Za każdy metr odzyskanej od Rosjan ziemi płaci się krwią ukraińskich żołnierzy. Słyszymy radosną wiadomość, że została odbita miejscowość. A gdy jedziemy na miejsce, widzimy, że zwycięstwo kosztowało życie całego batalionu – w kilka godzin zginęło 700 osób – mówi Damian Duda, szef ochotniczego zespołu medyków pola walki „W międzyczasie”.
Kiedy po raz pierwszy pojechałeś do Ukrainy?
W 2014 roku odwiedziłem Mariupol. Chciałem się przekonać, jak tam jest naprawdę, bo rosyjska propaganda głosiła, że Ukraińcy to banderowcy, neonaziści. Jako historyk z wykształcenia jestem dociekliwy. A Rosjanie zaczęli grać tą historią, która Polaków i Ukraińców w większym stopniu dzieli, niż łączy.
W tym czasie na Mariupol spadły rosyjskie grady, zabijając 30 osób. Zobaczyłem, że tam już trwa wojna – wojna przeciwko naszym wartościom, naszej wolności. Bomby spadały przecież na wolny świat, taki, jak nasz.
Podjąłem decyzję o zaangażowaniu się w konflikt jako medyk frontowy. Od tamtej pory jeżdżę do Ukrainy regularnie. W międzyczasie poleciałem też do Syrii, gdzie wspierałem Kurdów, walczących z islamistami. Dziesięć lat pomagania Ukrainie oznaczało dziesięć lat wyrzeczeń – znajomi, którzy uwierzyli w rosyjską propagandę, odwrócili się ode mnie.
A najbliżsi?
Bali się o mnie. Po latach wiedzą już, że to część mnie, moje życie. Nie zatrzymam się, dopóki nie stwierdzę, że zrobiłem wszystko, co mogłem.
Na froncie codziennie czujesz, że ryzykujesz?
Nie rozmyślam o tym cały czas, ale wciąż mam tego świadomość. Jadąc na linię frontu, wiem, że mogę stamtąd nie wrócić. Jeśli liczyłbym, że za wszelką cenę muszę przetrwać, w sytuacji realnej walki o życie, mogłoby mi zabraknąć sił. Gdybym myślał, że nic mi się nie stanie, ryzykowałbym bardziej. Nie można się okłamywać. Tak samo jest z ratowaniem życia innych – wiemy, że nie ocalimy wszystkich.
Każdego rannego starasz się podtrzymać na duchu?
Tak. Nawet w najtrudniejszych sytuacjach chcemy, by ranni czuli, że ktoś przy nich jest. Nie można ani nikogo okłamywać, ani odbierać mu nadziei. Pamiętajmy też, że rany odnosi się nie tylko na ciele, ale i na duchu. Te drugie goją się często wolniej. Tym ważniejsza jest nasza obecność, trwanie przy drugim człowieku.
W jaki sposób myślisz o ludziach, którym pomagasz – widzisz w nich żołnierzy czy przede wszystkim ludzi takich, jak my?
Mamy misję ratowania człowieka, niezależnie od tego, czy to cywil, żołnierz ukraiński, czy żołnierz strony przeciwnej. Nie jesteśmy stroną konfliktu, ale nie zachowujemy neutralności. Identyfikujemy się z żołnierzami ukraińskimi, próbujemy współtworzyć tę tamę, zatrzymać to okrucieństwo, które idzie z Rosji. Obrazki z Buczy i Irpienia potwierdzają moje słowa. Czas na neutralność skończył się z chwilą, gdy zostało potwierdzone, że Rosjanie dopuszczają się ludobójstwa.
Pamiętajmy, że ta wojna trwa od 2014 roku. Żaden z rozejmów nie przyniósł rezultatów. Tkanina się pruje, do 2022 roku po jednym oczku, a teraz dziura jest coraz większa. Trzeba ją skutecznie załatać.
Ukraińscy żołnierze traktują was jak swoich?
