Michael Fassbender przypomina, jak świetnym jest aktorem, a reżyser David Fincher, jak doskonałym, ironicznym poczuciem humoru dysponuje. Uderza satyrą w korporacyjną Amerykę, której płatny morderca jest idealnym ucieleśnieniem. Krytycy, którzy obejrzeli „Zabójcę” na festiwalu w Wenecji, gdzie film walczył o Złotego Lwa, pisali, że to mocny thriller, który trzeba zobaczyć. Jest już na ekranach polskich kin, a 10 listopada trafi na Netflixa.
Kiedy powiem sobie dość, założę kapelusz wędkarski. Niewiele osób czuje satysfakcję z tego, co wykonuje od lat, a jeszcze mniej nadąża za zmianami. Do jakiego wieku ma się szansę być dobrym w tym, co się robi? Obserwuję walkę seniorów, by pozostać aktywnym albo wreszcie mieć święty spokój. Ze skrajności w skrajność. Jedni chcą pracować, jak długo się da, inni planują jak najszybszą emeryturę – właśnie po to, by zasiąść nad wodą i moczyć kij, czekając na branie. Jakbyśmy nie wymyślili roli dla tych, którzy są doświadczeni i mogą służyć radą, ale niekoniecznie chcą dawać z siebie ciągle 100 proc. Dlatego tak rzadko widuje się świadomą sukcesję, a często problemy ze zdrowiem zaharowanych ludzi. Najpierw pojawia się marzenie o tym, by wreszcie nie pracować, a gdy to się dzieje, przychodzą poczucie bycia niepotrzebnym, ubóstwo, lęk i depresja.
Myśląc o zajęciu, jakie kiedyś mogłabym wykonywać, gdyby znudziło mi się bycie krytyczką filmową, kupiłam wełniany bucket hat. Podobno zawsze będzie modny, bo łatwo się pod nim schować i wtopić w tłum. W takim nakryciu głowy można przebierać między ofertami. Wędkarz i wędkarka są na szczycie listy obok prywatnych detektywa i detektywki, tajniaczki oraz zabójczyni na zlecenie. Powodzenie wszystkich tych zajęć zależy od talentu do bycia przezroczystym. Dlatego istotne jest, żeby nie zwracać na siebie uwagi przypadkowych ludzi, skoncentrować się na zadaniu, działać cicho i nie zostawiać śladów. Podobno kobiety w pewnym wieku stają się niewidzialne, więc to byłby pierwszy punkt do późnego CV, zyskiwany z czasem. Umówmy się, że domyślność, spostrzegawczość to cechy wrodzone. Warsztat starszej pani przemykającej cichaczem w bucket hat na głowie łączy w sobie cechy, takie jak: cierpliwość, determinacja, wścibstwo albo też wnikliwość i cierpkie mniemanie o ludzkiej naturze. Ćwiczyć trzeba rutynę, która pozwoli popełnić błędy jak najrzadziej. Na pewno i tak się pojawią, więc lepiej zawczasu trenować ich usuwanie, żeby „w razie W” działać bez zastanowienia. Po wszystkim nikt jej nie namierzy. Z rysopisu pamięciowego nic nie wynika. Twarz o rozmytych rysach wyda się jakby znajoma, ale każdemu przypomina kogoś innego.
„Zabójca” Davida Finchera: Fassbender przed emeryturą?
Stylówka niemieckiego turysty, z którym nikt za bardzo nie chce rozmawiać, jest kostiumem zabójcy w nowym filmie Davida Finchera. Nosi ją Michael Fassbender, dawno niewidziany na ekranie, bo odkąd wsiąkł we franczyzę „X-menów”, wariacje na temat „Obcego” i „Assassin’s Creed”, chyba zapomniał, jak wybitnym jest aktorem. Ostatni moment, gdy zagrał wymagające role: Steve’a Jobsa, Makbeta czy rewolwerowca w westernie „Slow West”, miał miejsce siedem, osiem lat temu. W międzyczasie pojawił się jeszcze w „Świetle między oceanami” jako przepełniony smutkiem małżonek Alicii Vikander, ale generalnie dał za sobą tęsknić. Teraz powraca jako bohater fantazji o anonimowej, nielegalnej profesji, na której zarabia się krocie.
