W oscarowej walce film „Women Talking” brzmi najciszej. Dramat na podstawie książki „Głosy kobiet” Miriam Toews jest jak szept, do którego trzeba się nachylić i nadstawić uszy. Warto go posłuchać, nawet jeśli to wołanie na puszczy. Najmniej głośny spośród nominowanych do nagrody Akademii, ma najwięcej do powiedzenia o tym, co powinniśmy zrobić.
Słyszę głosy filmów nominowanych do Oscara. Wszystkie naraz krzyczą: „Muszę wygrać!”. Istotniejszy niż to, który zwycięży, jest ten cały harmider tworzący złudzenie, że nagle raz do roku najważniejsze jest oglądanie filmów. Wybór najbardziej udanych egzemplarzy ze straganu albo choć takich, których da się do czegoś użyć, witanie się ze sprzedawcami, bo zaufanie jest kluczowe w budowaniu długoletnich więzi. To w sumie nieważne, kto wygra teraz, bo… za rok i tak znów będą Oscary. Coś sprzeda się na pniu, coś trzeba będzie wyrzucić na śmietnik, gdzie film znajdą poszukiwacze skarbów albo sczeźnie do reszty. Grunt, że chodzimy sobie spacerkiem między stoiskami, spędzając miło czas, udając, jak to niebywale się znamy.
Kluczowe w tej corocznej praktyce jest rzucanie tytułów i nazwisk, matematyka dotychczasowych oscarowych ceremonii, a celem obstawianie faworytów, by udowodnić swoją bezbłędną perspektywę. Nie powiem, żebym sama odmawiała udziału w tej gorączce – raz nawet wygrałam parę złotych w środowiskowych zakładach dziennikarzy. Powodem tamtego małego sukcesu było oddanie głosów dokładnie przeciwko sobie, to znaczy na filmy, których nie cenię, ale wiem, że spełniają wymogi stawiane zwycięzcy i mają szanse na rynku nagrodowym. Bo Oscary to nie festiwal oddający werdykt w ręce ekspertów, tylko plebiscyt, o którym warto myśleć jak o „Familiadzie”, błądząc w poszukiwaniu najpopularniejszych odpowiedzi.
Dawno temu, choćby w latach 80., wyniki tej ankiety były zbieżne z tym, co głośne w debacie publicznej: „Amadeusz”, „Pluton”, „Gandhi”, „Rain Man”, „Pożegnanie z Afryką”, „Ostatni cesarz” – to były filmy, które wszyscy znali. W latach 90. nie było osób zainteresowanych kinem, które by nie widziały: „Forresta Gumpa”, „Tańczącego z wilkami”, „Milczenia owiec”, „Listy Schindlera”, „Zakochanego Szekspira”, „Titanica” czy „Bravehearta”, nawet jeśli to litania niekoniecznie zawierająca najważniejsze tytuły tamtych czasów. Dowodem na ślepotę Oscarów jest choćby fakt, że ani jednej statuetki, ba, nawet nominacji do Oscara nie otrzymał nigdy Jim Carrey – aktor, którego role w „Truman Show”, „Człowieku z księżyca”, „Zakochanym bez pamięci”, „Masce” czy „Głupim i głupszym” ukształtowały kino lat 90. Z punktu widzenia Oscarów Jim Carrey nie dokonał niczego znaczącego.
Oscary odlatywały we wsobną dyskusję. Z czasem zdarza się wręcz, że zwycięzca daje wyraz przeciętności albo stanowi chwilową ciekawostkę, wcale nie wpisując się w bieżącą historię kina. Dowodem tego są choćby „Operacja Argo”, „Green Book”, a w najwyższym stopniu zeszłoroczna „CODA”, która utknęła w streamingu i nie wywołała żadnej rozmowy o tym, dlaczego właśnie ten tytuł, którego prawie nikt nie widział, okazał się najlepszym amerykańskim filmem. Jakby Akademii Filmowej nie zależało na tym, aby wyjaśnić ten wybór, przekonać krytyków i widzów, że ma on sens. Zgarnąć statuetkę i do domu obstawiać kolejne projekty – to filozofia ceremonii, w której ważniejszy jest już nawet nie czerwony dywan, lecz szpanerski akt spoliczkowania kogoś na scenie pod pretekstem rycerskiego gestu. Gdzie tu docenienie albo rozmowa o tym, co teraz popularne w amerykańskim kinie?
