Znaleziono 0 artykułów
02.04.2022

Demontaż atrakcji. „CODA”

02.04.2022
Fot. Materiały prasowe Apple TV+

Żałuję, że nie widziałam go w samolocie. „CODA” mogłaby być filmem idealnym na podróż przez ocean i ekran powierzchni pięciu cali. Oglądalibyśmy go wspólnie z innymi pasażerami. Poświata bijąca z 200 ekranów, gdy podniosłoby się z fotela, dawałaby złudzenie bycia w pokawałkowanym kinie. Kochalibyśmy ten film i chętnie nauczylibyśmy się migać.

Niegdyś dużo latało się samolotem. Nie mówię o czasach, gdy podczas lotu paliło się papierosy, bo przy fotelu była popielniczka, ani o epoce, gdy na pokładzie piło się alkohole w prawdziwych szklankach. Mówię o zwykłych lotach sprzed pandemii, a nawet jeszcze dawniejszych, sprzed polityki winy i wstydu, odkąd na bilecie każdej podróży skrupulatnie wylicza się ślad węglowy. Czasy latania były to czasy, gdy wsiadało się na pokład lekko, by nie powiedzieć: lekkomyślnie. Znalazłszy swoje miejsce i zapiąwszy pasy, można było zatopić się, jak kto lubi: we śnie, w lekturze albo w przeglądaniu biblioteki pokładowej.

Kino samolotowe

Od tego zwykle zaczynałam pobyt w kadłubie dalekobieżnej maszyny latającej. Włączyć monitor w zagłówku pasażera przede mną, przewertować katalog filmów i wybrać tytuły, które chcę obejrzeć: które jeszcze nie miały premiery w Polsce albo nigdy jej mieć nie będą, albo też umknęły mi w kinach. Czasy latania datują się bowiem przed epoką platform streamingowych, gdy na seans trzeba było zdążyć i nie dało się go łatwo nadrobić. Zobaczyć dany film, zanim spadnie z repertuaru kin, nie było wcale takie proste, bo przeciętny produkcyjniak grano ledwo trzy tygodnie, więc jeśli się nań nie trafiło, wypadało czekać, aż pojawi się na kanale ogólnodostępnej telewizji w nadchodzące święta. To czasem było na tyle długo, by wszyscy przestali o nim rozmawiać. A po cóż innego ogląda się filmy, jeśli nie po to, by móc czynnie uczestniczyć w dyskusji o nich?

Lot był więc świetnym momentem, aby zażyć wytworów kinematografii, zwłaszcza tej drugorzędnej, na jaką na co dzień nie starczało czasu. W zagłówkach wyświetlano niemałe cargo tytułów. Poświata bijąca z 200 ekranów, kiedy podniosło się z fotela, dawała złudzenie bycia w pokawałkowanym kinie – ze srebrnym ekranem rozbitym na wiele małych fragmentów. Ludzie chcieli podczas lotu oglądać filmy, bo były to czasy, powtórzę to jak mantrę, sprzed serwisów streamingowych. Nikt nie wyciągał smartfona z własną biblioteką, nie kontynuował przerwanej transmisji sezonu. Sezony mogły być na rabarbar, truskawki, szparagi, a nie na seriale, na Boga!

Fot. Materiały prasowe Apple TV+

Zwłaszcza moje ulubione podróże przez Atlantyk pozwalały na maksymalny udźwig trzech, a przy rozsądnym rozplanowaniu aż czterech seansów filmowego samokształcenia od niechcenia. Wystarczyło bowiem osunąć się w półsen na wysokości przelotowej, założywszy uprzednio gąbczaste słuchawki, opuścić żaluzję w samolotowym okienku i wgapiać się w ekranik wielkości dzisiejszego iPhone’a, przysypiając, acz łapiąc ogólnie, o co chodzi, i wybudzać się w chwilach istotnych z punktu widzenia dramaturgii. Bo przecież walorów operatorskich, kostiumowych, scenograficznych ani niuansów gry aktorskiej w tych warunkach nie dało się dostrzec. Nie mówiąc o efektach specjalnych. Za to w małej skali świetnie działał dialog, krótkie, łatwo zrozumiałe żarty, sprawdzali się też znani aktorzy, najlepiej obsadzeni dokładnie w tych samych rolach, jak zwykle, co pozwalało błyskawicznie zorientować się w fabule.

