Podobno Andrzej Wajda pozostawił po sobie specjalne krzesełko reżysera, z którego przemawia się do Polaków o Polsce. Zajął je Smarzowski. Idąc na seans kolejnego dzieła wieszcza, śpiewam piosenkę z Kabaretu Starszych Panów: „Katuj, tratuj mnie, najdroższy Smarzolu, ja wybaczę ci wszystko jak bratu. Męcz mnie, dręcz mnie, ręcznie albo kamerą ze statywu. Smagaj, poniewieraj, steraj, truj pogardą dla swoich bohaterów. Butem, filmem, knutem, znęcaj się nad ciałem mem zepsutem. Za cię, dla cię, w szmacie ja pójdę na kraj świata albo i do kina na polski film”. Klękam, zawczasu rozdzieram szaty i czekam. Czy uda mu się ocalić kraj?
ל – nie wiem, czy to ten znak na mojej klawiaturze ma być hebrajską literą lamed (ל) oznaczającą wiele rzeczy, ale kształtem kojarząca się z sierpem lub ostrogą. Ukryta w tytule filmu jest niespodzianką w deserze. Schowaną w nadziei, że wielu widzów zamówi go na wspomnienie dawnego „Wesela” (2004) – zjadliwej satyry na nowobogackie społeczeństwo. Oj, smakowało nam to słodkie, nieraz przywoływane jako drwiący kontekst na polskich weselach. Tymczasem zamiast „Wesela 2” dostajemy niby to samo, ale z nieszczęsną literą lamed (ל). Czyli zamiast rozlazłego tiramisu i cappuccino sypanego z proszku (nostalgiczne wspomnienia przysmaków transformacji) czeka na nas ciasto wprawdzie pyszne, ale z salmonellą.
Początkowo działa rozśmieszająco, pałeczki rzęskami łaskoczą przewód pokarmowy. Jednak prędko zaczyna się tornado, które wywołuje przewrót robaczkowy. Okazuje się, że to nie łakoć jest dla nas, ale my jesteśmy pożywką dla bakterii. Podstawioną jako preparat, żeby zaobserwować, co można zrobić z ludźmi w kinie. A można wiele – udowodnili to nieraz Michael Haneke, Lars von Trier, Takashi Miike, ale i mniej nobliwi autorzy horrorów na czele z Elim Rothem – autorem „Hostelu” (2005), gdzie fabuła jest tylko pretekstem, aby pokazać z bliska przypalanie twarzy palnikiem, odcinanie głowy czy oka wiszącego z oczodołu na jednym nerwie. Oczywiście, taki film jest oparty na autentycznych wydarzeniach – to mantra reżyserów epatujących przemocą na ekranie, a w rzeczywistości zwykły szantaż emocjonalny. Kto odwraca wzrok, nie wierzy, że tak właśnie było. Wypiera istnienie obozów koncentracyjnych, masakr i ludobójstw. Od prawdy o rodzaju ludzkim woli ucieczkę w opery mydlane, wyciskacze łez i księżniczki Disneya. Właśnie z tego powodu narodziły się komedie romantyczne i musicale – bo ludzie mieli już dość wojen w życiu oraz na ekranie. Może nie doczekalibyśmy „Lejdis”, „Listów do M” czy „Planety singli”, gdyby Wojciech Smarzowski nie gnębiłby nas w tym czasie „Domem złym”, „Różą”, „Drogówką”, „Pod mocnym Aniołem”, „Wołyniem” i „Klerem”. Lista jego dokonań brzmi jak litania, bo przecież widzieliśmy wszystkie – przyjmujemy te baty pokornie jak niedzielne kazanie. Można wręcz orzec, że swoją żelazną konsekwencją w pokazywaniu ohydy sprawia, że powstaje u nas aż tyle dennych komedii. Bo po wyjściu spod ambony Smarzola ma się ochotę wsiąść za kółko, wcisnąć gaz do dechy i nie zwalniać aż do granicy, by poprosić o azyl w Czechach albo na Słowacji. U poczciwych sąsiadów ze skromnym społeczeństwem obywatelskim, historią nierozdrapywaną drapieżnie i z poczuciem humoru. Jeśli nie wybierasz się z przeprowadzką do Koszyc albo Ostravy, a chcesz odzyskać to, co odebrał ci Smarzowski, pozostaje „Kabareton Dwójki” albo drogi bilet na nieśmieszną farsę z gwiazdami seriali.
