Komiczka Celeste Barber miota się na ekranie bez zahamowań i dzień na Instagramie bez jej parodii jest dla mnie dniem straconym. W netfliksowym serialu „Wellmania”, który tuż po premierze stał się hitem, byłaby jednak tak dobra tylko wtedy, gdyby przepisać jego scenariusz.
Kokainowy miś w ludzkiej skórze. Kobieta irytująco skuteczna, wścibska, namolna do tego stopnia, że dostanie wszystko, czego chce, byle tylko nie trzeba jej było więcej widzieć. „Irytująca” to najczęstsze hasło opisujące żeńską postać, której nie trawi widownia. Taką rolę nieraz określa się jako „przeszarżowaną”, a portretowi psychologicznemu stworzonemu przez aktorkę odmawia się realizmu, oceniając osobę na ekranie jako „desperatkę” lubiącą konfrontację. Mówię o konserwatywnym widzu, który chciałby widzieć w kinie ideał kobiety, a nie prawdę o człowieku. Myślę o potrzebie kolejnej kuszącej, bezbronnej ikony, jaką chciałoby się naśladować. Żądam od siebie zaprzestania tego marzenia. To nie ja mam gonić wymyślony ideał kobiecości, lecz kobiecość ma zawierać wszystko, co mam w sobie.
Niesympatyczne kobiety bywają nośnikiem zmiany dla oglądających je kobiet. W niezgrabnych ruchach, nadekspresyjnych gestach, przesadnej mimice są autentyczne, bo nieskrępowane. Ich choreografię tworzy napięcie nerwowe. Dialogi podpowiadają emocje, nad którymi nie umieją zapanować. „Irytujące bohaterki” są konsekwentnie nadmierne, nic nie poradzą na to, że jest ich ciągle za dużo. Rozsadzają kadr głośnym sposobem bycia, nierównowagą emocjonalną, jaskrawym strojem. Pozwalają sobie na nietypowe zachowania, które w życiu rzadko uchodzą na sucho. Dzięki temu zyskują to, co niemożliwe, przy okazji obrażając wszystkich i demolując pokój.
Dać się nie lubić to wielka sztuka
Być wredną, wulgarną, skupioną tylko na sobie wymaga przeprowadzenia procesu odwstydzania i dojścia do punktu, gdzie nie liczą się opinie innych ludzi, zwłaszcza najbliższych. Takie bohaterki sprawiają, że chce się żyć zuchwalej, popełniać faux pas celowo, sprawdzając, czy świat naprawdę się zawali. Znamy je z wielu różnych wcieleń, od odtwórczyń zawsze wymagających nie lada odwagi. Że na irytacji widza da się zbudować karierę, udowodniły: Elizabeth Taylor, Liza Minnelli, Barbra Streisand czy Diane Keaton. W rolach kobiet nieznośnych umieszczały zawsze ładunek wzruszenia, dzięki czemu kochało się je i podziwiało.
Po epoce diw grających obszernym gestem przyszły jednak lata ostrzejszej cenzury kobiet. „Irytującą” zastąpiła trzpiotka, ulubiony twór komedii romantycznych. Muszę przyznać, że tych słodkich, nieporadnych dziewczyn nie cierpiałam najbardziej, za to, że udawały głupsze, niż były w rzeczywistości. Grane przez wiecznie rozczochrane Meg Ryan, Winonę Ryder czy Audrey Tautou pokazywały, jak urocze jest kobiece roztargnienie. Nie rozmawiały serio z inną kobietą widzką, wolały pozostać męską fantazją. Miałam im za złe, że były nieszczere, ukrywały swoją siłę pod mgiełką słabości. Bały się być brzydkie, opryskliwe, odrażające. To, co w nich trudne, było okraszone posypką i bitą śmietaną. Miały być przede wszystkim smakowite, uległe i nie razić indywidualnością za bardzo.
Obok nich istniały oczywiście kompletne wariatki, jak choćby Lisa Kudrow – Phoebe w serialu „Przyjaciele”. Ten rodzaj wkurzającej, nieprzewidywalnej, uroczej postaci występował niejako poza skalą. Główne perypetie miłosne fabuły dotyczyły „normalnej” dziewczyny, a tamta była barwną ciekawostką, kwiatkiem do kożucha. Istniały też bohaterki skupione wyłącznie na swoim wyglądzie i zdobyciu miłości, uprzywilejowane i odklejone od rzeczywistości jak Alicia Silverstone w „Słodkich zmartwieniach” czy Reese Witherspoon w „Legalnej blondynce”. Zwyciężały sprytem, pochlebstwem i manipulacją, konserwując żeński stereotyp. To, że blondynka ubrana na różowo nie musi być głupia, lansowały tonem odkrycia. Z bezradnością, ociężałością, nałogami irytującej bohaterki przebiła się dopiero Renée Zellweger w „Dzienniku Bridget Jones”. Nie dało się jej nie lubić, podobnie jak poprzedniczek z tej dekady, więc w sumie trzpiotki w latach 90. i 2000. zastępowały nieskutecznie model „irytującej” bohaterki.
