najważniejsza wydaje się przeszłość: nauczycielka polskiego z liceum, gdy jesteś dorosła, albo kolega z piaskownicy, gdy jesteś w wieku średnim, znaczy, że świat przyjaźni masz nieco skostniały. Nie chodzi o to, by wymieniać stary model przyjaciela na nowszy – to przykrość, której każdemu zdarza się doświadczać. W kontynuacji dawnych więzi chodzi o to, czy nadal mamy coś wspólnego.

Dla mnie przyjaźń to pociąg, do którego wsiadają i z którego wysiadają ludzie, gdy mają ochotę. Jedziemy razem w jednym kierunku, nie mając wpływu na szybkość ani stan kolei. Zdarzają się kolizje, przystajemy na różnych życiowych stacjach. Jedyne, co możemy zrobić, to dobrze spędzać czas w przedziale, stanowiąc dla siebie nawzajem towarzystwo. Przyjaźń to nie lina alpinistów wystawiana na próbę. Przyjaźni nie weryfikuje każdy kryzys i to, jak w danej sytuacji ktoś umie się zachować. Może nie znajdzie w sobie siły, aby odwiedzić cię w szpitalu. Może nie pożyczy ci kasy. Może nie odbierze tego telefonu o trzeciej nad ranem. Trudne sytuacje to nie test dla przyjaźni, ale dla ciebie. Trzecia zasada przyjaźni to bowiem granice. Ktoś, z kim nawiąże się mocną sportową przyjaźń, bo świetnie ćwiczy się w duecie, niekoniecznie będzie tym, komu wyżalisz się z problemów w pracy. Koleżanka z biura może czuć w lot cały ból istnienia wywołany przez kiepskiego szefa, ale nie rozumieć nic, gdy chodzi o randki. A już osoba, która łączy kilka z tych pól i wasze życia płynnie się stapiają, jest na wagę złota. Zdarza się, że wtedy na świat przychodzi przyjaciel.

(Fot. Materiały prasowe)

„Chcę mieć cię w moim życiu, choć nie wiem jeszcze, w jakiej roli”. Tak myślę o kimś, kto staje mi się bliski. Okaże się, które rzeczy będziemy robić razem, a które zupełnie nie, bo na przykład nie lubisz pływać albo gotować. Nie szkodzi, bądź ze mną, kiedy chcesz. Ale nie esemesowo czy e-mailowo, bo chcę wspólnie spędzać czas, a nie w nieskończoność deklarować, że zadzwonię. Przyjaciel to ktoś, z kim można się ponudzić. Pięknie tracić czas. Nie odzywać się, jeśli nie ma się ochoty. Albo kłócić się w płomieniach i gdy gniew dogaśnie, godzić – zależy, jak kto lubi. Tyle jest modeli przyjaźni, ilu ludzi.

„Margot i Alma”. W przyjaźni najważniejsze jest to, co wydawałoby się nieistotne

Szkoda, że wciąż tak niewiele w kinie jest mitów kobiecej przyjaźni. W literaturze ostatnich lat wymiotła wszystko Elena Ferrante. Ale wielki ekran jakby za tym nie nadążał. Najczęstszy buddy movie to gatunek filmowy zarezerwowany dla mężczyzn, podobnie jak bromance, celnie nazwany, bo chodzi w nim o uczucia w istocie romantyczne, gdy wyrażają je mężczyźni zablokowani wobec płci żeńskiej. Z kumplami mogą się odstresować, popłakać, to z nimi mogą się wzruszyć. Trudniej te emocje uzewnętrznić wobec płci żeńskiej. Dlatego w bromansie zawarte jest ziarnko mizoginii. Womance – odpowiednik bromance’u u dziewczyn – ma inny charakter. Rzadziej słychać ten termin, gdy mowa o kinie. „Thelma i Louise”, „Od dziewiątej do piątej” czy „Stalowe magnolie” stanowią wciąż kanon uzupełniany o pojedyncze tytuły, jak „Frances Ha” czy „Wariatki”. Częściej temat wybrzmiał w serialach, ponad wszystko w „Przyjaciołach” – udanym połączeniu bromance’u z womance’em. Lecz i tak o przyjaciółkach myśli się najczęściej modelem „Seksu w wielkim mieście” – ja jednak idę w innym kierunku. Na przykład w stronę „Margot i Almy”, jak przetłumaczono francuski tytuł „Entre les vagues”, czyli „Między falami”. W wersji oryginalnej podkreśla, że w przyjaźni najważniejsze są nie kryzysy, przełomy, wielkie słowa, ale to, co wydawałoby się nieistotne. Przyjaźń tworzy się ze zwykłej przechadzki, pogawędki, wygłupu.