„Wesele”: Co odbiera Wojciech Smarzowski
Co odbiera Smarzowski? Dobre samopoczucie. Gust i smak. Grunt pod nogami. Nadzieję, że jakoś się dogadamy. Wiarę w to, że ktoś przeprosi, a ktoś przebaczy. Że kiedyś jeszcze będziemy mogli sobie wzajemnie zaufać. W jego wizji brutalnego ścierania się ludzkich bestii urządzamy ludziom i zwierzętom zagładę – to fakt, ale nie cała prawda. Są i tacy, którzy szanują inne istnienia – u Smarzola zawsze zostają jakoś wycięci w montażu. Nie starcza dla nich miejsca, bo 136 minut to i tak za mało na solidną dawkę koszmaru. Nie starcza na półcienie, wątpliwości. Wyobraź sobie, że jesteś bohaterem „Wesela”. Nie wiesz, co zrobić postawiony w trudnej sytuacji? Pierwszy raz uczestniczysz w paleniu Żydów w stodole? Wahasz się, czy podjąłeś właściwą decyzję? Nie czekaj, aż ktoś cię wysłucha. Nie jesteśmy tu, żeby cię wspierać, tylko po to, by pomóc ci wygrzebać z pamięci to, co wyparłeś ze strachu, że zrobiłeś coś niewyobrażalnie złego.
Próbuję odgadnąć, co reżyserowi, takiemu jak Wojciech Smarzowski, może się śnić. Puste kartoflane twarze bez śladu procesów myślowych? Zadufani w sobie rodacy, którzy z fałszywą serdecznością podają sobie prawice? Buraczany wschód słońca nad Wawelem, gdzie pochowano oszustów i zdrajców, nazywanych niegdyś prezydentami i królami?
Nie potrzeba karzącego Boga Ojca, jest Smarzowski. Nie potrzeba sądu ostatecznego, jest Smarzowski. Zawczasu zawyrokuje, że wszyscy powinniśmy sczeznąć i nawet nie umrzeć, tylko do końca czasu gryźć kamienie za to, że fundujemy sobie piekło na ziemi. Przypomina, jak jest z nami źle. Bo sami, bez jego kina, nie widzimy, że sobą gardzimy, siebie poniżamy, udając, że czujemy się świetnie. Skoro tak, to trzeba im spuścić łomot, myśli Smarzowski. I spuszcza.
Kino Wojciecha Smarzowskiego: A może winna jest Polska
Każe swoim postaciom jeździć na świni – tyle że to, co przed wojną było niewinną zabawą chłopskich dzieci, dziś jest zwyrodnialstwem pracowników chlewni. Jednemu z nich każe doprowadzić do jurnego knura zdrajcę (Jacek Beler), który ma całe plecy wytatuowane swastykami, i w razie, gdyby faszysta nie był w typie świni, dosypać do paszy to samo, co ukraińska obsługa dodaje w celu rozpłodu. Warchlak jest symbolem tego filmu. Uruchamia intrygę jak locha, która wpada pod koła izraelskiej dyplomacji i powoduje wypadek samochodowy. Jej właściciel Rycho (Robert Więckiewicz) przekupuje policjantów, żeby wpisali w papiery dzika, a on nie poniósł odpowiedzialności. Świnia z napisem „Wilk” to logo firmy – przypomina postaci z komiksu Arta Spiegelmana „Maus”.
