Długo myślałam, że szczęśliwy związek opiera się na absolutnej symbiozie. Z czasem zrozumiałam, że jeśli nie zrobię kroku w tył, nie odsunę się na chwilę, nie zadbam o siebie, w najtrudniejszych chwilach zabraknie mi energii, żeby zatroszczyć się o partnera.
Niedawno młodsza o kilkanaście lat przyjaciółka zarzuciła mi, że jestem ofiarą mitu romantycznej miłości. Pewnie jak większość współczesnych trzydziestolatek. Jej zdaniem urodzeni w latach 90., czyli młodsi milenialsi i starsi przedstawiciele pokolenia Z, nie marzą już o jednej wielkiej miłości, wyzbyci są lęku przed samotnością, czerpią satysfakcję z chwilowych relacji, które dają chwilowe przyjemności. Nie uwierzyłam jej deklaracji niezależności, ale wzięłam do serca uwagę pod moim adresem.
Tyle że moim problemem nie jest chyba wiara w happy end (płaczę na niemal każdej komedii romantycznej), a raczej nie do końca właściwe rozumienie związku. Odkąd pamiętam, pragnęłam absolutnego zespolenia. Chciałam czuć i chcieć, myśleć i mówić, pragnąć i planować to samo i tak samo jak mój ukochany.
Gdy odnalazłam tego jedynego, a szczerze wierzę, że naprawdę mi się udało, czułam, jak brak się uzupełnia. Czego można chcieć więcej? Spotkałam kogoś, kto czyta mi w myślach, ma identyczne marzenia, poglądy, spostrzeżenia, harmonijnie wchodziliśmy w kolejne etapy zaangażowania, bo nic nie stanowiło dla nas problemu, nie czułam ani z jego, ani z mojej strony oporu, nie trzeba było niczego uściślać – wszystko działo się, jak to się dziś często mówi, organicznie.
Nie potrzebowałam self-care, bo on troszczył się o mnie, a ja o niego, a że potrzebowaliśmy tego samego w tym samym czasie, to nawet rytuały relaksacyjne odbywaliśmy we dwoje – razem chodziliśmy na masaże, na zakupy i do fryzjera, nigdy nie zdarzyło nam się wyjechać na weekend ani na wakacje solo, gdy potrzebowaliśmy się wyłączyć, iść na imprezę, zresetować, to zawsze w tym samym momencie. Nie czułam, że o siebie nie dbam. Po prostu niewiele zostało mojej własnej przestrzeni. Do czasu.
Udało mi się rozbawić mojego terapeutę, gdy powiedziałam, że chyba czas spisać aneks do umowy małżeńskiej. Kilka lat po ślubie okazało się, że mój mąż cierpi na depresję. Pewnie miewał już epizody wcześniej, ale samoświadomość dwudziestolatka jest ograniczona. Po trzydziestce naprawdę się zaczęło. Godziny spędzone na gapieniu się w ścianę, dni spędzone w łóżku, tygodnie spędzone na podważaniu wszystkiego – od sensu zakupu mleka do sensu życia.
Jestem wysoko funkcjonującą pracoholiczką, więc przy każdym kolejnym pojawiającym się cyklicznie dołku rzucałam się w wir obowiązków. On był jak zombie, więc ja stawałam się robotem. On się wyłączał, więc ja też się wycofywałam. Tłumiłam uczucia, bo nie czułam się spełniona emocjonalnie. Obserwowałam jego cierpienie, martwiłam się i obwiniałam. Ale nie rozumiałam, bo jeśli się tego nie doświadczyło, nie da się tego stanu do końca pojąć. Zjazd zaliczałam, gdy jemu zaczynało się poprawiać. A gdy poprawiało mu się za bardzo, a górka osiągała szczyt, czułam się tłamszona, nie poznawałam go, kuliłam w sobie.
Nasze dostrojenie, które w chwilach harmonii gwarantowało szczęście, w momentach gorszych sprawiało, że jego stany definiowały także moje życie. Wtedy sięgnęłam po self-care. Nie nazywam tego w taki sposób, wolę mówić o zdrowym egoizmie. To może być samotny spacer, częstsze spotkania z przyjaciółkami, rozkosznie bezproduktywne godziny spędzone w spa. Byle budujące, a nie destrukcyjne. Praca na akord na dłuższą metę nie działa – sprawdziłam. Te proste rytuały self-care, tylko moje, niezwiązane z partnerem, przerodziły się w potrzebę terapii. Teraz raz w tygodniu mam godzinę tylko dla siebie. Mogę bezkarnie mówić o sobie, narzekać, oceniać. Zamknąć się na chwilę na niego, otworzyć tylko na siebie. To wentyl bezpieczeństwa, który pozwala mi pozostać empatyczną. Empatią staram się zastępować symbiozę. Jeśli self-care to samoświadomość, to empatia jest najwyższą formą troski o drugiego człowieka – nienachalną, niewinną, nieoczekującą niczego w zamian. Nie ma w sobie bezalternatywności, totalności, zachłanności symbiozy. Na samoświadomości i na empatii można budować wspólną przestrzeń własnej i wzajemnej dbałości o potrzeby. Zrozumienie, że te potrzeby mogą być odrębne, to podstawowy krok. Zrozumienie, że stany ducha jednej osoby nie są zawsze nierozerwalnie związane z drugą, to drugi.
Nie zrobiłam jeszcze kolejnego kroku. Nie chcę absolutnej wolności, lubię zależność w miłości. Ale już wiem, że nie ma nic złego w tym, żeby na chwilę uciec do siebie. Bycie z samą sobą to nie zdrada.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.