Ufają nam. Dają dostęp do kluczowych informacji. Zdarza im się dziwić, że ryzykujemy życiem, podczas gdy niektórzy Ukraińcy uciekają przed wojną. Rozróżniają oczywiście tych, którzy nie nadają się do walki na froncie, ale wspierają wysiłek wojenny, od tych, którzy mogliby walczyć, a nie chcą.
W Polsce widujemy mężczyzn w wieku poborowym, często zamożnych, których stać było na wykupienie się z Ukrainy. Pamiętajmy, że tam właściwie nie ma klasy średniej – są albo bogacze, albo osoby, które muszą ciężko pracować na życie.
Poznałem na froncie właściciela fabryki produkującej hełmy. Mógłby na tej wojnie jeszcze zarobić. A wziął do ręki karabin. I zginął.
Spotkałem wielu różnych ludzi – takich, którzy nie walczą, ale pomagają, i takich, którzy mieszkali w Polsce przed wojną, a teraz walczą na pierwszej linii. Różne mają nie tylko doświadczenia, ale i emocje. Łączy ich jedno – czują, że nie mają innego wyjścia. Jeśli nie będą walczyć, Ukraina nie przetrwa. I gdy widzę, jak trudna jest sytuacja, i brakuje mi nadziei na zwycięstwo, myślę to samo – nie mamy innego wyjścia.
Czy mimo długoletniego doświadczenia czasami wydarza się coś, co cię przytłacza?
Pracuję w trybie zadaniowym. Jeśli nie zrobię tego, co do mnie należy, ktoś może stracić życie. Emocje odkładam na bok. Nie czuję, że widziałem już wszystko, bo jeszcze mogę wiele zobaczyć. Nie chcę też mówić, że jestem uodporniony, bo wciąż może zdarzyć się ta jedna rzecz, na którą nie jestem przygotowany. Widziałem już dużo – ofiary cywilne, żołnierzy, rozczłonkowane ciała. Ale nie wiem, czy za chwilę nie zobaczę jednego obrazu za dużo. Chronimy naszą psychikę jak twierdzę. Ale może jakiś obraz znajdzie w niej wyłom i uderzy mocniej? Tego nie wiem.
A widzisz w głowie te obrazy z przeszłości?
Nie mam czasu przewijać sobie w głowie filmu, choć pamiętam każdego poszkodowanego, a zwłaszcza tych, którym pomóc się nie udało. Ale nie rozpamiętuję tego, bo mam przecież pracę do wykonania.
Staram się zachować higienę – pracuję nad sobą, wiedząc, że przeciwnicy szukają naszych słabych stron, rozmawiam ze specjalistami, odpoczywam. Jeśli mogę w głowie wrócić do bezpiecznego miejsca, do azylu, przetrwam więcej.
Ostatnie tygodnie w Polsce poświęciłeś na odpoczynek?
Raczej na rekrutowanie ludzi. Zgłosiło się do nas 200 osób, pojedzie z nami kilka. Nikogo do niczego nie namawiam, bo ta decyzja wymaga absolutnej pewności. Jeśli ktoś mi mówi, że za dwa, trzy miesiące przyjedzie, bo teraz musi poukładać sobie sprawy tutaj, wiem, że nie przyjedzie nigdy. Gdy widzę, że ktoś chce na froncie uciec od problemów w kraju, ucinam rozmowę. Kto nie ma odpowiedniej motywacji, na froncie stanowi zagrożenie dla siebie i dla innych. Tu nie ma miejsca na wahanie. Podobnie jak na osoby, które szukają na wojnie adrenaliny, przygody.
W wakacje dołączył do nas Adrian. Gdy powiedziałem mu, że nie mamy ubezpieczenia, odparł: – Spoko. Wiedział też, że na tym nie zarobi. I że może stracić życie. Miał świadomość, na co się decyduje, więc wiedziałem, że jest właściwą osobą. Nie pomyliłem się.
Masz poczucie odpowiedzialności za swoich ludzi?