(Fot. Materiały prasowe)

Bohaterki trzymają się razem w trudnym wejściu w życie zawodowe. Fakt, że obie są aktorkami, jeszcze podwyższa stawkę. Nie ma gorszej kondycji niż ta aktora, który ubiega się o swoją pierwszą znaczącą rolę. Na upokorzeniu, niepewności i ciągłym czekaniu na szansę wyrasta poczucie niskiej wartości. Zależność możliwości pracy od czyjegoś widzimisię, potrzeba wiary, że kiedyś się w końcu uda, i granie na swojej osobowości, ciele, talencie – trudno o bardziej toksyczną mieszankę. W ten sposób losy Margot i Almy są połączone. Film podaje w retrospekcji, jak się poznały. Niespodziewanie, w pralni samoobsługowej, ale że nie ma przypadków, odtąd ich rzeki płyną razem. Obie próbują dać sobie radę w Paryżu, biorąc przygodne prace i szukając miłości – znamy to wszystko aż nadto dobrze, a mimo to Anaïs Volpé udaje się dołożyć tu swój kamyczek. Twórczyni, która nie skończyła żadnych szkół, tylko sama nauczyła się pisać, kręcić i reżyserować, pokazuje przyjaciółki na scenie eksperymentalnego teatru. Jednego z tych, gdzie młodzi aktorzy odkrywają własny język, badają swoje granice. Piwniczna estetyka i czarna scena bez kulis, bliskość widowni, projekcja wideo – tu albo zdarzy się cud teatru, albo (w 99 proc. przypadków) coś, co będzie ważne tylko w procesie wykonawców. Piszę z przekąsem, bo trochę czasu spędziłam w takich teatrach, marząc o byciu reżyserką i w końcu rezygnując, gdyż realia tej pracy mnie przerosły. Może dlatego teatr z „Margot i Almy” budzi we mnie sentyment – marzenie o życiu w twórczej wspólnocie w Nowym Jorku rodem z serialu „Fame” z lat 80., który oglądałam z zachwytem jako dziecko. Metropolia, puste industrialne przestrzenie i młodzi ludzie o nadzwyczajnych umiejętnościach, od tańca przez śpiew do gry aktorskiej, połączeni nadzieją.

„Margot i Alma”. Opowieść o siostrzeństwie

W „Margot i Almie” oglądamy dziewczyny, jak zaczynają się kłócić i wreszcie bić – ten cały cyrk po to, by dostać rolę. Biorą udział w ostatnim etapie castingu i idą na całość, piorąc się po gębach. Gdy po aferze wybiegają na ulicę, czuć ogrom radości, że były tak przekonujące, i zaufania, które było potrzebne, żeby mogły się spotkać w drapieżnym zwarciu. Biją się pięknie, to fakt, lecz odegrały tu tylko kliszę, którą zwykle kobietom się przypisuje. Skrywaną pod pozorami przyjaźni zazdrość – o rolę, o faceta, o urodę. Dziewczyny umawiają się na bójkę na pokaz i przeczą krzywdzącemu schematowi dwóch wściekłych lasek nawalających się nawzajem. Choćby za to jestem im wdzięczna, gdy kroczą ulicą z symetrycznie włożonymi do nosów wacikami jak jedno ciało w zderzeniu z krzywdzącym otoczeniem, że zadają kłam opinii, że przyjaźń kobiet jest podszyta zawiścią bardziej niż ta męska.

 

Siostrzeństwo triumfuje w innej scenie, gdy przyjaciółki umawiają się na zrobienie cyrku w innej sytuacji. Ponieważ jedna z nich pracuje jako niania, idą pod okno jej byłego, zabierając ze sobą małą podopieczną. Krzyczą, że to jego dziecko i ma się do niego poczuwać. Niańczona dziewczynka, ze zdecydowanym talentem aktorskim, wyciąga rączki do faceta, płacząc: „Tatusiu!”, i wtedy nawet żona zaatakowanego daje się wkręcić w sytuację, którą kreuje w ramach zemsty zgrana damska ekipa. Drama queens nie chcą jednak robić spektaklu z każdej dziedziny swojego życia. Każda coś trzyma przy orderach, nie obnażając się zupełnie i szukając autentyzmu w sferach zarezerwowanych tylko dla siebie. Bo nawet aktor czy aktorka ma przestrzenie, do których nie wpuszcza żadnego widza.

