Od dziecka był liderem strajków i buntów, w szkole szedł pod prąd. Zajmował się przeciwdziałaniem dyskryminacji ze względu na orientację seksualną i tożsamość płciową. Nam Robert Biedroń opowiada o swoim trudnym dzieciństwie, problemach w szkole i pierwszych miłościach.
Chce pani ze mną rozmawiać do „Vogue’a”?
Tak.
Ale ja się nie znam na modzie.
Jak na pana patrzę, to odnoszę inne wrażenie.
Nie, naprawdę się nie znam. I kompletnie się nią nie interesuję. To tylko kwestia wyczucia. A ciuchy noszę po moim Krzyśku (Krzysztof Śmiszek, wieloletni partner Roberta Biedronia, doktor nauk prawnych, prezes zarządu Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego – przyp. red.). Spodnie i marynarkę mam po nim, zresztą dziurawą. Tylko koszula jest moja.
Czyli to nie będzie opowieść o pana stylu i stylistach?
Nie, no skąd. Krzysiek może być moim stylistą. Bo jak on przestaje coś nosić, to ja mu to zabieram.
Mieszkacie panowie razem w Słupsku?
Mieszkamy i w Słupsku, i w Warszawie, i w Gdyni. Mamy w tych trzech miejscach nasze rzeczy. Ważne książki, pamiątki. Ale widujemy się rzadko.
Co to znaczy – rzadko?
Średnio raz w tygodniu. Jeszcze trzy lata temu, jak zaczynałem kadencję, to nie tęskniłem tak bardzo. Ale teraz, po trzech latach rozłąki, jest to coraz trudniejsze do zniesienia. Nie wiem, czy to wynika z rosnącego przywiązania, czy ze starości, czy też z tego, że zbyt rzadko się spotykamy, ale to dla mnie coraz większy problem. Kiedyś było mi z tym łatwiej.
Krzysztof bardzo się o mnie martwi. Przeżywa, jak nie odbieram telefonu przez pół godziny. W moim życiu dużo się dzieje medialnie. Przez to chyba Krzysztof ma poczucie, że nie ma nad tym kontroli, obawia się, że może mi się stać krzywda, że ktoś mnie zaatakuje. Ale w polityce to jest normalne, że jest się ciągle pod obstrzałem.
Myśleliśmy, żeby Krzysztof przeprowadził się do Słupska i pewnie tak się stanie, jak będę kandydował na kolejną kadencję. Bo nie wyobrażam sobie, żeby tak żyć na dłuższą metę.
Chce pan kandydować na drugą kadencję w Słupsku?
Zapowiedziałem już, że tak.
Czyli nie będzie pan kandydował na prezydenta Polski?
Wybory na prezydenta Słupska są przed wyborami prezydenckimi.
Dlatego musiałby pan wybrać wcześniej.
Już wybrałem. Wybory prezydenckie w Słupsku. Dzisiaj nie mam planów kandydować na urząd prezydenta Polski. Dopiero co miałem zebranie ścisłego kierownictwa w ratuszu i rozmawialiśmy o strategii rozwoju Słupska.
I jaka jest ta strategia?
Słupsk jako zielone miasto nowej generacji. To nie jest łatwe, bo społeczeństwo dopiero się uczy myślenia obywatelskiego. Ale Słupsk już zbudował sobie markę miasta progresywnego, otwartego. Jestem z tego bardzo dumny. Zastanawiamy się, jak to rozwijać. Jeżeli chodzi o wizję rozwoju społeczeństwa, to Słupsk idzie pod prąd ogólnopolskiej polityki. Chcemy udowodnić, że można budować wspólnotę na innych wartościach niż te, które oferuje rząd.
Ale Słupsk to nie jest pana rodzinne miasto. Pochodzi pan z Rymanowa w Podkarpackiem.