Jeden z takich filmów oglądał akurat mój chłopak na swoim ekranie, gdy poszedł do toalety w korytarzu pierwszej klasy i tam, stojąc w kolejce, ujrzał widzianego przed chwilą na ekranie Liama Neesona. Spotkanie podczas lotu aktora, który występował w wielu samolotowych filmach, było zaskoczeniem, ale również mogło się zdarzyć w tamtej epoce, gdyż sławy nie podróżowały wówczas wyłącznie prywatnymi jetami, ale normalnymi pasażerskimi liniami. Pod pojęciem „aktora samolotowego” rozumiem więc takiego, który dużo gra w średnich filmach, ale jego zaletą jest charakterystyczny, niezmienny przez lata wygląd i pasujące do niego emploi, pozwalające w mig rozpoznać, kto zacz. Dzięki tej zasadniczej umiejętności aktora trudno sławną twarz pomylić z innymi twarzami występującymi w danej produkcji. Co przy małej skali ekranu w samolocie oznacza, że centymetr kwadratowy rysów danej facjaty musi być wyraźnie różny od pozostałych. Pewnie nawet dałoby się wyliczyć powierzchnię, jaką zajmuje twarz, którą da się rozpoznać (idę o zakład, że to mniej więcej powierzchnia równa dwóm płytkom paznokcia), i pod tym kątem planować produkcję na etapie castingu. Film samolotowy to bowiem produkt, który musi spełniać konkretne wymagania, tak samo jak czerstwe ciasteczko w folii, idealne do spożycia na wysokości 36 tys. stóp nad poziomem morza i tylko tam, bo poniżej mogłoby nie tylko nie smakować, lecz także być niejadalne. Dlatego żałuję, że nie zobaczyłam „COD-y” wsamolocie. Byłby to film idealny na podróż przez ocean i seans na ekranie nie większym niż pięć cali. 

Fot. Materiały prasowe Apple TV+

„CODA”: Co z tym filmem jest nie tak?

Dlaczego nie daje satysfakcji w kontakcie naziemnym? W „COD-zie” nieistotny jest tak zwany język filmu. Jakieś ruchy kamery, światła, montaż, który odkrywa inne sensy, nie tak oczywiste – nie są wcale potrzebne. Wystarczy statyczna kamera, stałe oświetlenie, czytelna chronologia wydarzeń – tak zwany styl zerowy obecny w telewizyjnych produkcjach, wszystkim dobrze znany. Nie liczą się w nim drgnienia powieki aktora albo ich brak – podobno scena bardziej przykuwa naszą uwagę, gdy aktor nie mruga. Ważny jest dialog, lecz na tyle krótki, by od razu zrozumieć, o co chodzi. Żadnych zagadek, dwuznaczności, żadnych aluzji podsuwanych mimochodem, które rzuciłyby dodatkowe światło na opowieść. Widzowie mają wynieść podobne wrażenia z seansu. Ograniczamy scenografię. Nie potrzeba żadnych fiu-bździu ani strzelby na ścianie, która wypali w ostatniej scenie. Przecież w skali paru centymetrów i tak nikt jej nie zauważy. Chodzi o to, by było wartko, zabawnie i żeby dało się uronić łezkę na koniec seansu, by welon fabuły był tak przezroczysty, aby zobaczyć przezeń nasze życie. Dlatego umieszczamy w scenariuszu miłość, przyjaźń, pożegnanie, cokolwiek, co może wzruszyć widza niezależnie od miejsca wylotu oraz lądowania. Uwaga! Film samolotowy musi być użyteczny i uniwersalny.

Taka jest właśnie „CODA”, film ciepły, lekki, krzepiący, który podczas wspólnego lotu może oglądać cała rodzina. Piszę to z przekąsem, bo jeśli coś jest dla wszystkich, jest też dla nikogo. Choć może jestem niesprawiedliwa, a to szczególny tytuł dla osób niesłyszących lub ich słyszących dzieci, zwanych właśnie CODA-mi (skrót od angielskiego: Child of Deaf Adult), ich znajomych, współpracowników, wszystkich, którzy żyją w styczności z językiem migowym. Językiem, który przeżywa ostatnio w kinie swój renesans, choć „COD-ę” od głośnego „Sound of Metal” dzieli ocean dźwięku. Wszak ostatni zwycięzca Oscarów w kategorii najlepszy film roku to historia nie o utracie słuchu, jak było w „Sound of Metal”, ale o pogodzeniu dwóch biegunów – świata głuchych z muzyką. Dlatego w punkcie kulminacyjnym bohaterka śpiewa piosenkę „Both Sides, Now” Joni Mitchell, której refren dał tytuł albumowi „Clouds” (1966). Tekst utworu w formie wyznania mówi o chmurach oglądanych z góry i z dołu, tak że nie sposób zobaczyć ich w całości. A potem tak samo jak chmury fragmentarycznie widzi się miłość i życie w ogóle. Bohaterka filmu śpiewa tę piosenkę, migając do prawdziwych słuchaczy, na których jej zależy, do głuchych członków swojej rodziny, którzy kibicują jej podczas przesłuchań na studia w wydziale wokalnym. Ruby (Emilia Jones) daje w ten sposób do zrozumienia, że ani świata głuchych, ani słyszących nigdy nie pozna w całości, a przez to przyznaje, że poznanie z natury jest niepełne i skazane na niepowodzenie. W tej sytuacji trudno kogoś sądzić, oceniać, bo nigdy nie zyska się pełnego obrazu, nie oddali się na tyle daleko, by zyskać szerszą perspektywę i uzyskać chłodny dystans.