Postać, w jaką wciela się Michael Fassbender w thrillerze Finchera, nie nosi numeru agenta, imienia ani nazwiska. Stapia się z funkcją płatnego mordercy, w tej chwili będąc tylko nią, niczym więcej. Personalia są mu potrzebne jako jednorazowo przyjmowane tożsamości, w jego fachu funkcjonujące jak ubrania robocze. Przyjrzyjcie się im uważnie, są chichotem z niezliczonych telewizyjnych seriali.
Sztywny jak android z „Prometeusza”, Fassbender jest w swoim żywiole: jak zawsze niby znajomy, ale jakoś zbyt idealny, spięty i obcy. Pozoruje normalność, ale porusza się w niej jak robot. Pracuje nad sprawnym, rozciągniętym ciałem, powtarzając sekwencje asan. Nieustannie mierzy sobie tętno i gdy tylko skacze, jak wytrwany jogin robi ćwiczenia oddechowe.
Profesjonalny zabójca nie budzi podziwu i zazdrości jak James Bond, bo i nie pije drinków, nie prowadzi szybkich aut, nie podrywa babek. Brak tu fetyszyzacji broni, wnętrz, garniturów. Nie ma pościgów. Gdy trzeba gdzieś dojechać, prowadzi się byle jaki pojazd na wynajem. Zatrzymuje się tam, gdzie jest najbliżej. Posiłku przyniesionego przez kelnera do pokoju hotelowego używa, by oznaczyć drzwi ostrzegawczo i spać z nożem w ręku. Nie jest to, powiedzmy szczerze, los do pozazdroszczenia.
Znój, jaki staje się udziałem płatnego mordercy, jest taki sam jak każdego, kto wraca umęczony z pracy. Reżyser osiąga to wrażenie, robiąc po kilkadziesiąt dubli każdego ujęcia (Ben Affleck opowiadał w wywiadach, że dochodziło aż do 90 w scenach do „Zaginionej dziewczyny”). Dlatego na dwugodzinny nowy film Davida Finchera potrzeba ponad 100 dni zdjęciowych i najwyższego w jego dorobku, astronomicznego budżetu niemal 150 mln dolarów. Tak wysokiego, bo akcja obejmuje wiele lokalizacji, a twórcy dostają ogromne honoraria. Dlatego nie mogą narzekać, że wyciska się z nich wszystko do ostatniej kropli.
Aktorzy w tym systemie pracy są tak znużeni, że na ekranie przypominają zwykłych ludzi. Dzięki temu widać, jak uciążliwe jest życie kogoś, kto z pozoru wiedzie żywot złożony z ciągłej przygody, wyzwania, ryzyka. Fajerwerki też w końcu stają się nudne. Dlatego żmudna rutyna, jaką zabójca relacjonuje w monologu wewnętrznym, jest wyrazem autoironii. Los zabójcy niczym się nie różni od innych.
Mężczyzna prawie nic nie mówi, przynajmniej do osób w swoim otoczeniu. Słyszymy tylko głosy w jego głowie. Na pytania odpowiada grymasami twarzy. Na prośby o litość reaguje wypaleniem z broni. Gdy przelewa kasę na konto na Karaibach, pani w banku proponuje mu poradę inwestycyjną, na co on odpowiada: „interesujące”, i wychodzi. Ma wszystkich gdzieś. Chce odejść na emeryturę.
Sardoniczny humor Davida Finchera w thrillerze Netflixa
Czy David Fincher potrafi się z siebie śmiać? Filmy, takie jak „Podziemny krąg” (1999) czy „Zaginiona dziewczyna” (2014), udowadniały, że na pewno ma poczucie humoru, ale czy potrafi zakpić z siebie, tego do niedawna nie było wiadomo. Sławny jest dialog Finchera z Aaronem Sorkinem, scenarzystą jego „The Social Network” (2010), w którym reżyser, zmęczony przewidywalnym, konserwatywnym sposobem myślenia rozmówcy, nudzi się i daje temu wyraz. Podobne mniemanie o swoim interlokutorze ma w nowym thrillerze Davida Finchera zabójca, dlatego ocenia przeciwnika jako takiego, co nie zostałby przyjęty do Mosadu ani do Mensy, a i z rozwiązaniem Wordly miałby kłopoty. Poczucie przewagi intelektualnej, czegoś na kształt pogardy, cechuje bardziej reżysera albo twórcę scenariusza (Andrew Kevin Walker, autor „Siedem”) niż tytułowego zabójcę i jest jedynym zgrzytem, jaki wyczułam w tym filmie. Po prostu nie pasuje do postaci zwykłego przeciętniaka, który słucha zapętlonego The Smiths, by poczuć się dobrze.
