O tym, jak wygląda życie, kiedy nie ma się nic oprócz strachu i dlaczego warto wysłuchać niewysłuchanych, opowiada Małgorzata Rejmer, autorka cyklu reportaży o Albanii czasów dyktatury „Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii”.
Kiedy przyjechałam do Tirany, od razu rzuciła mi się w oczy witalność, ruch, radość życia, przedsiębiorczość. Przypominało to klimat w Polsce po upadku komuny, ten sam rodzaj entuzjazmu: „zbudujemy sami swoje życie”. W tej podróży towarzyszyła mi jednak świeżo wydana reporterska książka Małgorzaty Rejmer „Błoto słodsze niż miód”, która daje inny obraz Albanii.
Przywołuje komunistyczną przeszłość, ubezwłasnowolnienie i upodlenie, które przez kilkadziesiąt lat fundował swoim obywatelom Enver Hoxha (czyt. hodża), miłośnik bunkrów i obozów pracy dla niepokornych. Dziś na tirańskich ulicach widać perfekcyjnie zrobione dziewczyny i mężczyzn o modnie przystrzyżonym zaroście (punkty z napisem „Berber”, czyli barber, są na każdym kroku), roześmiane tłumy przelewają się przez nocne miasto, dyskutują bywalcy niezliczonych kawiarni (miejscowi twierdzą, że jest ich więcej, niż w Hiszpanii), a gdzieś pod pulsującym miastem trwa tamten czas. Jak to pogodzić?
– Tirana jest miastem w ciągłym ruchu, energię widzisz nawet w tym, że jest ciągle zakorkowana, dymią samochody i dum-dumy, czyli dziwne, sklecone pojazdy – opowiada Małgosia Rejmer, od czterech lat obserwująca albańskie życie na co dzień. – Wszyscy Albańczycy powiedzą ci jednak, że Tirana wyssała energię z całego kraju. Już 20 km dalej zobaczysz wyludnione wioski i puste domy. Od upadku dyktatury (w 1985 roku zmarł Hoxha, reżim stopniowo kruszał do połowy lat 90. – przyp. A.S.), niemal wszędzie pustka i marazm. I przekonanie, że albo pojedziesz do Tirany i spełnisz tam swój sen, albo przegrasz życie.
Dodaje, że ludzie uciekają do Grecji, Włoch, Niemiec. Kraj się wyludnia. 50 proc. dorosłych Albańczyków i 80 proc. młodzieży myśli o wyjeździe. Zastanawiam się, czy ludzie wyjeżdżają tylko z powodów ekonomicznych? Może także przez traumę, która tkwi pod spodem i do dziś nie została przetrawiona?
Anna Sańczuk: Za górami, za ciemnymi lasami był sobie dziwny anty-Raj, którym rządził potwór, demiurg zła, „kanibal” Enver Hoxha. Dlaczego twoja reporterska przecież książka zaczyna się niczym mroczna baśń?
Małgorzata Rejmer: Początek, który rzeczywiście brzmi trochę jak baśń, napisałam na samym końcu, kiedy uznałam, że muszę od razu wrzucić czytelnika w doświadczenie tamtego życia, a jednocześnie zasugerować mu, jak działa pamięć. Zauważyłam, że wielu ludzi opowiadając o przeszłości ma tendencję do tworzenia mitu własnego życia. Zwłaszcza na początku miałam wrażenie, że pamięć bohaterów ignoruje niuanse, ciąży ku opowieści o złu absolutnym. Zaniepokoiło mnie to, ale w końcu zrozumiałam, że z jednej strony powinnam się na to uczulić, a z drugiej – próbować to jakoś wydobyć. Mówimy o społeczeństwie, w którym długo kultura opowieści była bardzo ważna. Przez stulecia dominacji osmańskiej wydawanie książek i nauczanie po albańsku były zakazane. Siłą rzeczy kwitły zatem pieśni, legendy, mity. Zmieniło się to dopiero pod koniec XIX wieku, ale kultura mitów i opowieści nadal pozostała silna. Zwrócił mi na to uwagę pisarz i były więzień polityczny, który za kratami spędził 17 lat, Fatos Lubonja. „Nie zdajesz sobie sprawy, jak szybko w więzieniu rodziły się mity” – powiedział. Ja myślę, że są one potrzebne, by czerpać moralną siłę z tego, co się zdarzyło, rozgraniczyć dobro i zło.
