
Nicholas Hoult w najnowszej wersji „Nosferatu” w reżyserii Roberta Eggersa ma do powiedzenia o wiele więcej niż jego poprzednicy w roli Thomasa Huttera / Jonathana Harkera. Świadomie kształtując swoją ciekawą aktorską drogę, wybiera dzieła niebanalne i pozwalające mu rozpostrzeć skrzydła. O najnowszej roli mówi, że była to trudna i wymagająca praca, która była tak daleka od występu w wampirycznej komedii „Renfield”, jak to tylko możliwe.
Choć jako aktor debiutował już w wieku trzech lat, to świat zachwycił się nim po raz pierwszy kilka lat później. W filmie „Był sobie chłopiec” Nicholas Hoult stworzył charyzmatyczny duet z Hugh Grantem. Zapytani o ulubione role Brytyjczyka, widzowie do dziś chętnie przywołują tamten tytuł, choć jego filmografia jest równie bogata, co różnorodna. Mierzący blisko dwa metry wzrostu Hoult dużo pracuje, do tego ma nosa do ról ciekawych i różnorodnych. Był romantycznym zombiakiem w „Wiecznie żywym”, demonicznym Nuxem w „Mad Max: Na drodze gniewu”. Grał J.D. Salingera w „Zbuntowanym w zbożu” i Nikolę Teslę w „Wojnie o prąd”. Krytyków zachwycił rolami w „Faworycie” Giorgiosa Lanthimosa i w „Menu” Marka Myloda, widzów doprowadził do łez ze śmiechu jako cesarz Piotr Romanow w serialu „Wielka”. Współpracował z Clintem Eastwoodem w filmie „Przysięgły nr 2”, a już za chwilę wcieli się w Lexa Luthora w nowym „Supermanie”.
Teraz na ekrany wchodzi klimatyczny i wizualnie zapierający dech w piersiach „Nosferatu”, najnowsze dzieło wizjonera Roberta Eggersa („Wiedźma”, „Lighthouse”). Hoult wciela się w Thomasa Huttera, prostolinijnego męża zapadającej się w odmętach melancholii Ellen (Lily-Rose Depp). Mężczyzna zostaje wysłany w odwiedziny do straszliwego Hrabiego Orloka, by podpisać z nim akt notarialny. Wierzy, że awans w pracy rozwiąże jego małżeńskie problemy. Nie wie jednak, że stał się pionkiem w demonicznej grze, w której stawką jest nie tylko dusza jego własnej żony, lecz także losy całej ludzkości.
Anna Tatarska: „Nosferatu” to niezwykle klimatyczny, mroczny film. Czy na planie także panowała raczej poważna atmosfera, czy jednak zdarzało się wam rozładowywać napięcie, żartując?
Nicholas Hoult: Naszym żartem podczas zdjęć było to, że pewnie z tego planu nie będziemy mieli zabawnych anegdotek. Nie dlatego, że proces twórczy nie sprawiał nam przyjemności – wszyscy byliśmy bardzo zaangażowani i był on bardzo satysfakcjonujący – ale to była po prostu bardzo trudna i wymagająca praca. „Nosferatu” to nie jest film, który można było zrealizować na odwal się, a potem poprawić to i owo w postprodukcji. Mamy wiele bardzo długich ujęć, w których każdy element musiał być perfekcyjny, towarzyszyła temu precyzyjnie zaplanowana choreografia, nasz operator wiedział, jak się w obrębie takiej sceny poruszać. Aktorzy i cała ekipa musieli być perfekcyjnie zsynchronizowani i działać wspólnie, niczym jedno ciało. I chyba z tego płynęła największa przyjemność, że był to świadomy, grupowy wysiłek i wszyscy się wzajemnie wspierali, od oświetleniowców i dźwiękowców przez operatora i reżysera po aktorów. Piękna współpraca.

Filmy Roberta Eggersa mają zwykle klarowną fabułę, ale są też pełne metafor, symboli. Gdzieś pod tym, co widzialne gołym okiem, opowiadają o lękach i marzeniach, które z bohaterami dzielą widzowie. Co według ciebie reprezentuje „Nosferatu” poza tym, co widać na ekranie?