O czym mówią filmy nominowane do Oscarów w 2023 roku?
Nie słyszę swoich myśli, zagłuszają je okrzyki filmów nominowanych do Oscarów. Każdy woła: „Jestem ważny! Ważniejszy niż pozostałe”. Dudni mi w głowie jak podczas przerwy w szkole na korytarzu. Drą się nade mną tytuły ubiegające się o miano najlepszego filmu. Oto co wyłowiłam z ich awantury:
– Ja wygram, bo mówię o bezsensie wojny! Można przerwać cierpienie ludzi, gdyby tylko dogadali się wodzowie. Głosuj na mnie, jeśli pragniesz pokoju. („Na Zachodzie bez zmian”)
– Czasem nie sposób się dogadać, bo rozłam między przyjaciółmi rodzi zemstę. Opowiem ci, jeśli chcesz, a jeśli nie, to i tak się dobrze bawię. („Duchy Inisherin”)
– Spadaj, jestem ważniejszy! Mówię o wspólnocie wszystkich istot, które tylko razem mogą uratować ginącą planetę. Poza tym werdykt mnie nie obchodzi, bo i tak jestem z was najbogatszy. („Avatar: Istota wody”)
– Bogaci wprawdzie umrą tak samo jak biedacy, ale w życiu nie liczy się nic innego – korzystaj, póki masz siłę. Wygram, bo jestem na szczycie łańcucha pokarmowego. Zwyciężyłem już we Francji! („W trójkącie”)
– Jak to jest być na szczycie i nadużywać władzy, wiem dobrze, więc wytyczam standardy. Piętnuję zwyrodnienia, umoralniam, a zarazem czynię to w świetnym stylu. W czasach po #MeToo to ja jestem wyrafinowany, subtelny, elitarny. („Tár”)
– Czasy są ciężkie i lepsze nie będą, więc baw się, a nikt nie rozerwie cię tak dobrze, jak ja potrafię. W środku apokalipsy to ja myślę o twoich potrzebach i organizuję dla ciebie imprezę ze starymi przebojami. Przecież wiem, co lubisz. Wyluzuj bioderka! („Elvis”)
– Tak nie da się żyć! Świat urządzono nie na naszą miarę. To ja jestem ważny, bo cię widzę, widzu, gdy starasz się być dobrym człowiekiem, ciężko pracujesz, a i tak się gubisz. Rozgrzeszam cię i przelewam zwrot podatku. („Wszystko wszędzie naraz”)
– Jest nam wszystkim ciężko, w rodzinach źle się dzieje. Odpowiedzią na problemy jest sztuka: ona była i zawsze będzie odreagowaniem. Choćby nie wiem jak było ci trudno, sam twórz i wsłuchaj się w artystów. To ważne, by mogli się spełnić i dostali wsparcie. („Fabelmanowie”)
– A ja mówię o sukcesji, o tym, że kryzys męskości jest wymyślony, bo można przecież po prostu dojrzeć i odejść w chwale, znając swoją wartość. Zastanawiasz się, jak to zrobić? Naśladuj mnie, ja to potrafię. („Top Gun: Maverick”)
– Róbcie sobie, co chcecie, faceci, ale świat słucha teraz kobiet. Jestem ich odezwą w sprawie miłości, tego, że trzeba na niej zbudować nowy porządek. Nie wiecie, kim jestem? To się dowiedzcie. („Women Talking”)
Słuchając tej kłótni, poprosiłam ostatniego z rozmówców o rozszerzenie wypowiedzi. Rzeczywiście bowiem „Women Talking” w oscarowej walce brzmią najciszej. Jak szept, do którego trzeba się nachylić i nadstawić uszy. Filmu nie ma na żadnej platformie streamingowej, jako jedyny z pretendentów do głównej nagrody nie wszedł do kin w Polsce. Ale nie tylko dlatego niełatwo go włączyć w obręb dyskusji. Jest to bowiem głos wołającego na puszczy. Nawet gdyby jakimś cudem poleciał na wszystkich kanałach i platformach, miał setki kopii i zajął sale kinowe, i tak nikt by go nie usłyszał. Bo mówi niepopularne rzeczy wprost w dość nieprzekonujący sposób.