Tamta Albania to senny koszmar, ale też odcięty od świata bunkier.
Byłam zafascynowana całkowitym odizolowaniem komunistycznej Albanii. Trudno nam to sobie dziś wyobrazić. Stan pełnego odcięcia kraju, w którym nie możesz mieć samochodu i nawet jeśli chcesz pojechać do miejscowości obok, musisz się liczyć z tym, że władza wezwie cię przed swoje oblicze, żebyś jej się wytłumaczył. Kiedy Europa szaleje za rock’n’rollem i jazzem, ty o tym nie wiesz, bo możesz słuchać tylko klasyki i folku. Przez chwilę w radiu lecą Beatlesi, ale w 1973 roku władza uznaje, że są zbyt burżuazyjni. Jeśli jesteś malarzem, nie możesz namalować nagiej kobiety, bo pokazywanie nagości jest zabronione. Pierwszy akt zaprezentowano tam na wystawie w 1988 roku! Wcześniej mogło istnieć tylko ciało słuszne ideowo – pracujące dla Ojczyzny. Pomyśl o takiej izolacji, kiedy za pornografię robi przemycone z zagranicy zdjęcie kobiety w staniku umieszczone na tekturowym opakowaniu biustonosza! Do tego pełną parą pracuje bardzo sprawny aparat inwigilacji i represji.
Z czym porównać tamtą sytuację? Ktoś mówi, że to Korea Północna, a mnie ten obraz więzień i obozów pracy kojarzy się z opisami Holocaustu. Makabryczne tortury, stosowane nawet wtedy, kiedy niczemu to nie służy. Bezmyślna emanacja ludzkiego okrucieństwa.
Bardzo ciekawy jest wątek pt. zapomnijmy o tym. Kiedy wybierzesz się do Spaçu, gdzie było jedno z najsroższych więzień i miał miejsce słynny bunt, to okaże się, że, po pierwsze, bardzo trudno tam dzisiaj dojechać, a po drugie – stoi tylko kilka tablic informacyjnych, nie ma mowy o przewodniku, chyba że kogoś załatwisz z polecenia. Możesz odnieść wrażenie, że Albańczycy nie mają potrzeby, by to zachować. Stare więzienia zostały zrównane z ziemią albo niszczeją. Otwieranie muzeów w bunkrach i organizowanie dyskursu o przeszłości to kwestia ostatnich kilku lat.
Rozliczenie nie nastąpiło, a skoro nie ma kary, to tak jakby nie było winy. Piszesz o tym, jak ofiary i kaci żyją dziś obok.
Moi bohaterowie opowiadają, jak wpadali na swoich oprawców w restauracjach, w klubach szachowych i na prodemokratycznych demonstracjach. Jeden z katów mówi cynicznie: nie ukaraliście nas, a teraz jest za późno – nie potrzebujemy już waszego wybaczenia. Trzy lata temu powstał urząd do spraw akt byłego Sigurimi (służby bezpieczeństwa – przyp. A.S.). Jego szefowa Gentiana Sula opowiada, że w tej pracy spotyka się ze strachem, bo ludzie boją się zaglądać do własnych teczek. Boją się bezsilności, bo co z tego, że dowiedzą się, że donosiło na nich mnóstwo osób, jeżeli nic z tym nie mogą zrobić. I boją się, że za drążenie prawdy mogą ich spotkać jakieś konsekwencje, bo stary system nadal czuwa.
Syn donosił na ojca, ojciec na syna. Czasem po to, żeby polepszyć swój byt materialny, czasem, by uratować inną bliską osobę.
Była taka głośna sprawa w ciągu ostatnich miesięcy: dostęp do swojej teczki uzyskał Maks Velo, znany malarz, pisarz i architekt. Z akt wynikało, że donosiło na niego dwudziestu jego przyjaciół artystów, łącznie z najbliższym kumplem, z którym dyskutował o sztuce Picassa. „Przyjaciele” donosili, aż w końcu uzbierało się tyle, że można go było zesłać na prowincję, a potem posadzić w więzieniu, gdzie spędził 7 lat. Kiedy takie rzeczy wychodzą na jaw, w społeczeństwie następuje poruszenie. Jeden z rozmówców powiedział mi, że nie ma powszechnego odtajnienia akt, bo okazałoby się, że umoczeni są wszyscy, także ludzie kultury.