To na pewno jest opowieść o wstydzie, o sposobie, w jaki siebie postrzegamy, o tym, na ile jesteśmy w stanie zaakceptować siebie takimi, jakimi jesteśmy, nawet jeśli nie jesteśmy doskonali lub są w nas rzeczy, których ludzie nie rozumieją. Mój bohater, Thomas, wydaje mi się kimś, w kim możemy dostrzec wiele współczesnych cech. Jest bardzo naiwny i nie rozumie sytuacji, która rozwija się wokół niego. Bardzo kocha swoją żonę, ale nie ma narzędzi, by ją zrozumieć i wspierać w sposób, jakiego ona potrzebuje. Jest też bardzo niedojrzały, jeśli chodzi o wyobrażenie małżeńskiego życia, nie wie, co pozwoliłoby uleczyć kryzys, w którym się z Ellen znajdują. Wydaje mu się, że jeśli dostanie promocję w pracy i będzie lepiej zarabiał, to zasklepi wszystkie rany. Thomas goni za tym, za czym goni wielu z nas: za wymiernymi dowodami sukcesu, statusu. Ale podobnie jak wiele osób żyjących współcześnie, gdy już osiągnie to, co planował, zdaje sobie sprawę, że nic się nie naprawiło, że to nie było żadne remedium. Ellen ma w sobie mrok, który się z czasem ujawnia. Thomas jest osobą, która możliwości istnienia mroku nigdy do siebie nie dopuszczała. Marzył o łatwym, sielskim życiu i nigdy nie zastanawiał się nad tym, co trudne – zarówno w sobie, jak i w świecie, który go otacza. Odkrycie istnienia mroku, i to w najbliższej osobie, jest ważnym punktem zwrotnym w jego życiu. Patrząc przez pryzmat losów Thomasa, „Nosferatu” to na pewno film o bolesnym dorastaniu.
To oczywiście nie jest pierwsza filmowa wersja historii wampira Nosferatu. Czy czerpaliście z poprzednich, a jeśli tak, to w jakim stopniu?
Robert Eggers jest niezwykle precyzyjny i tworzy pełne szczegółów scenariusze. Wszystko, czego mogliśmy potrzebować, tam było. On jest dokładnie przygotowany, wie wszystko o swoich postaciach, zna realia historyczne, więc jest na przykład w stanie zweryfikować adekwatność kostiumów czy scenografii. Możliwość powrotu do poprzednich wersji i dokładnego się im przyjrzenia była bonusem w pracy przy „Nosferatu”. Przecież filmy Herzoga czy Murnaua są ikoniczne i wyprzedzają swoje czasy na bardzo wiele sposobów. Ja odświeżyłem też powieść Brama Stokera, gdzie spora część tekstu ujęta jest w formę epistolarną – to było ciekawe narzędzie, by lepiej zrozumieć postaci.

W ogóle mam wrażenie, że w przypadku każdego filmu stoi się na ramionach filmowców, którzy tworzyli wcześniej, nawet jeśli te filmy nie są bezpośrednio związane z naszym. Inspiracje można czerpać zewsząd. Ja, oprócz tego że jestem aktorem, jestem też zapalonym kinomanem, więc często czerpię inspiracje z bardzo zaskakujących miejsc. Podczas prób Rob podrzucił nam kilka tytułów, które pozornie nie mają z historią Nosferatu nic wspólnego, ale miały pomóc nam zrozumieć wrażliwość tego projektu. Były tam m.in. dzieła Ingmara Bergmana czy Andrzeja Żuławskiego – m.in. „Trzecia część nocy” i „Diabeł”. Nie chodziło o powtórzenie konkretnych rzeczy, raczej o to, żebyśmy poczuli klimat tych filmów, przyjrzeli się występom aktorskim, przesączyli te opowieści przez własną wrażliwość i potem podzielili się wrażeniami z naszymi postaciami.