Powrót kobiet naprawdę sprawiających problemy nastąpił na dobre w telewizji. Występowały w rolach partnerek głównych bohaterów seriali „Breaking Bad”, „Mad Men” czy „Rodzina Soprano”. Bywały też w centrum uwagi w „Ally McBeal”, „Seksie w wielkim mieście” czy „Dziewczynach”. Jednak dbano, by wzbudzały obok niechęci również sympatię, poprzez kruchość, naiwność czy nieporadność. Dzięki temu byłyśmy w stanie się w nich przeglądać z uznaniem, jak niegdyś w Bridget Jones, która miała być każdą z nas, gdy ma słabsze chwile. Musiały być porąbane, ale koniecznie lubiane.
Challenge accepted: Kim jest Celeste Barber?
Współcześnie irytujące bohaterki przestały być milusie. Są nieokiełznane, silne, apodyktyczne. Ich upór nie prosi się o akceptację. Wzbudzają hejt w internecie, nie tylko wobec postaci, ale i wobec grających je aktorek. Ich robota na rzecz realnego postrzegania kobiet jest trudna i niewdzięczna. Odsądza się je od czci i wiary, zarzuca, że są sztywne, zamrożone, bez wdzięku, bez charyzmy. Komentarze tego typu pojawiały się ostatnio choćby przy roli Agnieszki Żulewskiej w polskiej „Wielkiej wodzie” czy przy Claire Danes w amerykańskich „Rozterkach Fleishmana”. Aktorki świadomie konstruują postaci tych, z którymi trudno wytrzymać. Danes wręcz wydaje się specjalizować w rolach „trudnych” kobiet, zwłaszcza po „Homeland”, a także „Moim tak zwanym życiu”. A jednak poziom niechęci rośnie nie tylko ze strony mężczyzn, ale i kobiet. Surowa ocena żeńskiej postaci nie ma porównania do męskiej, która nawet jeśli irytuje i odrzuca, to jednocześnie fascynuje, magnetyzuje, budzi lęk, współczucie i zaraża mrokiem. Mężczyźni na ekranie oceniani są według innych kryteriów i inaczej pokazywani. Udowadnia to znakomity dokument Niny Menkes „Brainwashed: seks, kamera, władza” o patriarchalnym, męskim spojrzeniu, które każe bohaterowi przedstawionemu w kadrze dawać tło, jakieś zajęcie i trzeci wymiar, podczas gdy bohaterkę pokazuje się albo w próżni, płasko, jakby świętą, albo czysty obiekt pożądania leżący w pościeli. Ten film powinien zobaczyć każdy, bo co innego wiedzieć, a co innego przeżyć na własnej skórze historię uprzedmiotowienia kobiet. Ta przemoc wizualna trwa tak długo, że nieświadomie przejęłyśmy ten rodzaj patrzenia na własne ciało jak na przedmiot oglądu. Jedna z bohaterek „Brainwashed” opowiada na przykład, jak wyobraża sobie swoje nagie ciało z zewnątrz podczas brania prysznica. Porzucamy więź z własnym ciałem, wydając je dobrowolnie na pastwę oceniających spojrzeń.
Takie przypadki najbardziej interesują Celeste Barber w jej konceptualnym profilu instagramowym, na którym od 2015 parodiuje absurdalne nagrania celebrytek. Zaczęła od Belli Hadid, Kendall Jenner czy Emily Ratajkowski, a teraz wynajduje już nieznane cuda z odmętów internetu. Skąd bierze takie głupoty o niebywałym stopniu oderwania ciała od świadomości? Nie mam pojęcia. Poziom nonsensownych gestów i stylizacji od czapy za każdym razem mnie zachwyca. Dzień spędzony na Instagramie bez jej parodii jest dla mnie dniem straconym. 9,5 mln osób obserwuje złośliwe rolki Celesty. Czym jest piękno – pyta nimi komiczka – i czemu kobiety chcą same widzieć siebie w ten sposób? Jej odpowiedź to zawsze pastisz modowej sesji, wystylizowanego do imentu selfie. Śmieję się już, zanim zobaczę, co wymyśliła, tak udatnie wybiera rekwizyty, czynności, niemożliwy poziom skupienia. Celeste Barber do perfekcji doprowadziła grę własnym ciałem. Brzuch, nogi, podbródek, bikini aktorki znam lepiej nawet niż swoje własne, tak chętnie używa ich do parodiowania wizji urody wziętej z kosmosu, niemającej nic wspólnego z żywym, czującym, kobiecym ciałem. Hasło „challenge accepted!” Barber rozumie zawsze opacznie, zachowując w swoim występie pełną powagę. Wystąpiła na okładkach australijskiej i portugalskiej edycji „Vogue’a”, ponieważ przewartościowuje, czym jest współcześnie kobieca uroda. Ogrywa to też w swoim stand-upie. Genialnie czuje absurd tego, co kobiety same sobie robią, postrzegając się jako przedmiot pożądania.