Jak ten system się różnił od polskiego komunizmu?
Mam problem, by nazwać to, co działo się w Albanii, komunizmem. To był albański stalinizm, system głęboko autorytarny. Polacy mogą wspominać lata 60. jako okres mimo wszystko barwny, przynajmniej pod względem kultury – polska szkoła filmowa, polska szkoła plakatu, jazz. Potem w latach 70. – kino moralnego niepokoju, sztuka eksperymentalna, a w latach 80. – „Solidarność”. Polscy artyści jazzowi jeździli na koncerty do Stanów Zjednoczonych, Albańczycy nie mogli nawet słuchać jazzu. Gdyby w Albanii jakiś Bareja albo Wajda pomyślał o zrobieniu filmu, to trafiłby za kratki, zanim by zaczął pisać scenariusz. System był totalny, wpływał na kulturę, sztukę, relacje prywatne, decydował o losie ludzi, zsyłał na daleką wieś, łamał kręgosłupy, skazywał na wyniszczającą fizyczną pracę. Stosowano odpowiedzialność zbiorową: dzieci karano za „zbrodnie” ojca, rodzeństwo za winy brata.
W Albanii można usłyszeć: było okropnie, ale przynajmniej wszyscy byliśmy równi. Tymczasem w twojej książce jasno widać, że istniał realny kastowy podział, na tych z biografią „dobrą” i „złą”.
Opowiem ci o tym na przykładzie mojej albańskiej rodziny. Mam w domu cudownie dwuznaczną i trudną historię mojego partnera, który od strony matki pochodzi z greckiej mniejszości w Albanii. Jego dziadek, Albańczyk, jako młody chłopak był pasterzem i piekarzem, ale odniósł sukcesy w wojnie partyzanckiej i wysłano go na studia do Moskwy. Nieprawdopodobny awans dla kogoś, kto pochodził ze wsi. W 1944 roku, kiedy jeszcze nie było wojny klasowej, poślubił córkę bogatego rolnika, „kułaczkę” i ona, dzięki temu, że wzięła ślub z bohaterem, przez długi czas miała spokojne życie. Ale już jej ojciec w 1948 roku zginął w więzieniu w Burrel, a jej siostry nie założyły rodzin albo źle wyszły za mąż. Nawet w przypadku rodziny mojego partnera, która była uprzywilejowana, pojawiły się naciski i dziadek świadomie wybrał życie w Gjirokastrze, bo w Tiranie, jako mąż źle urodzonej, mógł łatwo znaleźć się w sytuacji: rozwód albo więzienie.
Jak można było przetrwać tamte czasy pozostając sobą?
Cały czas słyszałam, że nie można było nikomu ufać, że ludzie się bali własnego cienia, że strach przyklejał się do ciała jak koszula. Ale widziałam stare zdjęcia rodziny mojego partnera, dzieci na pikniku, pływanie nad rzeką, uśmiechy. Ludzie chcieli po prostu żyć, być szczęśliwi. Nigdy nie jest tak, że wszystko jest tylko czarne. Nawet w obozie. To paradoks, ale słyszałam kilka razy, że właśnie w więzieniu możliwa była szczerość i przyjaźń, że więźniowie przetrwali ten czas dzięki ludzkiej solidarności. Neim Pasha mówił, że spędził za kratkami 21 lat, ale poznał wyjątkowych ludzi, których nie spotkałby pracując w fabryce. Oni go uformowali, bo gdy stracił wolność był dziewiętnastolatkiem, wyrostkiem. Dopiero w więzieniu mógł prowadzić otwarte dyskusje o polityce, o komunizmie albańskim. A po odzyskaniu wolności napisał cztery książki.
Twoi rozmówcy znajdują też inne dobre rzeczy. Mówią na przykład: „Gdyby nie więzienie, nie dowiedziałbym się, jak silnym człowiekiem jestem. Dzisiaj młodzi tego o sobie nie wiedzą, załamują się byle czym”, albo: „Dzisiaj ludzie nie umieją odczuwać przyjemności, a mnie cieszy, że światło się ładnie układa na liściach”.
„Kwiat cukinii wydawał mi się wspaniały…” mówi pisarz Ridvan Dibra. Tak, pracując nad tą książką cały czas się zastanawiałam, jak wyglądałoby moje życie, gdybym wtedy przyszła tam na świat, „źle” się urodziła.