„Margot i Alma”. Siła przeciwieństw

Interesujące jest połączenie dwóch typów, jakie reprezentują dziewczyny. Déborah Lukumuena jako Alma jest głośna, widoczna, impulsywna. Znana z innego filmu o żeńskiej przyjaźni „W pogoni za marzeniami” Houdy Benyaminy rozbraja tu kruchością skrywaną za tarczą nadekspresji. Wydaje się tak otwarta i dostępna, że niemożliwe zdaje się, by mogła coś ukrywać. Wypiera prawdę, odgrywa teatr przed innymi, a także przed samą sobą. Tę stronę zna dobrze jej matka, grana przez znakomitą piosenkarkę Angélique Kidjo, która nadaje charyzmy cichej pozornie kobiecie.

Najciekawszy zabieg wymyślony przez reżyserkę filmu Anaïs Volpé to ten, że Margot i Alma mają zagrać w sztuce teatralnej tę samą rolę. Jak inna będzie jedna od drugiej, można sobie wyobrażać podczas seansu. Historia kina uwielbia takie fantazje. Czym byłaby saga „Zmierzch”, gdyby zamiast Kristen Stewart Bellę zagrała Jennifer Lawrence? Albo alternatywne „Dziewczyny” z Amy Schumer jako Shoshanną, „Pamiętnik” z Britney Spears zamiast Rachel McAdams, „Dziewczyna z tatuażem” z Carey Mulligan zamiast Rooney Mary. Wybory tak różne, że powstałyby kompletnie inne filmy. A jednak przypadek – choć nie ma przypadków – sprawił, że znamy ten właśnie wariant.

W przyjaźni często łączą się przeciwieństwa, jako że ludzie sobie bliscy dążą do wypełnienia swoich deficytów. Dlatego na tle Almy Margot wydaje się cichsza, bardziej zahamowana, spokojniejsza. Obie ustaliły też między sobą, że ładniejsza. Oczywiście kontekstem jest zawsze ta druga. Gdy Margot zostaje sama, staje się trochę kimś innym. Finalnie staje się też główną bohaterką, to z jej perspektywy oglądamy przebieg zdarzeń. To jej zaraźliwe poczucie winy rezonuje w tym melodramacie. Grająca ją Souheila Yacoub ma nieco większy dorobek niż jej partnerka. Miała szczęście zagrać u Philippe’a Garrella w „Słonych łzach”, Gaspara Noé w „Climaksie” i u Rebekki Zlotowski w serialu „Dzikusy”, ma też na koncie rolę w „Ziemi niczyjej” Odeda Ruskina. Jednak w tym filmie obie dziewczyny są na równi i trudno byłoby zdecydować, która z nich zagrała lepszą rolę. Zresztą – co wiedzą każdy aktor i aktorka – w danej scenie grasz tyle, na ile pozwoli ci partner. A one dzielą show równo między siebie, nie odbierając sobie przestrzeni ani uwagi. Tak jak zakochani, co łączą się spojrzeniem ponad tłumem, przyjaciele, będąc wśród innych, nawzajem się widzą. W „Margot i Almie” przyjaźń to nie zabawa, lecz rzecz niełatwa. Zawiązuje się dzięki ludzkiej chemii, ale rozwinąć ją w bliską relację to niemały trud.

Dobrze oglądać „Margot i Almę” w świetle „Paryża, 13 dzielnicy”, który też jest aktualnie w repertuarze kin. Oba francuskie filmy: pierwszy autorstwa debiutującej 36-letniej kobiety, drugi autorstwa 70-letniego mężczyzny z dużym dorobkiem, mówią różnymi językami w sumie o tym samym. Jacques Audiard w czarno-białym obrazie stylizowanym na Nową Falę opowiada o przyjaźni jako niezbędnym składniku miłości, zwłaszcza w epoce Tindera. Jego bohaterowie uprawiają seks na żywo lub przez kamerkę, ale to towarzyszenie sobie w życiu przekształca ich przyjaźń w miłość. Ultrakolorowy film Anaïs Volpé (nakręcony kamerą Digital Bolex, dzięki czemu wygląda jak taśma 16 mm i mimowolnie przypomina kino amerykańskie z lat 70.) jest snem o tym, jak przyjaźń stanowi niezbędny grunt, aby dojrzeć jako człowiek. Bez przyjaźni Margot i Alma stałyby w miejscu, ta więź jest ich największym skarbem. Może te dwa filmy zwiastują czas, gdy romantyczne narracje się wyczerpały. Przyjaźń jako lepsza wersja miłości?

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Demontaż atrakcji. „Margot i Alma”
Proszę czekać..
Zamknij