U Spiegelmana maski świń nosiły myszy, by przetrwać. Myszy-Żydzi organizowały ucieczkę z getta u szmalcowników. Udawały Świnie-Polaków, by w obozie bronić sięprzed Kotami-Niemcami. Legendarny komiks wydany w Stanach Zjednoczonych czekał prawie 20 lat na publikację w Polsce, bo uchodził za antypolski. Są tam sceny linczu powracających z wojny żydowskich właścicieli albo sceny znęcania się polskich kapo nad więźniami w obozie. Jednak „Maus”, mimo pokazanego w nim okrucieństwa, pokazywał też siłę życia. Może to sprawia komiksowy skrót, metafora, ale nawet gdy drętwieją oczy, śledząc doświadczenie rysunkowego Władka, wierzy się, że ludzkość może jakimś cudem zrozumieć swoje błędy i przestać nienawidzić siebie nawzajem.
W „Weselu” spirali zła nie da się przerwać, z makabry nie da się wybudzić. Nienawiść, jaką Smarzowski żywi do swoich bohaterów, jest nawet nie podskórna, lecz uderzająca. Każdy, nawet Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ma coś na sumieniu. Tylko zamiast sprawić, że wspólna wina połączy wszystkich i uruchomi empatię, a co za tym idzie, wybaczenie, Smarzowski udowadnia, że skaza moralna jest piętnem, nieodwracalnie dzieli ludzi i czyni ich sobie obcymi. Jest purystą. Stawia sobie i bliźnim wymagania niemożliwe do spełnienia.
Po wyjściu z kina ze wstrętem patrzę na twarze przechodniów. Obrzydliwe mordy dziadów, kaprawych meneli, wypacykowanych tępych bab, głupawych dzieci, które o niczym nie mają pojęcia. Zaraz, zaraz... Kto mi zaszczepił te myśli? Jak może być dobry film, który każe mi odsuwać się od ludzi? Mam cenić coś, co zagrzewa do niechęci? Zohydza kraj, w którym i tak ostatnio trudno wytrzymać? Może zresztą błąd nie tkwi w filmie Smarzowskiego, ale w kontekście. Może winna jest Polska, że tak zmieniła się na gorsze, że żyjąc w niej, nie da się już go doceniać. Póki trwała tu jakaś mała europejska stabilizacja, póty cenne było przebijanie balona polskiej dumy. Teraz, gdy otacza nas polityczny gnój, kino Smarzowskiego zjada własny ogon.
Nie zgadzam się, że „Wesele” dzieli widzów wzdłuż linii politycznych podziałów. Kto nie docenia tego filmu, musi być prawakiem? W mojej bańce nie wypada krytykować „Wesela”, bo wiadomo, że Smarzowski jest „z nami”. Ma odwagę, publiczność, możliwość robienia kina poza systemem dotacji. Są powody do podziwu. Mimo to czuję się jak antysemitka, przyznając, że nie mogę słuchać, jak autor opowiada mi o Jedwabnem. Bo nie tylko co, ale też jak mówi, jest dla mnie ważne. I po co. Żeby poróżnić nas jeszcze bardziej? Jeszcze bardziej przygnębić? Przecież to nie pierwszy film na ten temat. Ale kto obejrzy „Miejsce urodzenia” (1992) Pawła Łozińskiego, powróci do „Demona” (2015) Marcina Wrony albo nawet powtórzy seans „Pokłosia” (2012) Władysława Pasikowskiego. Ta sprawa już się przetoczyła przy okazji książek „My z Jedwabnego” Anny Bikont, „Sąsiedzi” i „Złote żniwa” Jana Tomasza Grossa, filmów, takich jak „Ida” Pawła Pawlikowskiego. A Polacy i tak nie uwierzyli, że są antysemitami. Choć „Wesele” opowiada tę historię w odmienny sposób, wątpię w skuteczność sztuki. Widzieliśmy to i ciągle widzimy. Słyszeliśmy i ciągle słyszymy. Czy to znaczy, że trzeba malować jeszcze ostrzej, odsłaniać jeszcze więcej, krzyczeć coraz głośniej? Wrażliwość trzeba ćwiczyć, a nie stępiać. Smarzowski jest okrutny wszędzie, nawet gdy nie trzeba. Jak ludzie, którzy miażdżą dłoń na powitanie – nie siłujemy się na rękę, ale im nie szkodzi użyć nadmiaru siły. Może nie warto analizować filmu, który jest chybiony z tylu powodów, ale jednak spróbuję.