Zadziwiająco wielu rozmówców to pisarze. Właśnie Dibra opowiada o swoim zesłaniu w latach 80. do biednej wsi, gdzie ma pracować jako nauczyciel. Znajduje tam „skarb” – bibliotekę z zakazanymi książkami…
Na tej głębokiej prowincji uchowały się pozycje z listy zakazanych książek, które usunięto już z miejskich zbiorów. Ridvan mówił, że literatura pozwoliła mu przetrwać najgorszy czas, że dzięki książkom nie popadł w alkoholizm. Dookoła ludzie ratowali się wódką, a jego przy życiu trzymała przestrzeń biblioteki.
W książce niewiele jest opowieści kobiet, brakuje też wersji katów. Czemu? Jest szansa, żeby powstała taka książka o albańskim komunizmie, jak „Oni” Torańskiej?
Ludzie powiedzą ci tylko to, co chcą, a dużo łatwiej opowiedzieć historię, kiedy jesteś ofiarą i czujesz moralną słuszność. Kiedy próbowałam z dawnymi oprawcami umówić się przez ich dzieci – też mi odmawiały i tłumaczyły rodziców, że byli tylko narzędziami w rękach systemu i gdyby tego nie robili, sami lądowaliby za kratkami. Czasem widziałam, że mój rozmówca kluczy, i nic z niego nie wyciągnę. Przezorniej było milczeć.
A co do kobiecej narracji, to kiedy my w Polsce domagamy się parytetu, w Albanii debata publiczna wciąż jest niemal całkowicie zdominowana przez mężczyzn. Pisząc książkę, spotkałam się z tym, że kobiety odwoływały już umówione spotkania. Nawet profesorka, ekspertka w swojej dziedzinie, powiedziała mi, że nie czuje się kompetentna, żeby ze mną rozmawiać. Druga rzecz, to specyficzne rozumienie wstydu, np. poczucie, że ofiary gwałtu są winne. W 2014 roku emerytowana piosenkarka albańska mieszkająca w Niemczech, Alida Hisku, opowiedziała, jak w latach 80. była gwałcona przez prokuratura podczas przesłuchań. I wiesz, co się stało? Nastąpił męski jazgot, że to niemożliwe. Że różne straszne rzeczy działy się w więzieniach, ale przemocy wobec kobiet nie stosowano! Piosenkarz Sherif Merdani, który był w więzieniu 10 lat, powiedział, że „takiej brzydkiej i niskiej Alidy nikt nie chciałby zgwałcić”. I tak mówi ofiara systemu o innej ofierze! Nic dziwnego, że kobiety nie czują się bezpiecznie i wolą milczeć.
Chcesz drążyć ten temat w Albanii?
Chciałabym. Badaczka Shannon Woodcock od 10 lat zbiera świadectwa kobiet, które były ofiarami ludzi nomenklatury i cierpiały w więzieniu, ale jeśli kobiety się przełamują i coś jej opowiadają, to nie pozwalają później tego opublikować. To wyzwanie dla młodych albańskich badaczek, żeby te 60-cio, 70-cioletnie kobiety otworzyć. Zebrałam grupę czterech dziewczyn, Albanek, które studiują socjologię, albo współpracują z organizacjami kobiecymi i mamy plany, by razem zbierać te relacje. Ale to projekt na przyszłość. Teraz chcę napisać o współczesnej Albanii, o albańskim poszukiwaniu szczęścia. Przez pierwsze lata pracy nad „Błotem” byłam uwięziona w narracji: „kalwaria cierpienia”, „kręgi piekła” itp. Dopiero potem zrozumiałam, że to tylko jeden wymiar opowieści, że kolejną warstwą jest warstwa codzienności, szukania piękna, szczęścia, przyjaźni. Człowiek chce przede wszystkim przetrwać. Nasza psychika wyszukuje rzeczy, które pociągną nas ku życiu.
Dlaczego właściwie zanurzyłaś się w te piekielne kręgi?