„Wellmania”: Celeste Barber w świecie wellness
Barber tak dobra w serialu „Wellmania” byłaby tylko wtedy, gdyby przepisać scenariusz. Bo ma tu zdecydowanie za mało okazji, by pokazać swój talent w pełnej krasie. Niby temat jest dla niej, by mogła rozsadzić ulubioną branżę Gwyneth Paltrow od środka. Wsadzić granat w Goop i uciekać ile sił w nogach. Postać grana przez Celeste Barber chodzi ciągle pijana, naćpana, obżerająca się, a próbuje poprawić swoje wyniki badań. W przyspieszonym tempie chce stać się zdrowa, by dostać z powrotem zieloną kartę i wrócić z Australii do Nowego Jorku. Czeka tam na nią wielka kariera jurorki w programie kulinarnym, czyli ciąg dalszy alkoholowej, narkotykowej i jedzeniowej orgii. Więc oczywiście chcemy, by nie wracała, tylko zapadła się w świat treningów, zabiegów i diet, które mają przynieść jej odnowę. Tylko czy wtedy pozostałaby sobą? Bo Liv Healy, w którą wciela się Celeste, jest utalentowaną autorką piszącą o branży gastro i chciałaby wreszcie zrobić karierę, gdyż praca przez ostatnie lata przyniosła jej tylko stres, niepewność i uzależnienia. Źle wybrała? Czy poszła w to specjalnie, by zapomnieć o tym, co wywiało ją z domu? Serial śledzi ją w gronie najbliższych i nowo poznanych, którzy zdecydowanie mają jej dość. Tylko gdy jej brak, deklarują, że dobrze się przy niej bawią. To my, widzowie, jesteśmy po jej stronie, świat stawia jej ciągły opór. Jednak za mały, by mogła pokazać, na co ją stać. Urzędnicy, lekarze, trenerzy – wszyscy są dla niej wyjątkowo wyrozumiali. Za to mama, brat, najlepsza przyjaciółka są wobec niej bezradni. Nie potrafią jej pomóc i najczęściej to ona odczarowuje, naprawia, przeprasza za to, co nabroiła. Bierze wszystko na siebie.
Celeste Barber miota się na ekranie bez zahamowań, ale jednak dostaje niewiele scen, w których mogłaby grać slapstick w najlepszym stylu. Zwykle oglądam ją na Instagramie, jak zwisa w szpagacie, zaplątana w sprzęty na siłowni, jak wpada do basenu, ślizga się na podłodze, wpada na ścianę – a tu tylko, stojąc w szpilkach na szklanym blacie stolika, zawala go i się przewraca. To za mało jak na taką wspaniałą kaskaderkę. Ma okazję wygłupić się na ślubie brata, ale chce wreszcie pokazać, że można mieć do niej zaufanie. Największe numery wykręca więc, robiąc wywiad z guru kobiecej seksualności, przechodząc rozmowę z urzędnikiem w ambasadzie, a także śledząc lekarkę, która ma jej wydać zgodę na wyjazd, więc napada ją podczas wspólnego tańca country. Bohaterka lawiruje między świątyniami wellnessu, gdzie robią jej skomplikowane lewatywy albo stawiają bańki i puszczają krew, a „kulturą zapie*dolu”, gdzie każą jej pracować bez przerwy i być dostępną na każde wezwanie. Jak można w takim układzie zachować równowagę, jest pytaniem retorycznym serialu.
„Irytująca” bohaterka Celeste Barber pracuje w mediach, co wiele wyjaśnia. Media oddają nasz stan ducha i zmieniają nas na swoje podobieństwo. Bohaterka „Wellmanii” musiałaby zmienić branżę, charakter albo osobistą historię, żeby przestać tak ganiać i wreszcie odpuścić. Ale wtedy nie byłaby tak widowiskowa i „irytująca”… Lubię jej wiecznie nieprzytomną Liv Healy, za świetnym humorem kryjącą skrajne zmęczenie i traumę. Cenię jej niezgrabność, nieporadność, nieadekwatność. Nie mając czasu na wellness, można po prostu zbingować „Wellmanię”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.