„Wesele” Smarzowskiego: Milion niepotrzebnych kołków
Najciekawszą postacią jest Antoni Wilk – grany przez Ryszarda Ronczewskiego na antypodach jego roli z „Pokłosia”, gdzie palił Żydów. Ronczewski daje tu największy ciężar, zwłaszcza w pierwszej części filmu. Jest jedyną żywą pamięcią w tej zbiorowej amnezji. Tym gorzej, że ta właśnie cenna pamięć ulega demencji. Jego wnuki wolą odległych bohaterów od tego, który z nimi mieszka. Olimpiada wiedzy historycznej to nic innego, jak konstruowanie wybiórczej pamięci według aktualnych wymagań. Senior Wilk w swoim oporze wobec propagandy przypomina Wandę Traczyk-Stawską, która 10 października 2021 r. podczas prounijnego wiecu na placu Zamkowym ostro uciszyła przywódcę narodowców. Narrator i główny bohater przeprowadza nas od 1941 r., gdy zakochał się w Lei (Agata Turkot), do współczesności, gdy ujawnia swoją historię. W swej roli zgaszony i dramatyczny, gdy z mamrotu starca na podnoszonym łóżku wyrywa się okrzyk: „On Żyd jest!”.
Wiemy, że aktor zmarł na COVID podczas zdjęć do filmu i reżyser zdecydował się przedłużyć jego żywot w efektach specjalnych. Pewnie dlatego główny filar tej historii ostatecznie kruszy się i wali, a z nim cała złożona struktura. Smarzowski jak Wrona w „Demonie” miesza czasy – jesteśmy wszak w głowie dziadka, któremu czarny gość wesela miesza się z esesmanami, a sztetl ze współczesną toaletą na imprezie.
Wojciech Smarzowski sam rzuca sobie kłody pod nogi. Niepotrzebnie rozwleka narrację, wpycha do drabinki wydarzeń milion niepotrzebnych kołków. Przyzwyczaił nas do nośnych cytatów z dialogów, które weszły do mowy potocznej: „Chciałem dobrze, a wyszło jak zawsze”, „Życie drogie, a pić się chce”, „No i chuj, no i cześć” i wielu innych. Tu jednak powiela tylko stare grepsy i opowiada suchary z własnego kina.
Kpi z pustych, katolickich gestów dokładnie tak, jak robi to zawsze. Przed wyjściem młodych do kościoła ojciec kropi ich kropidłem, a matka plecie nawiedzone androny, które mają być błogosławieństwem. Panna młoda (Michalina Łabacz) musi być dobrą, słowiańską blondyną w ciąży, o której nie mamy pojęcia, dlaczego związała się z prymitywem i idiotą (Przemysław Przestrzelski) należącym do kibolskiej nacjonalistycznej bojówki. Co znaczy, że para mieszka w Irlandii, dlaczego ma z nimi pojechać matka dziewczyny (Agata Kulesza), niepijąca alkoholiczka, czemu ojciec (Więckiewicz) tak nieumiejętnie je kocha i co właściwie zmieniłaby w nim świadomość, że jest Żydem – tego się nie dowiemy. Z każdą minutą filmu będziemy wiedzieć coraz mniej pijani bimbrem jak to na weselu. W końcu jesteśmy w Łomży, stolicy zdegenerowanej Polski, gdzie – jak wiadomo – można kupić tylko bilet do Białegostoku, gdzie w prawo nic nie ma, a w lewo też nic nie ma, można tylko uprawiać łomżing, czyli wypić zgrzewkę piwa o tej nazwie i położyć się w wózku dziecięcym. Już ja wam zrobię Łomżę! – krzyczy do nas Smarzol jak Gargamel do smerfów. Aż nam w pięty pójdzie, gdy rozpęta nam w głowach taki wir, kręcony, rzecz jasna, kamerą z ręki, że choćbyśmy akurat byli we własnym łóżku, to i tak popuścimy w majtki i pogubimy bambosze.