„Woman Talking” Sary Polley: Dwanaście gniewnych kobiet
Akcja „Women Talking” prawie w całości toczy się w stodole – tu zbierają się kobiety, by obradować nad tym, co zrobić po serii gwałtów i napaści, jakich dopuszczają się na nich mężczyźni. Są niepiśmienne, głosują krzyżykami stawianymi na karcie i zliczanymi, by obrać demokratyczny wybór. Żyją w społeczności mennonitów, zamkniętej i oddzielonej od świata, rządzonej przez panów, swoich mężów, ojców, braci, wobec których są podrzędne. Przedmiotem przemocy są także dzieci. Film to niemal w całości wymiana zdań między kobietami, które chcą stawić opór i przejąć władzę, a tymi, które chcą uciekać, by stworzyć od postaw nowe społeczeństwo. Dyskusja nie ma końca, argumenty są różnorakie. Decyzja ma zostać podjęta, zanim aresztowani mężczyźni wrócą z miejskiego aresztu, czas się kończy.
Uczestniczki sporu są grane ze szlachetnym oddaniem przez wybitne aktorki, które nie wcielają się całkiem w bohaterki, lecz pozostają sobą, jakby chciały, żeby mówione dialogi oznaczały ich własne słowa w debacie publicznej. Na ekranie widzimy więc nie postaci, tylko mówiące ich głosami osoby: Rooney Marę, Claire Foy, Frances McDormand, Jessie Buckley, a także Bena Whishawa – jedynego mężczyznę, który jest po ich stronie i poświęca romantyczne uczucie, by zostać nauczycielem nowych pokoleń chłopców, takich, którzy wybiorą równość i będą cenić kobiety na równi z sobą.
Porządkiem obrad zarządza właśnie on, dlatego jest czas mu się przyjrzeć jako wzorcowi nowego mężczyzny, feministy, który rozumie, jak zmienić porządek świata. A jest inny, bo wychowała go mądra matka, kobieta wyrzucona ze społeczności za wichrzycielskie idee. Moment kryzysu, w jakim oglądamy wspólnotę zaludniającą ekran, przypomina scenę dramatu. Jak w „Hamlecie” widzimy, że time is out of joint, czyli „czas (świat współczesny) wypadł ze stawu”, co znaczy, że jest wykolejony, wywichnięty. Bohater Whishawa nie stoi jednak jak Hamlet w centrum zdarzeń, by mówić jak on „o przeklęta złości losu (o przeklęta męczarnio), żem się właśnie urodził, aby go nastawiać (naprostować)”. Ten mężczyzna chce zrobić, co się od niego oczekuje, jest gotów się poświęcić i nie dba ani o bycie bohaterem, ani o osobiste dobro. Niepohamowany idealizm postaci, wzniosłość słów, jakie padają, sprawiają, że robię się niecierpliwa. Wszystko brzmi świetnie, ale nie widzimy, jak wizja zostaje wprowadzona w życie. Zostajemy z obietnicą, że stworzyć nowy świat się udało. Dlatego chciałabym zobaczyć sequel tej historii – uczciwe opowiedzenie o tym, jak jest, gdy żyjemy według głoszonych idei. Nie piszę tego cynicznie, naprawdę wierzę, że da się zmienić świat i ludzie są dobrzy, a równość możliwa. Jednak chyba za dużo w „Women Talking” deklaracji, a za mało doświadczenia, abym w całości stanęła po ich stronie.