Prosta odpowiedź brzmi: nie wiedziałam do końca, co mnie czeka. Zaskoczyła mnie skala opowieści, skrajność cierpienia. Pierwszy sygnał, że to będzie trudne, pojawił się w rozmowie ze znajomym artystą, który obnażył to, że przyjeżdżam do Albanii bez znajomości języka, na chwilę, a chcę opisywać historię cierpienia trwającego dekadami. Zdałam sobie sprawę, że nie dostanę niczego od ludzi, jeżeli sama im czegoś z siebie nie dam. Kiedy myślę o najważniejszych dla mnie reporterach – o Swietłanie Aleksijewicz, Martínie Caparrósie, Edzie Vuilliamy, to wiem, że ich książki powstają latami, z namysłem, uwzględniając różne punkty widzenia. Zakładałam, że spędzę w Albanii pół roku. A ja po pół roku nie miałam żadnego istotnego materiału.
Tymczasem jesteś tam już cztery lata, nauczyłaś się języka i znalazłaś sobie albańską rodzinę, która jest, tak się nieprzypadkowo składa, rodziną twojego życiowego partnera.
Kiedy przyjechałam do Tirany, Redi był jedyną osobą, która kontaktowała się ze mną, żeby zapytać, jak się czuję. Mnie się wydawało, że jest ujmującym facetem pełnym dobrej woli i troski o zagubioną cudzoziemkę, a on już wtedy zarzucał sieci (śmiech). Dopiero później zrozumiałam, że jest introwertykiem i z reguły nie szuka kontaktów z ludźmi. Bez niego ta książka byłaby inna. Spędziliśmy dziesiątki godzin, rozmawiając o albańskim komunizmie, czytając razem książki i spisując wywiady. Przez te lata moje pisanie odbijało się na naszej relacji, czasem dobrze, czasem źle.
Twoje albańskie życie „w cieniu traumy” nie boli cię?
Dobre pytanie. Na pewno bardzo przeżywałam te rozmowy i zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy moi bohaterowie wciąż cierpią.
Wypisałam z książki pewne zdanie mężczyzny, który w 1990 roku zaczął pracę na przejściu granicznym Kakavija, i kiedy dostał puszkę Coca-Coli od greckiego strażnika, pomyślał, że to bomba. Tak odpowiedział na twoje łzy wywołane jego opowieścią: „Pamiętaj, nie ma co płakać. Trzeba się cieszyć, że możemy jeść, śmiać się i rozmawiać. Teraz wreszcie żyjemy, tym jednym krótkim życiem”.
Wiele było rozmów przepłakanych. Kiedy rozmawiałam z Naimem Pashą on płakał, ja płakałam i człowiek, który mnie przyprowadził też płakał. To, co ta książka mi dała, to nieprawdopodobny zachwyt życiem. Kiedy wreszcie leży przede mną, mogę trochę odetchnąć i zastanowić się nad tym, co przeszłam przez te lata. I jak cudowne jest moje życie, moja wolność, jak cudowne jest to, że nie muszę się o nic bać. Podążam swoją ścieżką i widzę sens w moim zawodzie. Długo borykałam się z tym, że nie wiem, po co to robię, nie jestem dość zdolna, funkcjonuję w niszy. I nagle po tej książce zaczęłam cenić to, że może zarabiam małe pieniądze, ale robię coś, do czego jestem stworzona. Ludzie, którzy opowiedzieli mi swoje historie, są mi wdzięczni, a ja zaraz wrócę do Albanii i dam im tę książkę, by w ten sposób podziękować za to, co mi dali. Sam fakt, że zamknęłam ten projekt po czterech długich latach, jest dla mnie ważny. Mam poczucie, że nic trudniejszego mi się nie zdarzy.
„Błoto słodsze niż miód”, aut. Małgorzata Rejmer, wyd. Czarne, 2018
Małgorzata Rejmer (ur. 1985) – pisarka, absolwentka studiów kulturoznawczych w ramach MISH UW. W 2009 wydała powieść „Toksymia”, za którą otrzymała nominacje do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. W 2013 roku opublikowała zbiór reportaży „Bukareszt. Kurz i krew”, za który otrzymała Nagrodę „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej, Nagrodę Literacką dla Autorki „Gryfia” oraz „Gwarancję Kultury” TVP Kultura. Była nominowana do Nagrody Literackiej „Nike”, Paszportu „Polityki” i Nagrody im. Beaty Pawlak. Publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, „Polityce”, „Gazecie Wyborczej”, „Herito” i in. tytułach prasowych. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz programu Młoda Polska Narodowego Centrum Kultury. Mieszka w Tiranie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.