Fot. Materiały prasowe Apple TV+

Wyjątkowo wstydliwa

To piosenka o uczuciach i taka właśnie muzyka wypełnia „COD-ę” – film o rodzeniu się pierwszej miłości i dojrzewaniu ze szkolnym chórem w tle, jak przystało na godnego potomka „Glee”. A także licznych musicali familijnych o przełamywaniu oporów psychicznych poprzez śpiew, by wspomnieć choćby „Sing”, z którego „CODA” czerpie scenę wstydliwej wokalistki – w filmie animowanym słonicy Meeny – zresztą niedawno scancelowanej przez użytkowników TikToka po premierze „Sing 2”, bo w udawaniu nieśmiałości ujrzeli oni fałsz, manipulację i domaganie się atencji. Taka jak Meena jest właśnie Ruby – pełna zahamowań, zakompleksiona, skrzywdzona przez to, że wyśmiewają się z niej inni uczniowie w szkole. Czy w ten sposób walczy o uwagę, nie sądzę, film pokazuje ją jako szczerą osobę, która nie jest w stanie zaśpiewać „Happy Birthday” przed całą klasą, ale wykonuje je mistrzowsko, jazzując, gdy jest sama. Nie oglądamy narodzin i procesu kształtowania się jej umiejętności. Owszem, oglądamy ćwiczenia oddechowe, ale Ruby jest już kompletna.

Sądzi, że jest wyjątkowa przez to, że jest ofiarą, ale nauczyciel muzyki (Eugenio Derbez) przypomina jej, że nie tylko ona była dręczona za to, że ma śmieszny akcent i odstaje od większości. Odbierając jej unikatowość cierpienia, daje jej siłę do bycia sobą. Nawet jeśli jej głos brzmi jak „piasek i klej” – cytując wspomniane w filmie określenie Davida Bowiego na wokal Boba Dylana – a więc nawet jeśli nie jest wirtuozem możliwości głosowych, to ma coś wyjątkowego do powiedzenia, ponieważ wkłada w śpiew prawdę swoich przeżyć. Tak samo jak puszczane przez Ruby na gramofonie The Shaggs – rockowy, żeński zespół outsiderek z lat 70., które brzmią tak awangardowo, jakby głusi próbowali śpiewać.

Siła ciszy

Dzięki temu, że nie oglądałam filmu w samolocie, mogłam wyłapać na nieco większym ekranie laptopa, że przyszły chłopak Ruby, Miles (Ferdia Walsh-Peelo), nosi koszulkę z King Crimson, albumem „Discipline” (1981), również starą muzyką rockową, która definiuje go jako młodzieńca urodzonego nieco poza swoim czasem. Dzięki temu może porozumieć się z Ruby i spotkać mimo początkowej zdrady, jaką popełnia, zawodząc zaufanie. Znów wraca King Crimson. Tytuł ich utworu „Matte Kudasai” w języku japońskim znaczy „proszę, zaczekaj na mnie” i rzeczywiście, Ruby nie ogląda się za innymi chłopakami jak jej przyjaciółka, tylko czeka na tego jedynego, z którym w duecie zaśpiewa piosenkę „You are all I need to get by” (1968) jak niegdyś Tammi Terrell i Marvin Gaye. Scena wykonania tego utworu na koncercie finałowym szkolnej akademii jest zdecydowanie najlepsza w całym filmie. Tyle że gdyby oglądać film w samolocie, pewnie wezwałoby się stewardesę, prosząc o wymianę słuchawek. Nie dałoby się uwierzyć, że reżyserka „COD-y” Sian Heder w miałkim filmie zdobyła się na odważny gest, by wyłączyć fonię na całą minutę. Pokazać, że w śpiewaniu tak naprawdę nie chodzi o muzykę, tylko o siłę przeżyć, które można odebrać, także będąc głuchym. Dać posmak tego, jak odczuwa się wyśmienite wykonanie utworu, wprawdzie nie słysząc, ale odbierając masę innych wrażeń: z mimiki, gestów, spojrzeń, ukradkiem ocieranych łez na widowni. Tak działa muzyka – język emocji zrozumiały dla każdego.