Tak, ale w Rymanowie urodziłem się przez przypadek. Po prostu oddział położniczy w szpitalu w Krośnie był zamknięty, bo mieli dezynsekcję, a moja mama musiała gdzieś urodzić. I najbliższy szpital, oddalony o jakieś 20 kilometrów, był właśnie w Rymanowie. W Krośnie wychowywałem się do piętnastego roku życia. Później wyjechałem do Ustrzyk Dolnych do szkoły średniej, ponieważ chciałem i rodzice też chcieli, abym uczył się języków obcych. A w latach 90. jedynymi szkołami, gdzie można się było uczyć języków, były technika hotelarskie.
Krzysztof bardzo się o mnie martwi. Przeżywa, jak nie odbieram telefonu przez pół godziny. W moim życiu dużo się dzieje medialnie. Przez to chyba Krzysztof ma poczucie, że nie ma nad tym kontroli, obawia się, że może mi się stać krzywda
Uczyłem się tam trzech języków obcych: rosyjskiego, angielskiego i francuskiego. A języki to moja pasja. Miałem do nich talent. Więc w zasadzie przez przypadek skończyłem to technikum w Ustrzykach Dolnych. Ale dzięki temu zakochałem się w górach. Każdy weekend spędzałem na wyprawach. Zrobiłem uprawnienia przewodnika górskiego.
To dlaczego jest pan prezydentem nadmorskiego Słupska?
Bo moją główną pasją jest życie publiczne. Od dziecka byłem liderem, w sensie – przywódcą buntów. Już w szkole podstawowej organizowałem protesty przeciwko naszej wychowawczyni.
A co nabroiła?
Cały czas broiła. Była niesprawiedliwa. Trzeba było protestować. Na zakończenie podstawówki piliśmy tanie wino i koledzy podburzyli mnie podczas tego picia. Pod wpływem alkoholu wygarnąłem wszystko nauczycielce. Nie chciano mi przez to wydać świadectwa ukończenia szkoły podstawowej.
Zawsze staram się być szczery. Później miałem też problemy w szkole średniej. Wyrzucono mnie i z internatu, i ze szkoły.
Zorganizowałem bunt przeciwko jednemu naszemu nauczycielowi, również za to, że był niesprawiedliwy. A w internacie, którego byłem przewodniczącym – zawsze byłem liderem struktur i organizacji, zawsze się angażowałem – zakumplowałem się z lokalnym środowiskiem ze szkoły z Ustrzyk Dolnych. Często wracałem bardzo późno, a z internatu można było wychodzić i wracać jedynie w określonych godzinach. A ja wracałem o drugiej, trzeciej w nocy. I to niestety pod wpływem alkoholu.
Czyli podwójnie łamał pan regulamin.
W ten sposób znalazłem się w ośrodku szkolno-wychowawczym. Mieszkałem tam przez niemal dwa lata. Trafiłem tam dlatego, że w Ustrzykach Dolnych były dwa ośrodki z internatem. Z jednego mnie wyrzucono, więc mogłem pójść tylko do tego drugiego. I byłem jedynym mieszkańcem ośrodka, który chodził do szkoły średniej. W związku z tym, nikt się mną specjalnie nie interesował. Nikt mnie nie kontrolował. Mogłem wracać, o której chciałem, robić, co chciałem. Ale też poznałem dużo dzieciaków, które doświadczyły przemocy. Poznałem problemy, które może znałem z życia osobistego, ale nie w takiej skali.
Chodziło o przemoc, której te dzieci doświadczyły jeszcze w domu?
I w internacie, i w domu. Tam były dzieci po gwałtach, molestowane, chore, porzucone przez rodziców. Był chłopiec, którego inne dzieciaki nazywały „kurczak”, bo jego rodzice połamali mu wszystkie paluszki i nie leczyli tego. Więc te palce mu się tak zrosły, że miał je kompletnie wykrzywione. Nie był w stanie tymi rękoma nic zrobić.