W zeszłym roku oglądaliśmy cię w „Renfieldzie”, teraz grasz w „Nosferatu”. Czy twoje doświadczenie z tematami wampirycznymi z tamtego filmu przydało się przy tym projekcie?
Szczerze mówiąc nie. Oczywiście realizując ten projekt, odświeżyłem sobie filmy i przyjrzałem się magnetycznemu potencjałowi wampirycznego świata. Ale zarówno postać, którą tutaj gram, jak i przestrzeń, w której rozgrywa się film, są całkiem inne. Nie było żadnych praktycznych rzeczy, które mogłem sobie na to doświadczenie przetłumaczyć. I szczerze mówiąc, to właśnie ta różnica sprawiła, że czułem się komfortowo, kręcąc kolejny film o wampirach. Po prostu wiedziałem, że choć na zewnątrz może wyglądać to inaczej, to są dwa całkiem różne projekty.
Ten film pokazuje miłość jako obsesję, ale też poświęcenie. To bliskie ci podejście?
Wydaje mi się, że miłość jest w „Nosferatu” bardzo ważna. Miłosny trójkąt, który jest w centrum opowieści, czyni ją fascynującą. Przecież w teorii Ellen wie, że jej mąż jest dobrym gościem, którego powinna chcieć na swojego życiowego partnera, ale, jak już mówiłem wcześniej, on nie jest w stanie jej w pełni zrozumieć i zająć się nią tak, jak ona tego potrzebuje. Myślę, że stąd wynika to przyciąganie, które ona czuje do Hrabiego Orloka. To patowa sytuacja, więc ostatecznie Ellen poświęca się dla dobra wszystkich.


Mam wrażenie, że miłość idzie pod rękę z poświęceniem. Tak jak nadzieja i strach, to są dwie strony tego samego medalu. Nadzieja na to, że wydarzy się coś pięknego, a jednocześnie lęk, że to się może nie udać. Projektowanie dwóch wersji przyszłości, która się jeszcze nie wydarzyła... Poświęcenie potrafi być czymś równie pięknym, jak czyste uczucie miłości, bo jest momentem, w którym odrzucamy egoizm. Wydaje mi się, że to właśnie robi Ellen.
A strach? Pamiętasz, kiedy ostatni raz cię sparaliżował, że nie byłeś w stanie działać?
Dokładnie pamiętam ostatni moment, kiedy czułem taki strach, że myślałem, że go nie przezwyciężę. Jedną z moich pasji jest ściganie się na torze. Na trasie, którą miałem pokonać autem, był bardzo trudny zakręt. Wchodząc w niego, nie widziało się, dokąd prowadzi droga. Ale żeby uzyskać dobre tempo na tej trasie, nie wolno było ani na chwilę zdjąć nogi z gazu. Pierwszego dnia nie byłem w stanie tego zakrętu pokonać, natychmiast przed nim hamowałem. Zbudowanie pewności siebie, aby to zrobić, zajęło chwilę. I to uczucie, że udało się pokonać jakieś swoje ograniczenia, było bardzo satysfakcjonujące. Widzę tu podobieństwo do pracy na planie filmowym. Nierzadko danej scenie towarzyszy lęk czy wątpliwości. Zależy nam na tym, co robimy, i chcemy to robić dobrze. Chcemy dać postaci i historii wszystko, co możemy, aby widownia była potem zadowolona z efektów. Tu pojawiają się nerwy, bo stawka jest wysoka. Dlatego dobrze jest próbować radzić sobie z tą blokadą na co dzień, także w sytuacjach poza pracą, żeby wypracować pewnego rodzaju nawyk.
Jak sądzisz, dlaczego w ogóle lubimy się bać?
Wydaje mi się, że strach to takie pierwotne uczucie, które odziera nas z jakichś kulturowych naleciałości i pozwala wrócić do takiego czystego stanu, do „ustawień fabrycznych”. Strach natychmiast stawia nas na pozycji walki o przetrwanie, a drobne skoki adrenaliny sprawiają, że życie nabiera kolorów.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.