Fot. Materiały prasowe Apple TV+

Świntuszyć migowo

Język migowy, którym posługują się niesłyszący, również kipi od malowniczo nakreślonych uczuć. „CODA” w komunikacji głuchych pokazuje niebywałe określenia, całą fantazję słowotwórstwa, której oddają się niesłyszący, żeby oddać stworzone przez siebie przekleństwo, opowiedzieć w szczegółach o konsekwencjach źle założonej prezerwatywy albo symptomach świerzbu w okolicach intymnych. Ludzie słyszący ograniczają się do bladych określeń, podczas gdy rodzina Rossich zwraca ogrom uwagi na wygląd, smak, węch, dotyk – te zmysły eksplorują szczegółowo, jak nikt inny dotąd. Dlatego tak żywo zajmuje ich erotyka. Wszystko kojarzy im się z jednym, ciągle wrzucają w rozmowę sprośne żarty, a zalecenie od lekarza, by przez dwa tygodnie nie uprawiali seksu, okazuje się niemożliwe do spełnienia w małżeństwie z ponad 20-letnim stażem. Czyżby w bliskości, życiu erotycznym, szukali schronienia przed nieprzyjaznym światem? 

Seks często pojawia się w filmach o niepełnosprawnych. By go oswoić, obsadza się w rolach głównych piękne i zdrowe aktorki, czego dowodem są „Sesje” z Helen Hunt jako seksualną edukatorką, „Sztuka latania” z Heleną Bonham Carter czy „Rust and Bone” z Marion Cotillard. Zdarzają się też bardziej awangardowe próby dotarcia do wrażliwości erotycznej osób z różnymi niepełnosprawnościami, by wspomnieć ukraińskie „Plemię” Mirosława Słaboszpyckiego czy zwycięzcę festiwalu Nowe Horyzonty „Touch me not” Adiny Pintilie. Pokazywanie ludzi żyjących z różnymi schorzeniami, a wciąż pragnących drugiej osoby i przeżywających erotyczne uniesienia, ma budzić empatię. Pokazywać, że wszyscy potrzebujemy tego samego i ciało nie stanowi w seksie żadnej przeszkody. Bo nie chodzi o jego sprawność, ale o podnieconą wyobraźnię. A tej bohaterom „COD-y” nie brakuje, no, może tylko słyszącej Ruby, bo jej rodzice, grani przez oscarowych niesłyszących: Troya Kotsura i Marlee Matlin (nagrodzoną w 1987 r. za „Dzieci gorszego Boga”), rozgorączkowanej fantazji seksualnej mają aż nadto. A może tyle, co wszyscy, ale im wolno non stop świntuszyć do woli, przecież i tak nikt ich nie zrozumie. Ta gadka erotyczna jest w gruncie rzeczy bardzo niewinna, w końcu chcą uprawiać seks małżeński konwencjonalnie i tylko ze sobą. Jedyną zgorszoną jest ich córka i to w gruncie rzeczy jest całkiem zabawne.

Fot. Materiały prasowe Apple TV+

Happy end jak science fiction

Czy zatem niepełnosprawni mogą liczyć na pełną integrację w społeczeństwie? O tym, że możliwy jest happy end, przekonuje coda tego filmu – coda to przecież też termin muzyczny, oznacza pasaż kończący utwór, swoistą konkluzję. Zatem, gdy domyka się główna oś fabuły, następuje wstawka rodem z marzeń, w której oglądamy głuchych bohaterów funkcjonujących we wspólnocie słyszących, którzy nagle, mimo wcześniejszych oporów, nauczyli się migać. Kobieta plotkuje więc z sąsiadkami w spółdzielni rybnej, rybacy wchodzą do pubu serdecznie witani przez migających sąsiadów. Istna idylla! Córka, która była darmową tłumaczką swojej rodziny, może spokojnie wyjechać i oddać się kształceniu słuchu i głosu – sprawy, której jej mama, tata i brat nigdy nie przeżyją na własnej skórze. Bo najważniejsza jest rodzina, więzy krwi, mówi „CODA”, jeden z wielu współczesnych konserwatywnych filmów. Pogodzenie się z rodzicami, którzy – co za science fiction! – przepraszają swoje dzieci, że je wykorzystują do własnych celów i ich nie rozumieją. Co więcej, uświadamiają sobie, że wcale nie są najważniejsi i dają potomnym autonomię, godząc się z odmiennym od własnego systemem wartości. Ho, ho, tak daleko w nurcie fantasy nie posunął się nawet Tolkien. A „CODA” odlatuje w nierealizm, unosi się 13 tys. km nad ziemią, mając grunt pod nogami daleko w tyle. Pozwólmy sobie marzyć, tak wysoko, żeby nie było widać nawet „Chmur” Joni Mitchell. 

Lot się kończy. Wszyscy żyją długo i szczęśliwie – to też istotna cecha filmów samolotowych, które przede wszystkim muszą utwierdzać nas w wierze w bezpieczne lądowanie.

Adriana Prodeus
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Demontaż atrakcji. „CODA”
Proszę czekać..
Zamknij