Była dziewczynka, która była chyba niepełnosprawna intelektualnie. Pamiętam, że ciągle uciekała z internatu. Biegała na działki, na których zadawała się z różnymi panami, oni ją wykorzystywali seksualnie. Pamiętam, że próbowano ją zatrzymać, a ona wrzeszczała, żeby ją puścić, że ona chce tam iść.
Chciałabym się tutaj na chwilę zatrzymać. Powiedział pan, że spotkał dzieci, które miały problemy, które znał pan z życia osobistego. Równocześnie nie poświęcił pan w swojej opowieści praktycznie ani zdania temu, co się działo w Krośnie. Dlaczego?
Przed tą rozmową zastanawiałem się, czy będzie mnie pani o to pytać. Bo nie zawsze mam siłę, aby o tym mówić, ale też wiem, że o tym mówić trzeba. Mimo to nie jest to łatwe.
Łatwiej mi się opowiada o szkole. Może jakby pani zrobiła jakąś atmosferę, byłoby mi prościej.
Staram się. Zamówiłam nawet śnieg, który tak ładnie prószy za oknem.
To tym bardziej jest mi ciężko. Pamiętam ze dwie, może trzy Wigilie, jak czekaliśmy z rodzeństwem i matką na ojca. Matka wszystko przygotowywała. A jego nie było. Wreszcie przychodził kompletnie pijany i nas bił.
Raz w Wigilię musieliśmy uciekać wszyscy z domu, ale nie wiedzieliśmy, dokąd. Nikt z sąsiadów nie chciał nam otworzyć drzwi. Śnieg wtedy też tak padał. I staliśmy w tym sypiącym śniegu na dworcu PKS i czekaliśmy na autobus – moja mama pochodziła z Brzozowa, to jest wieś oddalona 20 kilometrów od Krosna – żeby pojechać do jej rodziców i tam się przespać.
Żałuję, że nigdy nie napisałem do niego chociażby listu. Zostałem z tym sam po jego śmierci. I choć rozmawiam dziś z ojcem, czasem nawet w snach, to to nie jest to samo
I choć oczywiście przeżywam za każdym razem, gdy o tym mówię, to uważam, że powinienem. Ojciec już nie żyje. Szkoda, bo to on powinien to usłyszeć w pierwszej kolejności. Ale moja matka ma Facebooka, a ja tę rozmowę na pewno tam umieszczę i ona to przeczyta. Proszę sobie pomyśleć, co ona czuje, gdy ja o tym opowiadam?!
Myślę, że przez takie doświadczenia pana wrażliwość społeczna, wrażliwość na krzywdę innych są tak duże.
Pewnie tak. Pytanie tylko, czy warto płacić taką cenę, aby mieć dużą wrażliwość? Czy warto przechodzić przez to wszystko?
Musiałem bardzo dużo pracować nad sobą, żeby nie reprodukować tego, co robił ojciec. Moi bracia i moja siostra też, wszyscy musieliśmy to wewnętrznie przepracować.
Ma pan dziś kontakt z rodzeństwem?
Oczywiście. Najmniejszy z siostrą, bo jak ona się urodziła, to miałem 18 lat i już nie mieszkałem w domu. Szedłem na studia, a rodzice wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych i moja siostra tam się wychowywała. Więc nie mieliśmy dużego kontaktu.
A jakoś się potem ta relacja poukładała?
Słabo, mieszkałem daleko od domu i praktycznie w nim nie bywałem. Głównie ze względu na ojca. On wtedy już był grzeczniejszy, spokorniał, ale nadal sprawiał problemy.
Później zachorował na raka płuc. Wtedy się nim opiekowałem. A ponieważ leczył się w Centrum Onkologii w Warszawie, dwa razy w tygodniu przemierzałem z nim trasę z Krosna do Warszawy, a potem z Warszawy do Krosna. Na chemię, na badania. Miałem straszną pokusę rozmawiać z nim o sprawach z przeszłości, ale nigdy nie znalazłem w sobie odwagi. A spędzaliśmy ze sobą w tym okresie naprawdę bardzo dużo czasu. A gdy już było wiadomo, że ojciec umiera… Nawet wtedy nie dałem rady z nim porozmawiać.
