Lea dorasta w typowym albańskim domu, gdzie liczy się bezpieczeństwo. Ale nie wolno zadawać wielu pytań. „Wolna. Dzieciństwo i koniec świata w Albanii” to książka wybitna, tak pełna humoru, jak przerażająca, złożona z codziennych obrazków, zbudowana z emocji dziecka, które wie, że jest inne.
Dzieci szły za zapachem utrzymującym się w powietrzu nawet dobry kwadrans, a dzisiaj nikt z nas by go nie wyczuł. Był egzotyczny, po prostu piękny, uwodzący i skłaniał do zachowań nierozważnych, choć dzieci wiedziały, gdzie ich prowadził – do turystów.
„Turyści” to było słowo wskazujące niebezpieczeństwo. Nie należało z nimi rozmawiać, przyjmować od nich prezentów, nawet gumy do żucia (też pachniała, więc wymieniano się papierkami po gumach, znalezionymi gdzieś na śmietniku; świeży papierek, taki trzytygodniowy, miał swoją wartość). Nie padało pytanie, skąd wzięli się tutaj turyści. Była pewność, potwierdzana przez nauczycieli i rodziców, że to zagrożenie, choć stworzono dla nich specjalne sklepy; stojące tam puszki coca-coli mogłyby zastawić całe mieszkanie, gdzie – bywało – taką puszkę, rzecz jasna pustą, stawiało się na honorowym miejscu, jeśli człowiek był dość rozrzutny, by ją kupić. Nie ustrzegli się przed tą pokusą nawet dygnitarze partyjni.
Zapach był najsilniej wyczuwany na plaży, odgrodzonej głębokim rowem od tej dla turystów. Lecz w morzu nie dało się wykopać rowu i nikt nie pomyślał o postawieniu zasieków z kolczastego drutu, więc dzieci podpływały poza wykreśloną na wodzie niewidzialną granicę i wąchały, wąchały, wąchały.
Kiedyś mała Lea Ypi zapytała babcię, pamiętającą inne czasy, co to za zapach. Babcia odrzekła, że kremu do opalania. I tak Lea posiadła wiedzę niedostępną dla jej rówieśników, ale wraz z informacją, że używanie oliwy jest o niebo zdrowsze. Babcia, choć wywodziła się z Salonik, mówiła po francusku i po grecku, bywała w Paryżu i Mediolanie, jeździła na narty do alpejskich kurortów, chroniła wnuczkę przed wiedzą, która mogła być szkodliwa. Chronili ją też rodzice, mimo iż nauczyli córkę francuskiego, zanim umiała mówić po albańsku. Była to decyzja tak ryzykowna, jak brzemienna w skutkach. Podwórkowi przyjaciele śmiali się z Lei, szydzili z jej kokard we włosach i ukuli pogardliwe przezwisko od francuskiego słowa mademoiselle. Lecz gdy rodzice postanowili szybciej posłać ją do szkoły i stanęli przed komisją partyjną, przeczytała tłumaczone na francuski pisma dyktatora Albanii, Envera Hodży, a dygnitarze bili jej brawo. Bowiem Hodża studiował we Francji, a potem był nauczycielem francuskiego. Słowem – dziewczynka szła śladami przywódcy i ojca narodu.
Z takich obrazków, codziennych, podwórkowo-plażowo-ulicznych składa się ta doskonała książka. Jest relacją z poziomu chodnika, napisaną emocjami dziecka, które wie, że jest inne. Rodzice mają nienajlepszą biografię, na dodatek ojciec nazywa się jak „dziesiąty premier”, człowiek oskarżany o faszyzm i kolaborację podczas II wojny światowej, więc Lea musi tłumaczyć się na okoliczność wszystkich partyjnych i narodowych świąt, że nie jest z tej rodziny. Najpewniej – czuje to przez skórę – rodzice nie kochali wujka Envera, bo w ich domu nie ma jego fotografii oprawionej w ozdobne ramki. Babcia w dniu śmierci satrapy myślała o obiedzie, mimo że Lea płakała.
Ale też był to typowy albański dom, gdzie liczy się bezpieczeństwo. Wolno oglądać włoską i jugosłowiańską telewizję, ale nie wolno się tym chwalić, choć wszyscy wokoło też oglądają. Nie wolno zadawać wielu pytań. Ojciec był dumny z pracy w spółdzielni produkcyjnej i oficjalnie narzekał na kapitalizm. O polityce nie rozmawiano, chyba że w kontekście imperializmu i apartheidu. Mama raz opowiadała mocno partyjnemu sąsiadowi o statkach, kiedyś należących do jej rodziny, które po kilkudziesięciu latach ciągle wypływają z portu, choć to stareńkie ramoty. Lecz kiedy Lea zapytała o statki, usłyszała odpowiedź, że szło o skrzynki, a te dwa słowa po albańsku brzmią podobnie.
Zresztą – pytania to straszliwa broń, nawet jeśli używa się jej nieświadomie. Kiedyś dzieci zapytały w szkole, kto bardziej je kochał – Lenin, Stalin czy wujek Enver. Nauczycielka, ideowo ortodoksyjna i niezłomna w przekonaniach, była mocno zakłopotana. Zareagowała w najlepszy sposób: „Sami znacie odpowiedź na tak oczywiste pytanie”.
Pytanie o miłość do dzieci padło, gdy po albańskich ulicach przetaczały się tłumy żądające wolności i demokracji. Lecz Lea – tak myślała o sobie – była przecież wolna. Mogła wracać do domu, skręcając w lewo, w prawo albo iść prosto. Takiej wolności nie mieli jej rówieśnicy na Zachodzie, cierpiący – wierzyła w to głęboko – głód, poniewierkę, a gdy nadchodził Dzień Dziecka, spoglądające z zazdrością na dzieci burżujów objadające się ciastkami. Lea nikomu nie zazdrościła. Po co, skoro mieszkała w raju.
To książka absolutnie wybitna, tak pełna humoru, jak przerażająca, bogata w obserwacje, których czytelnikowi może dostarczyć tylko dziecko. Lea idzie pod pomnik Stalina, by odnaleźć własną siłę, przytulając się do mosiężnego uda Słońca Ludzkości. Pomnik nie ma głowy, bo odcięli ją demonstranci. Kocha wujka Envera, choć ten już kilka lat nie żyje. Ale upaja się zapachem kremu do opalania, najpiękniejszym zapachem świata. Kłamstwo się kończy. Dziecko już wszystko wie, lecz nie umie tego nazwać. Ale zaraz, nie porzucając dziecięcej perspektywy, będzie potrafiło.
Lea Ypi, „Wolna. Dzieciństwo i koniec świata w Albanii”, tłumaczenie Krzysztof Środa, wydawnictwo Czarne
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.