A tu bądź czujny! – on sprawdza, czy znamy Wyspiańskiego, czy kojarzymy tego kręćka słomianych chochołów, czy przewrócimy się wraz z weselnikami. Czy dzisiejsze słowa księży o uchodźcach, dzieciach ginących w lesie na białoruskiej granicy, a zarazem o konieczności ochrony życia poczętego skojarzymy z mową nienawiści sprzed wojny – zachętą do agresji przeciwko Żydom. Ksiądz pozwala? „To możemy poswawolić z Żydkami”. A „czerwona zaraza” jest teraz tęczowa.
Konwulsyjny w formie film epatuje turpizmem. Od pokazania seksu ze zwierzęciem, czyli metod Patryka Vegi, dzieli go tylko jeden krok. Smarzowski jest nieporównanie lepszym reżyserem, ale nie wiadomo, czemu usiłuje zmieścić w swoim filmie wszystko. Przecież nie da się rozwiązać wszystkich problemów pacjenta w trakcie jednej terapii, choć Smarzowski prowadzi ją od lat. Tu też miesza ze sobą: disco polo, ONR, seksizm, patriarchat, zdrady, szantaż seksnagraniem, łapówki i pranie pieniędzy Kościoła katolickiego, księdza odjeżdżającego czerwonym porche ze smagłym chłopakiem, kibolskie rytuały nacjonalistyczne, wyzysk Ukraińców, pracę na czarno, alkoholizm.
Wojciech Smarzowski: Przekonywanie przekonanych
W tym chaosie podobały mi się kostiumy. Zwłaszcza na żydowskim ślubie – drobne, delikatne detale strojów kontrastują z brutalnością demolki targu, rozwalonego w odwecie przez odrzuconego chłopca. Nie wiadomo za to, jaką tradycję kontynuują współczesne zwyczaje weselne. Puszczanie pary gołębi, bańki mydlane, wyścig bab po koszulę zdjętą z chłopa czy skonfiskowaną setkę wódki mieszają ludową rubaszność z wizją szczęścia z reklamy w Polsacie. Styl polski – a co to takiego?
Zatrułam się tym filmem. Rozbolał mnie brzuch i po powrocie poszłam spać na wiele godzin. Czy to znaczy, że na Smarzowskiego jestem zbyt wrażliwa? Myślę, że jest nas więcej – osób, które nie potrzebują sobie tego robić. Wolałabym oglądać „Wesele” na środkach przeciwbólowych, ale na trzeźwo zobaczyłam, czego nie chcę w kinie. Nie chcę, żeby ktoś lał mnie pałką i ilustrował szczegółowo jak biblia z obrazkami każde straszne wydarzenie, jakie powinnam pamiętać. Wiem o Jedwabnem, wiem o Wołyniu, wiem o rzezi Mazurów. Po co przekonywać przekonanych? Za każdym razem, gdy oglądam filmy Smarzowskiego, czuję, że nie są skierowane do mnie. A więc do kogo? Do tych, co po raz pierwszy dowiedzą się z ekranu o tych wydarzeniach? Do wycieczek szkolnych z nadgorliwym nauczycielem historii? Do dawców organów, którzy dobrowolnie będą służyć za tester miotaczy ognia? Cicho podpowiem, że istnieją subtelniejsze tortury – można kogoś świdrować spojrzeniem, łaskotać piórkiem albo doprowadzać do rozpaczy, pokazując mu coś, czego nie może tknąć, choć ma na to wielką ochotę.
Nie wyobrażam sobie, żeby Smarzowski pozwolił sobie być aż tak delikatnym. Wziąć jednego człowieka i naprawdę z bliska mu się przyjrzeć, zamiast szczuć nas na siebie. Co można poradzić, by kino Smarzowskiego było bardziej strawne? Może trochę obniżyć jaskrawość obrazów? Choć u niego zmrok zapada tylko po to, by ludzie mogli czynić zło. Może gdy zaczniemy mówić szeptem, on obniży nieco ton swoich filmów? Choć gdy jego film milknie, to zwykle cisza przed burzą. Moment spokoju, zanim ktoś zerwie się i wywróci suto zastawiony stół. Chyba nic nie da się zrobić. Ale chociaż trzymam obrus.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.