Żałuję, że nigdy nie napisałem do niego chociażby listu – są rzeczy, których się nigdy nie odwróci. Zostałem z tym sam po jego śmierci. I choć rozmawiam dziś z ojcem, czasem nawet w snach, to to nie jest to samo. Nigdy mu już nie powiem tego, co chciałbym mu naprawdę powiedzieć.
Dzisiaj – jako prezydent miasta – wiem, jak dużo jest takich historii. W Słupsku prowadzimy schronisko dla ofiar przemocy i każdego dnia uciekają do niego kobiety z dziećmi. Każdego dnia! W ubiegłym tygodniu wręczałem nagrody pracownicom, które prowadzą to schronisko. Podczas gali przedstawiły statystyki, z których wynika, że w samym Słupsku mają kilka tysięcy interwencji rocznie. I nie zdarzyło im się jeszcze – a to schronisko prowadzą od 20 lat – żeby do tego schroniska uciekł mężczyzna.
Statystyki nie kłamią.
Ale faceci często je wyśmiewają, mówiąc, że przecież mężczyźni też są ofiarami przemocy. Są, ale skala zjawiska jest inna.
Wychowałem się na ulicy Kolejowej w Krośnie – więc może pani sobie wyobrazić, jakie to było podwórko. Praktycznie w każdej rodzinie był ojciec, który był alkoholikiem i lał żonę. Widok ojca, który leżał pijany w krzakach był normalny. Wstydziłem się tego, ale z drugiej strony wiedziałem, że kolega też tak ma.
Słupsk odziedziczyłem po Izie Jarudze-Nowackiej. Iza była posłanką właśnie z tamtego okręgu. Kiedy zginęła w katastrofie pod Smoleńskiem, ktoś musiał kontynuować jej dzieło
Ciekawe było również to, że matki nie były solidarne. Przychodziły do pracy z podbitym okiem, a i tak wciskały kit, że się uderzyły, potknęły. Wszyscy wiedzieli. A nikt z tym nic nie robił.
I to trzeba zmienić.
Co – poza miejscem, w którym można się schronić – jest jeszcze ważne dla ofiar przemocy?
Przede wszystkim trzeba o tym mówić i reagować. Jak oglądam wiadomości, że jakiś mąż zakatował żonę, a sąsiedzi pytani przez dziennikarza mówią, że to był taki miły człowiek i „nic nie słyszeli”, to mnie szlag trafia. Każdy odwraca wzrok. Pamiętam to z własnego życia. Nie wolno pozostawać biernym.
Robiliśmy kiedyś kampanię przeciw homofobii w szkole i rozmawiałem z dzieciakami i z ich nauczycielami. Dzieciaki skarżyły się, że w szkole jest dużo przemocy. Nauczyciele – pytani o to samo – mówili, że nie ma tego problemu. Ja się pytam: to gdzie żyją ci nauczyciele? Na innej planecie? Boją się, że rodzice się dowiedzą, że oni sami będą mieli problemy przez to, że jest przemoc?
No więc trzeba reagować na przemoc w szkole, na obraźliwe napisy na murach i też wtedy, gdy ktoś opowiada seksistowskie kawały. Pozornie może się wydawać, że nas to bezpośrednio nie dotyczy, więc się tym nie zajmujemy. Ale to błąd.
Kiedyś jechałem SKM-ką na mój dyżur poselski. Pełno ludzi, bo jechali do pracy i grupa młodych chłopaków. Zobaczyli mnie i rozpoznali. Widziałem, że są nakręceni. Zaczęli mnie obrażać, a w pewnym momencie szarpać. Próbowali otworzyć drzwi i mnie z tej kolejki wyrzucić. Wszyscy ludzie widzieli, co się dzieje, ale odwracali głowy i udawali, że nic nie widzą – cały wagon ludzi, 50 osób. Byłem przerażony. Pewnie bym sobie poradził, gdyby miało dojść do najgorszego. Zacząłbym krzyczeć, pociągnąłbym za hamulec. Ale najgorsze było to, że wszyscy odwrócili głowy.