Film jest wierną adaptacją książki Miriam Toews „Głosy kobiet” (w oryg. „Women Talking”) z 2018 roku. Niestety, owa wierność odzwierciedla się niezwykle statyczną konwencją, papierową jakością dyskusji zapisanej na ekranie. Wcale nie musi być to złe, w końcu konwencja dramatu sądowego uczy, że dobrze prowadzona dyskusja może mieć dramaturgię i być świetnym materiałem dla kina. Należałoby jednak sprawdzić, czy „Women Talking” sprawdzą się bez dialogów, opowiadając tę samą historię obrazem, językiem ciała. Podobny eksperyment zrobiono na filmie „Dwunastu gniewnych ludzi” (1957) Sidneya Lumeta i w fanowskim montażu widać, jak wspaniale ten film się broni bez słów. Nie jestem przekonana, czy podobne wrażenie uzyskano by tutaj. Książka Toews ma charakter filozoficznego dialogu i stojącego za nim manifestu. Może trzeba bardziej radykalnej filmowej formy, aby oddać to na ekranie.
Reżyserce „Women Talking” od dawna kibicuję. Przeszło dekadę temu jej „Historie rodzinne” podbiły moje serce mieszanką autobiografii, dokumentalnego śledztwa i poetyckiego montażu home videos. Sarah Polley pochodzi bowiem z filmowo-teatralnej rodziny, w wieku sześciu lat została dziecięcą aktorką, a po latach poświęciła rodzicom opowieść, zadając pytanie, kim naprawdę są i co wydarzyło się między nimi, kiedy była dzieckiem. Wrażliwa, czuła optyka i ogromne poczucie humoru Polley sprawiają, że może zająć się dowolnym tematem i pozostanie w nim autentyczna. W branży znana jest ze swego zaangażowania w sprawy społeczne, chętnie zabiera głos, walczy o prawa mniejszości, uczestniczy w demonstracjach i wydaje się, że jej najnowszy film stał się transparentem w jej rękach bardziej niż wypowiedzią artystyczną. Filozofia stojąca za książką „Głosy kobiet” jest oparta na myśli św. Augustyna, w której miłość jest nadrzędną ideą. Sama rozmowa o niej jednak nie wystarcza, kino wymaga, aby zobaczyć ją w praktyce.
Najciekawszy moment w filmie Polley przychodzi wtedy, gdy uświadamiamy sobie nagle, że akcja nie toczy się wcale w XIX wieku, ale dziś, we współczesnej Ameryce, od której odcięli się mennonici. System władzy, jaki wyznają, nie jest jednak wcale tak odległy od naszego, jak by się mogło wydawać po sposobie organizacji życia, modlitwie, obrzędach czy ukrywaniu włosów pod chustą. „Women Talking” mają ambicje być soczewką, przez którą ujrzymy relacje, w jakich uczestniczymy. Niby jak okiem sięgnąć, feminizm jest wcielany w życie, a wciąż negują go zamknięte na świat gremia. Inkluzywność bywa powierzchowna, nie oznacza wcale głębszego porozumienia.
Czy formułując ten wniosek, „Women Talking” jest ważniejszy niż inne tytuły oscarowe? Niekoniecznie. Czy stanowią najlepszy film w zestawie? Też nie. Czy razem nominowane filmy stanowią podsumowanie tego, co należy zobaczyć, aby mieć pojęcie o tym, czym jest współczesne kino? Niestety, to też nie. Wszyscy oscarowi pretendenci starają mieć słuszne poglądy, które zainteresują widzów, i przez swoje oddanie dla sprawy okazać się bardziej istotni niż pozostali uczestnicy debaty. To przekonanie ich łączy i w jego realizacji tak samo są niespełnieni. Ich wysiłki bezskuteczne, bo nie do tego służą filmy, by być orężem w jakiejś walce. Oscarowi kandydaci są jak ryby, żaby i raki z wiersza Brzechwy, które wpadły na pomysł, aby opuścić staw i zacząć zarabiać śpiewem: „no, ale cóż, kiedy ryby śpiewały tylko na niby, żaby na aby-aby, a rak byle jak”. Tak mniej więcej brzmi tegoroczny chór oscarowy, a wśród nich cichnie głos „Women Talking”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.