Tak, czuję się za nich odpowiedzialny jak ojciec. Dlatego nie mogę wziąć do ekipy nikogo, kto nie jest świadomy zagrożeń. Biorąc kogoś nieprzygotowanego, ryzykowałbym jego życiem. Wiesz, wielu ludzi wciąż romantyzuje wojnę. Wydaje im się, że będą bohaterami walczącymi ze złem. A wojna sama w sobie pełna jest zła.
Jak twoja misja wygląda na co dzień?
W tej pracy nie wiadomo, co wydarzy się jutro. Czy będzie można się wyspać, wykąpać, najeść. Wszystko jest niepewne. Nie wiemy nawet, gdzie będziemy – czy na pierwszej linii z żołnierzami, bo brakuje medyków, czy w miejscu, do którego przywożeni są ranni, a my przekazujemy ich dalej, czy na tyłach. Jesteśmy tam, gdzie jesteśmy akurat potrzebni.
Traktujesz to jako pracę czy posłannictwo?
To nie jest praca, bo na niej nie zarabiam. Możliwe, że za chwilę będę musiał wybrać między zarobkowaniem w Polsce, a byciem na froncie. Z zawodu jestem urzędnikiem, którego zadaniem jest kontakt z mediami. Mam wygodną, dobrą, stabilną pracę. Mógłbym od czasu do czasu wysłać datek na Wschód. Nie musiałbym ryzykować. Ale nie potrafię inaczej.
Zakładam fundację – mam nadzieję, że datki wystarczą nam na utrzymanie. Moją misją, oprócz ratowania ludzi, jest informowanie o tym, co dzieje się na wojnie. Uważam, że trzeba mówić o tej wojnie jak najwięcej.
Masz poczucie, że informacje, które otrzymujemy o wojnie, nie są wystarczające? Że przestały budzić w nas emocje?
Oskarżono mnie i moją ekipę o publikację informacji, które mogą narazić innych medyków na niebezpieczeństwo. Komentowano, że pokazujemy za dużo, za mocno. Ale każdy obraz, który idzie od nas w świat, jest autoryzowany przez wojsko ukraińskie. Jesteśmy na tej wojnie od niemal dziesięciu lat – wiemy, co można pokazywać, a czego nie. Nie zależy nam na tym, żeby to był obraz bardziej brutalny. To ma być obraz prawdziwy.
Trwa wojna informacyjna – obie strony mówią o swoich sukcesach i porażkach przeciwnika. Ukraińcy podają informacje o stratach rosyjskich, unikając danych na temat poległych po swojej stronie. A za każdy metr odzyskanej od Rosjan ziemi płaci się krwią ukraińskich żołnierzy. Słyszymy radosną wiadomość, że została odbita miejscowość. A gdy jedziemy na miejsce, widzimy, że zwycięstwo kosztowało życie całego batalionu – w kilka godzin zginęło 700 osób.
Myślę, że powinno się o tym mówić więcej. Jeśli w Polsce słyszymy tylko o ofiarach po rosyjskiej stronie, to działa jak placebo, usypia naszą czujność. Wydaje nam się, że wojna jest już wygrana, za chwilę się skończy, jesteśmy bezpieczni. Polacy, nic się nie stało… A możliwe, że jesteśmy w przededniu III wojny światowej. Ta wojna naprawdę może do nas przyjść. Nie ma już neutralności. Nieważne, czy trzymasz w rękach karabin.
Masz wątpliwości, czy wracać?
Żadnych. Wracam do swoich. Mam tam ludzi, których zostawiłem. Ludzi, którzy dali mi wyraźnie do zrozumienia, że mnie potrzebują – jeśli nie przyjadę, umrze ich więcej.
Wracam, nawet gdybym miał za to zapłacić pracą. Nawet gdybym miał być wytykany palcami przez Rosjan i wszystkich, którzy chcą nas zdyskredytować. Nie mogę zrezygnować, póki mój bieg się nie skończył. Dopóki starczy mi sił, będę robić to, co robię.
Tu mam wygodne życie. Mogę się odwrócić, powiedzieć: „Sorry, to nie moja wojna”, zająć codziennością. Ale jak potem spojrzeć sobie w oczy?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.