Bierność i znieczulica to straszne choroby.
Miałem więcej sytuacji bezpośredniej przemocy. Kiedyś na Ostrobramskiej w Warszawie szedłem z Krzyśkiem do kina – dwóch facetów, to pedały na pewno… Mijała nas grupa bandytów. I oni z czystej nienawiści zaczęli nas bić. Wbiegliśmy na jezdnię i prosiliśmy o pomoc. Samochody na nas trąbiły i nikt się nie zatrzymał. Wtedy wylądowałem w szpitalu, tak mnie pobili.
Ale to była cena, którą zapłaciłem, bo chciałem żyć na własnych zasadach.
Co pan ma na myśli?
Zanim pojechałem na studia, miałem plany, żeby jeździć w wakacje stopem po Europie. Wcześniej jeździłem tak z bratem, ale wtedy pojechałem sam. Daleko nie zajechałem. Moja przygoda zakończyła się w Berlinie. Bo poznałem tam pierwszego w życiu chłopaka i się zakochałem. Okazało się, że bez wzajemności. Ja traktowałem to jako największą przygodę życia, a on nie. Ale przy okazji zobaczyłem, że inny świat jest możliwy. To, o czym do tej pory tylko czytałem, zobaczyłem na własne oczy. Przekonałem się, że można żyć inaczej. To dodało mi skrzydeł.
Po roku studiów w Olsztynie wyjechałem do Londynu. Tam kontynuowałem przez rok, na Open University, nauki polityczne. To właśnie Londyn był dla mnie miejscem emancypacji.
Pamiętam ze dwie, może trzy Wigilie, jak czekaliśmy z rodzeństwem i matką na ojca. Matka wszystko przygotowywała. A jego nie było. Wreszcie przychodził kompletnie pijany i nas bił
Wkręciłem się w organizacje pozarządowe. Skumałem z Peterem Tatchellem, najbardziej znanym aktywistą gejowskim w Wielkiej Brytanii, odznaczonym przez królową, i tam działałem z nim w organizacji OutRage! (brytyjska grupa walcząca o prawa osób LGBTQ, w latach 1991-2011 – przyp. red.). I wróciłem do Polski kompletnie odmieniony. Doskonale już wiedziałem, czego chcę. Wiedziałem, że już nigdy „nie wrócę do szafy”. Że nawet, jakby spotykały mnie tylko złe rzeczy, to mam tylko jedno życie i szkoda by go było zmarnować, więc muszę je przeżyć na własnych zasadach.
W Olsztynie zaangażowałem się w pracę w organizacji Lambola Olsztyn – (grupa skupiająca osoby LGBTQ – przypis red.), zaangażowałem się też w życie polityczne, zapisałem się do frakcji młodych SDRP i zacząłem działać.
I tak się wszystko w tym Olsztynie zaczęło. Potem poznałem chłopaka, z którym przenieśliśmy się do Warszawy. W 2000 roku zacząłem pracować w agencji reklamowej.
A rok później zostałem wybrany posłem z Gdyni i Słupska.
Czemu właśnie stamtąd?
Gdynię i Słupsk odziedziczyłem po Izie Jarudze-Nowackiej. Iza była posłanką właśnie z tamtego okręgu. Kiedy zginęła w katastrofie pod Smoleńskiem, ktoś musiał kontynuować jej dzieło.
Skąd pan znał panią poseł Jarugę-Nowacką?
Chyba poznałem ją w 1999 albo 2000 roku. Byłem w SDRP, a ona w Unii Pracy i razem pracowaliśmy – o ile dobrze pamiętam – nad statutem SLD.