Muzyka tego zespołu, której trafiło tu prawie pół dyskografii, wydaje się absurdalnie zabawna, jak tylko człowiek zorientuje się, że będzie lecieć w kółko. Jak maksymy powtarzane samemu sobie natrętnie przez bohatera. Gdy zapytano kiedyś Finchera, czy chciałby nakręcić komedię, odparł, że wyobraża to sobie tylko w wydaniu tragikomedii typu „Wystarczy być” (1979) Hala Ashby’ego. Rozpaczy przesyconej nonsensem banału, śmiesznej w poczuciu zawodu bezdenną głupotą życia. Ją właśnie słychać w utworach The Smiths: „Jestem synem i dziedzicem/ nieśmiałości, która jest wulgarnie kryminalna/ Jestem synem i dziedzicem/ niczego konkretnego” – śpiewa Morrissey. Wyczucie, że musi to być ta, a nie inna brytyjska kapela z lat 80. – grająca zarazem smętnie i beztrosko, romantyzując jakże trudny los samotnika – przynależy do Finchera, który zasłynął jako twórca teledysków i pracował z wieloma zespołami od Michaela Jacksona przez Nine Inch Nails po Madonnę. W tym przypadku wiedział, że chce piosenkę „How soon is now?” do kluczowej sceny morderstwa. Pomysł jednak, by stworzyć całą obsesyjną playlistę mężczyzny wokół The Smiths, przyszedł Trentowi Reznorowi i Atticusowi Rossowi, z którymi Fincher stale pracuje, dopiero na etapie montażu. Fiksacja na tej muzyce opisuje tytułowego zabójcę jako zwykłego normika ze skłonnościami control freaka, który wziął się za zabijanie.
Gdy Morrissey z The Smiths śpiewał swoje pierwsze przeboje, Fincher zaczynał karierę, pracując przy efektach specjalnych do „Gwiezdnych wojen: Powrotu Jedi”, „Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady” oraz ukochanej przez dzieci „Niekończącej się opowieści”. Dlatego trudno dostrzec CGI doskonale zniwelowane na ekranie w najnowszym filmie kultowego reżysera – podejrzewam, że paradoksalnie jest go więcej, gdy Fassbender chucha na szybę niż w scenie pożaru domu na Florydzie.
Z czego się tu śmiać? Ano z Florydy – jedynego miejsca, gdzie tyle osób wygląda dokładnie tak samo poza więzieniem. Z tego, że miesięczny urlop dla pakerów, co zaczęli brać kreatynę, jest tak samo dobrym pomysłem jak urlop menstruacyjny. Z tego, jak łatwo rozpykać każdą pozorną zagadkę i miejsce, do którego ponoć nie da się wejść. Ot, przebrać się w kombinezon, wziąć pusty śmietnik i już można pakować w niego zwłoki. Każdą kwestię warto wygooglować i postawić na DIY. Przestępców znaleźć łatwo. Po numerze rejestracyjnym, który oznacza blachy próżności (vanity plates), nie patyczkując się: wręcz z nazwiskiem. Albo po odciskach potężnych buciorów w błocie i niedopałkach w nie wrzuconych. Kto, jeśli nie Fincher, może drwić sobie z mody na neo-noir?
Poczucie humoru jest tu absurdalne, film kpi z thrillerów, których Fincher jest już klasykiem. Miałam szczęście oglądać „Zabójcę” na seansie z kumatą widownią, która co chwilę wybuchała śmiechem. Drugi seans, jaki zaliczyłam, był poważniejszy i choć miałam ochotę znów się śmiać, czułam, że to jakoś niewłaściwe. Szkoda, bo ten tytuł jest idealny do tego, by spotkać się z tymi, co do wspomnienia „Siedem”, „Dziewczyny z tatuażem” czy „Zodiaka” uśmiechną się z dystansem. Nawet jeśli trzęśli się z przerażenia jak na „House of Cards” i chcieliby, żeby świat był trochę mniej przeżarty złem. Fincher też by chciał. Dlatego umieszcza w świecie „Zabójcy” jeden jedyny bezinteresowny gest, gdy lekarka w szpitalu w Dominikanie odmawia przyjęcia łapówki. Podobnie jak główny bohater przecieramy wtedy oczy ze zdumienia.
Nowy film Davida Finchera i Ameryka jako wróg publiczny
Wyczekiwany film Davida Finchera to satyra, która uderza w korporacyjną Amerykę. Świat skonstruowany na potrzeby zysków Amazona, WeWorka, McDonald’s czy Airbnb daje pozorne poczucie konsumenckiej wolności, szybkiego tempa i łatwości korzystania z czegokolwiek bez ponoszenia konsekwencji. Odpowiedzialność tych firm to złuda. W liberalnym świecie każdy zdany jest sam na siebie, większy zjada mniejszego, obowiązuje prawo drapieżnego rynku. Wystarczy 1 euro, by zapewnić sobie 10 gramów białka do przeżycia. Anonimowa działalność, by wynająć biuro, gdzie zasiądzie snajper. Wszystko jest pod ręką: wypożyczalnie aut, którymi się przewiezie ciało, apki do skutera, którym się ucieknie, karty na mile lotnicze, by zniknąć. Sprzęt do sczytania czyjejś karty kupi się w minutę i odbierze zaraz w paczkomacie. Broń wystarczy wyrzucić do śmieci, przecież nikt jej tam nie znajdzie. Wystarczy karta z dużym kredytem i nikt o nic nie spyta.
Cyniczny system korporacji produkuje właśnie takich ludzi, jak postać grana przez Fassbendera. Korzysta z tych dobrodziejstw wedle zasad przez nie wyznawanych. Wie, że poczucie bycia niewidzialnym jest złudne, skoro wszędzie jesteśmy filmowani i rejestrowani. Zabójca powtarza sobie, że wykonuje tylko to zadanie, za jakie mu płacą. Mówi to nadal, gdy już dawno tego nie robi. Nie zna innej motywacji. Wchodzi do penthouse’u faceta, który odpowiada za zlecenie zabójstwa. Nie pyta, dlaczego tamten chciał kogoś zabić, przyjął taką postawę, by się nie zastanawiać. Świdruje wzrokiem byłego grunge’owca w koszulce Sub Pop (wytwórni płytowej, która wydała kultowe niezależne albumy w latach 90., np. debiut Nirvany), co teraz handluje kryptowalutami i mebluje dom wynikami giełdy na wielu ekranach. Z czym naprawdę się tu konfrontuje i czemu nadal robi coś, co tak bardzo go wykańcza, podsumowuje dowcip, który opowiada postać (porównana w filmie do wacika) zagrana przez Tildę Swinton.
Nie będę tu palić tego kawału, ale chodzi w nim o gościa, który chodzi do lasu na spotkania z niedźwiedziem. Po co, mówi puenta w podobnym żarcie o bacy i wahaniu, czy chodzić na wesela, cokolwiek się tam wydarza. Gorycz Finchera, przynajmniej dla mnie, jest zaraźliwa. W scenie spektakularnej bójki na miarę ostatniego Johna Wicka rozbity telewizor świeci wiązką kolorów – zupełnie taką samą, jak ta w logo Netflixa. Przypadek? Krytyka korporacji w ramach kontraktu reżysera z największą platformą na świecie? Trzeba być naprawdę zgorzkniałym, żeby włączać własnego producenta w tę satyrę. Choćby nie wiem, jaki happy end towarzyszył tej opowieści, zostajemy z przekonaniem, że świat jest przeżarty na wylot i pozostaje tylko cierpko się śmiać. Zwłaszcza z samego siebie.
Światowa premiera filmu miała miejsce na festiwalu w Wenecji, gdzie „Zabójca” Davida Finchera walczył o Złotego Lwa. Film wyświetlany jest w polskich kinach od 27 października 2023 roku, a 10 listopada 2023 roku thriller Finchera będzie dostępny na Netflixie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.