Claire Keegan zabiera nas do irlandzkiego miasteczka, gdzie katolickie siostry zakonne prowadzą „dom dla upadłych dziewcząt”. Ta powieść ma niewiele stron, napisana jest językiem skromnym, oszczędnym, ale w mocny sposób oddaje sadyzm, pospolite zło oraz obłudę Kościoła.
Pamiętacie Sinéad O’Connor, irlandzką dziewuchę obdarzoną cudnym głosem, słuchem na muzykę i ponadnormatywną wrażliwością? Pamiętacie, jak podczas koncertu podarła zdjęcie papieża Polaka? Na tamte pieniądze było to mało zrozumiałe i na Sinéad wylały się wiadra pomyj. Dzisiaj zwracają jej cześć i honor, choć dawnego bólu i poczucia wzgardzenia pewnie nie uśmierzą.
A skąd O'Connor wiedziała, że musi podrzeć fotografię Wojtyły? Odpowiedź prosta – jest Irlandką, obywatelką kraju zanurzonego w katolicyzmie bardziej niż Polska czy Hiszpania albo Francja. Lecz – w przeciwieństwie do nas – Irlandczycy szybciej zdjęli kaganiec cenzury, która nie pozwalała nazywać rzeczy po imieniu. Kościół był tam mocny i, podobnie jak u nas, zaangażowany w sprawy narodowe i niepodległościowe.
Ale maska spadła, wiele spraw się wydało. W Irlandii, jak u nas, nieprawość Kościoła była tylko oficjalną tajemnicą, o której się nie mówi w imię podobno wyższych prawd i świętości instytucji. Tymczasem Sinéad wiedziała, jak większość jej rodaków. Dzisiaj Irlandia jest tak świecka, jak kontynentalne najwierniejsze córy Kościoła. We Francji i w Hiszpanii też łuski zeszły z oczu. Powodów zaś jest więcej niż tysiąc.
To, co Sinéad O’Connor wyniosła na poziom popkulturowej i koncertowej ogólności, pisarka Claire Keegan sprowadza do detalu. Bohater jej książki Bill Furlong – jak mówi nota wydawnicza – „od dziecka mieszka w niewielkim irlandzkim miasteczku, pracuje jako handlarz węglem, ma żonę oraz pięć córek. Czasy są trudne, dlatego Bill stara się robić swoje i nie mieszać się w cudze sprawy. Jak każdy w okolicy słyszał plotki krążące o siostrach magdalenkach, które prowadzą przyklasztorną pralnię. Zakonnice jednak zawsze płacą mu na czas, dlatego tuż przed Bożym Narodzeniem 1985 r. Bill jedzie zawieźć im opał. To, co zobaczy za murami klasztoru, głęboko nim wstrząśnie. Musi zdecydować, czy potrafi to zignorować, czy zareaguje, burząc tym samym spokój swojej rodziny”. Zważmy, że Irlandia jest ciągle w cieniu wielkiego głodu i emigracji do Ameryki, lecz nie po to, by Irlandczycy mogli lepiej ułożyć sobie życie, lecz – za pełnym brzuchem. Jeśli więc nadchodzą liche czasy, drżą, bo śnią im się puste miski. Furlongowi też się najpewniej śniły. Nie wystarczyło, żeby się zamknąć.
Keegan zabiera nas do małego, nieważnego miasteczka, gdzie katolickie siostry zakonne prowadzą „dom dla upadłych kobiet”, a właściwie dziewcząt, którym przytrafiła się pozamałżeńska ciąża lub „prowadziły się niemoralnie”. „Kobieta upadła” to dla niektórych synonim dna piekieł. Nic dziwnego, że odgradzano je od świata klasztornym murem. Mur jest po to, żeby nikt nic nie widział, podbudowany autorytetem Kościoła, który oferuje zbawienie, w swoim mniemaniu wie wszystko i – do czasu – prawie wszystko może. Mur jest też po to, żeby chronić spokój, co z tego, że taki, jak na cmentarzu.
Takie domy prowadzono w Irlandii od pierwszych lat XVIII w. aż do ubiegłego stulecia. Pensjonariuszki były tam wysyłane przez władze, ale też przez najbliższych, również ze strachu przed opinią publiczną. Często były to obozy koncentracyjne korzystające z darmowej pracy osadzonych, trzymające dryl i dyscyplinę. Jeśli zesłane dziewczyny były akurat w ciąży, dzieci oddawano do adopcji bez poinformowania matek. Zmieniano im imiona i nazwiska, miały utopić się w bagnie świętojebliwości i pruderii. A jeśli urodziły się dziewczynki i poszły śladami matek? Cóż, czekał na nie zakonny obóz i taki sam los, jak matek.
Powieść Claire Keegan jest skromna liczbą stron; takie ciut większe opowiadanie. Język też skromny, oszczędny, gdyż to najlepsza metoda, by oddać realizm zdarzeń reżyserowanych przez – bo ja wiem – usankcjonowaną okropność, społeczny oraz indywidualny sadyzm, pospolite zło, a nawet króla ciemności Lucyfera. By opisać to, co jest rezultatem milczącej zgody, społecznych zależności i układów, potęgi instytucji kościelnych oraz tradycji, lęku, wyparcia i podłości. Żyjemy już w innych czasach, więc o Kościele katolickim każdego dnia dowiadujemy się więcej i więcej. Ale i tak prozę Keegan można nazwać wstrząsającą.
Z jednej strony mamy rzeczywistość „domu dla kobiet upadłych”. Lecz z drugiej – sumienie, które przeistacza się w odwagę. A odwaga zwyczajnego człowieka zapewnia, że zawsze istnieje nadzieja na zmiany; niepozorne może, malutkie, ale zmuszające do zmiany biegu rzeczy. W Irlandii już od wielu, wielu lat nikt nie odważy się użyć sformułowania „kobieta upadła”, a więc taka, która „daje w szyję”.
„Drobiazgi takie jak te”, Claire Keegan, tłumaczenie Krzysztof Cieślik, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.