Ale prawdziwą współpracę rozpoczęliśmy tak naprawdę chwilę później, bo w 2001 roku, gdy Iza została Pełnomocniczką Rządu do spraw Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn. Zaprosiła mnie do współpracy – doradzałem jej. Byłem wtedy szefem Kampanii Przeciw Homofobii.
Iza w 2003 roku miała odwagę otworzyć bardzo kontrowersyjną wystawę, której nikt nie chciał otworzyć. Nikt nie chciał się do niej politycznie przyznawać. „Niech nas zobaczą” to była pierwsza w Polsce społeczno-artystyczna kampania mająca przeciwdziałać homofobii. Trzydzieści par tej samej płci zrobiło coming out. Piętnaście par gejów i piętnaście par lesbijek trzymało się za ręce. Ich zdjęcia pokazano na billboardach i w galeriach. Były ogromne problemy z tą wystawą. Plakaty poniszczono, galerie pozamykano. To Iza Jaruga-Nowacka jako rzeczniczka rządu objęła akcję honorowym patronatem i – o ile dobrze pamiętam – dała na to środki finansowe.
To był pierwszy raz z dwóch, kiedy widziałem matkę w takiej histerii. Raz – jak umarł mój ojciec, a drugi raz – jak się dowiedziała, że jestem gejem
To była wspaniała i odważna kobieta. Pamiętam, jak kiedyś szliśmy pod Wawelem na przedzie w marszu równości. Kibole i chuligani z Młodzieży Wszechpolskiej rzucali w nas butelkami i kamieniami. Bałem się. Szczególnie, że jako organizator czułem odpowiedzialność za ludzi, którzy brali udział w tym marszu. A Iza powiedziała wtedy: Robert, nie bój się. Zobacz, oni mają tylko kamienie, a my mamy ludzi. Obejrzałem się. I zobaczyłem, że za nami idzie nieprawdopodobny tłum ludzi.
Iza jest dla mnie ikoną.
Więc to było naturalne, że powinienem startować na prezydenta Słupska. I choć nie miałem wcześniej nic wspólnego z Gdynią i Słupskiem, to zamieszkałem w Gdyni. Do dziś jestem tam zameldowany. Nie w Słupsku, choć to w nim płacę podatki.
Byłam w Słupsku rok temu i jestem zachwycona. Zadbane trawniki, ładne kamienice, równe chodniki. Piękny ratusz.
To teraz musi pani przyjechać, jak jeszcze więcej się zmieniło. Przez dwa lata to głównie zaciskaliśmy pasa i niewiele inwestowaliśmy, trzeba było ratować miasto. Teraz jest dużo, dużo więcej inwestycji i jest dużo ładniej. Jak będzie pani teraz, to zapraszam do mnie, do ratusza.
Byłam i jadłam na dole w restauracji pierogi.
Mamy teraz wegetariańskie i wegańskie menu. Musi pani spróbować.
Trzeba było też wejść do mnie do gabinetu i zobaczyć.
Nie mogłam przecież tak z ulicy wejść do pana.
Dlaczego? Ludzie tak robią. Zapraszam.
Pan zawsze był taki otwarty na ludzi?
Zawsze. Jako młody chłopak chciałem pójść na italianistykę i rozwijać pasję do języków. Ale moi przyjaciele się z tego śmiali, mówili: Robert, przecież ty jesteś urodzonym społecznikiem. Musisz zostać politykiem albo dziennikarzem. Nie możesz studiować italianistyki. I w ostatnim momencie przeniosłem dokumenty. Było już trochę za późno, żeby kombinować, to były czasy, kiedy się zdawało na studia. Jedyne studia, gdzie na egzaminach nie było historii – a z niej bym się już po prostu nie zdążył przygotować – to były nauki polityczne w Olsztynie.
Robiliśmy kiedyś kampanię przeciw homofobii w szkole. Dzieciaki skarżyły się, że w szkole jest dużo przemocy. Nauczyciele – pytani o to samo – mówili, że nie ma tego problemu
Dzisiaj, jakbym miał głęboko analizować, to może specjalnie wyjechałem tak daleko od domu. Ale wtedy tak nie myślałem.
Nigdy wcześniej nie byłem w Olsztynie. Pojechałem tam pierwszy raz na egzaminy. Co się dla mnie skończyło bardzo źle osobiście.
To znaczy?
Dostałem się bez problemów, zdałem z bardzo dobrymi stopniami. Ale w Olsztynie poznałem chłopaka, który mnie wyautował przed rodzicami.
Jak to?
Zadzwonił do mojej matki i powiedział, że mnie kocha. Nie było jeszcze komórek i zadzwonił na stacjonarny. Ja do niego nic nie czułem, ale on się zakochał. Nie wiem, jak to było możliwe, ale tak się stało. Miałem osiemnaście lat. A on mojej matce powiedział przez telefon, że mnie kocha i chce być ze mną. Moja matka w ogóle nie zrozumiała, o co chodzi. Ale zadzwonił jeszcze raz, bo się nie poddawał. I za drugim razem zrozumiała. Miała widocznie czas na przemyślenie sprawy.
I co?
To był pierwszy raz z dwóch, kiedy widziałem matkę w takiej histerii. Raz – jak umarł mój ojciec, a drugi raz – jak się dowiedziała, że jestem gejem. To była rozpacz. Ona nie była kompletnie na to przygotowana. Czy pani kiedyś widziała kogoś, kto się dowiedział, że umiera mu najbliższa osoba? Ona tego dnia straciła syna.
Przeszło jej to?
Oczywiście. Dziś biega z tęczową flagą. Przyjeżdża do nas w odwiedziny, kocha Krzyśka. Ale wtedy to był dla niej koniec świata, wpadła w czarną rozpacz. W latach 90. funkcjonował stereotyp geja albo z filmu „Philadelphia”, gdzie jeden się opiekuje drugim, bo ten umiera na AIDS, albo Stephena z „Dynastii”.
Stereotyp, że geje są samotni, że molestują dzieci i umierają na AIDS – moja matka dokładnie tak mnie widziała. Miałem 18 lat, jeszcze nie wiedziałem wiele, a obraz, który kreśliła przede mną matka, był straszny. Ale dla mojej matki straszne było jeszcze jedno: co ludzie powiedzą? Nieważne, że ojciec alkoholik, który nas leje, najważniejsze, żebym o tym nikomu nie mówił.
Na szczęście to były wakacje i wyjechałem na studia do Olsztyna, a moi rodzice wyjechali do Stanów.
Ten okres separacji pomógł?
Pozwolił na pewne przemyślenia i na szczęście, uwaga, moi rodzice zamieszkali tam obok pary lesbijek – w New Jersey koło Nowego Jorku, które wprowadziło jako pierwsze małżeństwa homoseksualne. Moja matka zaprzyjaźniła się z tymi lesbijkami. I po pół roku dostałem od niej pocztówkę na dzień dziecka: Robercie, co u ciebie, dlaczego się nie odzywasz?
To był sygnał, że coś się zmieniło i poukładało. Do Polski matka wróciła odmieniona, poznała mojego Krzyśka. Wszystko, co ona wie o mnie, jest związane z Krzyśkiem. Jesteśmy razem już 15 lat. Więc wie, że nie jestem samotny, nie molestuję dzieci i nie umieram na AIDS, a ludzie już nic nie powiedzą, bo wszyscy wiedzą.
Dla niej było to też trudne, bo musiała konfrontować się z synem, który mówił o tym nie tylko rodzinie i znajomym, ale całemu światu. Dostawała listy, że powinna mnie utopić w jeziorze – pokazywała mi je czasami. Dziś ludzie do niej podchodzą i gratulują syna. Na początku płakała, co ja jej narobiłem, ale dziś płacze ze szczęścia. Jak ona przeczyta ten wywiad w „Vogue’u”, to będzie płakała. Ze szczęścia. Jest ze mnie dumna.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej