Chcąc romantyzować, można się pokusić o stwierdzenie, że początki historii Karoliny Żebrowskiej – youtuberki, kostiumolożki amatorki i autorki książek „Polskie piękno. Sto lat mody i stylu” oraz „Modowe rewolucje. Niezwykła historia naszych szaf” – przypominają scenę z „Przeminęło z wiatrem”. Swoją pierwszą sukienkę, stylizowaną na ubiór z początku XIX wieku, uszyła ze starej zasłony. Ale w jej opowieściach mało jest romantyzmu. Moda stanowi dla niej pretekst do rozmowy o zmianach społecznych i życiu prawdziwych kobiet. W materiałach wideo publikowanych w mediach społecznościowych Karolina przedstawia buntowników, którzy łamali obowiązujące kanony, obala mity i objaśnia historyczne zagadki.
Masz wykształcenie reżyserskie, ale twojej pracy bliżej do kostiumografii. Skąd wzięła się twoja pasja do ubrań z epoki?
Gdy niedawno przeglądałam rodzinne albumy, natrafiłam na serię zdjęć, na których już jako dwulatka byłam poprzebierana. Więc oczarowanie wszystkim, co historyczne, musiało towarzyszyć mi od zawsze. Gdybym jednak miała określić moment, w którym kostiumy stały się moją pełnoetatową pasją, powiedziałabym, że był to pierwszy rok studiów. Produkcje kostiumowe, które oglądałam w trakcie zajęć, najwyraźniej podsyciły moją miłość do dawnej mody. Zaczęłam coraz więcej o niej czytać, interesować się stylistyką kolejnych epok. Potem doszła część praktyczna – fascynacja konstrukcją konkretnych strojów, ich kształtem.
Większość młodych ludzi swojego stylu szuka w sieciówkach, sklepach vintage, second-handach. Ty wybrałaś coś niekonwencjonalnego.
Na początku towarzyszył mi jakiś wewnętrzny opór. Okazją do eksplorowania estetyki okazały się wakacje. Nie było szkoły, rzadko widywałam się ze znajomymi. W lipcu i sierpniu ubierałam się w stylu retro, wraz z pierwszym września wracałam do XXI-wiecznej garderoby. Gdy w 2014 r. wyjeżdżałam na studia za granicę, uznałam, że to idealny moment, by całkowicie przetransformować swoją szafę.
Początki twojej historii przypominają scenę z „Przeminęło z wiatrem”, bo swoją pierwszą suknię uszyłaś ze starej zasłony. A dziś? Na czym się wzorujesz? Skąd czerpiesz wiedzę na temat ubiorów?
Gdy zaczynałam szyć stroje historyczne 10 lat temu, było to niszowe hobby. Rozwój mediów społecznościowych znacząco poszerzył sieć pozyskiwania informacji na temat technik krawieckich. Ale najbardziej lubię dokopać się do dawnych źródeł – fotografii i rycin z epoki lub szczątkowych opisów. Wówczas mam pełen obraz formy, kroju, dekoracji, od wierzchu po podszewkę.
W 2018 r. na blogu pisałaś „Luty. Bawiłam się w śnieżnej Austrii, gdzie sprawdzałam, czy da się chodzić po górach w samym swetrze, tak jak robią to panie na zdjęciach z międzywojnia. Spoiler: nie da się. […] Maj. Na początku miesiąca w nietypowym jak na Londyn upale przejechałam kilka godzin na rowerze w stroju wiktoriańskiej cyklistki”. Czy są momenty, kiedy nie ubierasz się jak z innej epoki?
Dziś chyba nie ma dziedziny życia, w której zakładałabym coś współczesnego. Początkowo najwięcej trudności sprawiało mi przetłumaczenie mody z ubiegłych dekad na współczesny casual. Bo powiedzmy sobie szczerze, nie zawsze ma się ochotę i czas na bieganie po mieście w kilkucentymetrowych obcasach, eleganckim żakiecie. Ale już kobiety początku XX w. znalazły na to receptę. Wraz z zagłębianiem się w historię, zrozumiałam, że przecież i wtedy uprawiano sporty, że kobiety były aktywne. Zaczęłam szukać ubrań dostosowanych do codziennych czynności.
Estetycznie interesuje cię zwłaszcza XIX i początek XX w. Największe mity, które narosły wokół tych epok?
Gorsety. Wcale nie były tak niewygodne, jak nam się wydaje. Nosiły je kobiety wszystkich warstw społecznych, w tym te pracujące. Gorset nie mógł więc ich ograniczać. Sama – i z ciekawości, i na potrzeby YouTube’a, Instagrama – robię eksperymenty, jakie czynności da się w gorsecie wykonać. Okazuje się, że można wejść w nim na drzewo, ściankę wspinaczkową, jeździć na rowerze.
Uważasz więc, że to swego rodzaju nośnik znaczeń?
Na pewno stanowi łatwy skrót myślowy, np. dla filmowców. Na ekranie bardzo często pojawia się w negatywnych konotacjach. Jeden przedmiot zamyka znaczeniowo opresję kobiet, ograniczenie ich praw, tych fizycznych i wyborczych.
A czym gorset jest dla ciebie, jako kostiumolożki, filomatki i jednocześnie osoby, która nosi go na co dzień?
Elementem bielizny. Bezpośrednim prototypem dzisiejszego biustonosza. Gorset stanowił bowiem podparcie i dla ciała, i wielu warstw spódnic, które opierały się na biodrach. Dawniej chodziło też o względy estetyczne – wąska talia była szczególnie pożądana. Ciekawe też, że gdy spojrzymy na współczesne czerwone dywany – czy to MET Gali, czy Grammy – zauważymy, że większość sukni ma wbudowany gorset. Są fiszbiny i formująca sylwetkę konstrukcja. Ale nie mamy refleksji, że kreacje te nie pozwalają kobietom oddychać. Jeśli jednak mówić o negatywnych stronach noszenia gorsetu, zdecydowanie będzie to presja społeczna, pewnie przypominająca tę, którą do niedawna było naznaczone noszenie biustonosza. Ale znamy przykłady kobiet, których wysoka pozycja społeczna pozwalała na niepodporządkowywanie się konwenansom. Choćby królowa Wiktoria, która niedługo po śmierci króla Alberta stwierdziła: „nigdy więcej go [gorsetu – przyp. red.] nie założę, no bo kto mi zabroni?”.
Co dają ci kostiumy? Eskapizm?
Jest w tym jakiś pierwiastek romantyczny, ale może trochę inny, niż się z pozoru wydaje. Mam wrażenie, że to wyraz tęsknoty za przeszłością. Zamiłowanie do starej mody skłania mnie do dalszych poszukiwań. Wychodząc od danego kostiumu, dużo czytam o polityce i codziennym życiu. Takiej wiedzy nie wynosimy ze szkoły. Znamy przebieg najważniejszych bitew, wiemy, jak wyglądał świat z perspektywy uczonych i decydentów. Ale mnie interesuje to, w jaki sposób funkcjonowała pozostała część społeczeństwa.
Na TikToku czy YouTubie także nie opowiadasz wyłącznie o modzie, ale przy okazji dekonstruujesz historię. Mówisz o zmianach społecznych, życiu prawdziwych kobiet. Obalasz mity, objaśniasz historyczne zagadki. Moda, historia, polityka czy drobne wynalazki (choćby dotyczące tego, jak kobiety radziły sobie w okresie menstruacji) muszą w twojej opowieści współgrać.
Wydaje mi się, że ciężko byłoby to odseparować. Trudno mówić o historii ubioru bez kontekstu choćby politycznego. Bywało przecież, że konkretne tkaniny nie pojawiały się w danym kraju z powodu wojny z jej producentem. Czytałam niedawno XVII-wieczny „Dziennik” angielskiego urzędnika państwowego i pamiętnikarza Samuela Pepysa. O modzie jest w nim wprawdzie niewiele, ale Pepys to prawdziwy mistrz opisywania życia codziennego. Taka lektura daje namiastkę emocji, które towarzyszyły ludziom doby XVII w., i poczucie, że niewiele się w naszej mentalności zmieniło. Pepys wspomina choćby dzień, w którym założył wyrazisty strój i bał się wyjść z domu w obawie przed słynnym „co ludzie powiedzą”. Albo kupił nową perukę i specjalnie przespacerował się po mieście, oczekując podziwu. Takie wyobrażenie pomaga obalać mity, które narosły wokół poprzednich epok. Choćby na temat demonizowanych dziś XIX-wiecznych kosmetyków. Bo przecież jeśli od jakiejś substancji ludzie rzeczywiście padaliby jak muchy, raczej wpadliby na to, by zaprzestać jej używania.
Co w takim razie ze słynną arszenikową zielenią?
A no właśnie. Było nieco inaczej niż w popkulturowych wyobrażeniach. Na dłuższą metę farba barwiona arszenikiem odbijała się na zdrowiu, ale żeby truć organizm, musiałaby być używana w dużych ilościach. Może gdyby ktoś miał obsesję na punkcie tego konkretnego odcienia – wśród tapet i mebli nasączonych arszenikiem nosiłby się w zieleniach. Ale tak naprawdę znacznie bardziej zagrożone było życie pracownic zakładów z chemikaliami. To znowu coś, z czym mierzymy się współcześnie – niebezpieczne warunki pracy.
Do tego motywu często wracasz w materiałach wideo. Twoje filmiki mogłyby być uzupełnieniem lekcji historii. Mówisz o tym, co pomijane, nie koncentrujesz się tylko na nieosiągalnych dla nas mitycznych rycerzach. W centrum stawiasz kobiety. A na dodatek nie te z afiszy.
To na pewno przedłużenie mojego historycznego szperania. Bo kiedy próbuję dotrzeć do informacji o strojach kobiet pracujących, ich życiu codziennym, natrafiam na ścianę. Mało kto drąży ten temat. Z kolei dla mnie to odkrywanie historii moich przodków. A kobiety? Cóż, dostrzegam, że oprócz zajmowania się dziećmi większość z nich wykonywała ciężką pracę fizyczną. W XIX w. pracowały w kopalniach, jako sprzedawczynie uliczne i przy produkcji, w fabrykach.
To je określasz mianem „baddassowych”. Podkreślasz ich siłę.
Im więcej czytam o dziewiętnastowiecznych kobietach, tym częściej odnoszę wrażenie, że znów ulegamy mitom, że kobiety przez wszechobecną opresję nic nie robiły. To nie do końca prawda. Wbrew wszystkiemu, działały. Gdy zgłębia się choćby historię ówczesnej mody, łatwo zauważyć, że najsłynniejsze paryskie zakłady krawieckie tylko funkcjonowały pod męskim nazwiskiem – gdy umierał właściciel, zakład po nim przejmowała wdowa i to ona nakręcała cały biznes. Z kolei zanim pojawił się angielski couturier Charles Worth, XIX-wieczną paryską sceną mody rządziły kobiety, najczęściej niezamężne. Było w nich coś z wojowniczek. Zamiast snuć górnolotne marzenia – działały.
Zazdrościsz im czegoś?
Strojów! Jest wiele projektów, które współcześnie są nie do odtworzenia, np. te bogato zdobione. Do ich wykonania potrzebny byłby zastęp krawcowych i szwaczek. Inaczej trwałoby to latami.
Dziś w skrajnych przypadkach wymieniamy garderobę co sezon, a one? Ile miały tych sukien?
Wbrew pozorom wcale nie tak dużo. Zamożniejsza kobieta miała od kilku do kilkunastu i nie podlegały one sezonowym wymianom. Zamiast tego przeszywano je, dostosowywano do zmieniającej się mody poprzez dodawane i na zmianę odpruwane dekoracje. To dlatego zachowało się tak niewiele oryginalnych projektów. Pracuję właśnie nad brytyjską suknią dworską z XIX w. Wyobraź sobie, że w muzealnych archiwach nie znalazłam ani jednej. Jako że materiały były drogie, szyte z nich stroje przerabiano w nieskończoność. Nie inaczej było w przypadku garderób możnych. Nie istnieją już suknie Marii Antoniny czy królowej Wiktorii. W pewnym sensie moda była znacznie bardziej slow fashion niż współcześnie.
Lubisz wszystko, co epokowe (meble, bibeloty, formę spędzania wolnego czasu), czy tyczy się to wyłącznie mody?
Właściwie tak, daje mi to poczucie komfortu, od razu wiem, że jestem we właściwym miejscu. Odnosi się to również do przedmiotów codziennego użytku. Choćby rolek. Ostatnie dwa tygodnie spędziłam na poszukiwaniu takich, które najlepiej oddawałyby estetykę początków XX w.
W takim razie, co fascynuje cię w przeszłości, czego nie oferuje teraźniejszość?
Estetyka, ale i świadomość, że kryje się za tym coś więcej, czyjaś historia.
Osoby, które lubią otaczać się wszystkim, co zabytkowe, często mówią, że urodziły się w niewłaściwej epoce. Masz tak czasem?
Miewam przebłyski, momenty, w których wydaje mi się, jakbym za czymś tęskniła. Ale przecież nie mogę tęsknić za czymś, czego nie przeżyłam. Szyciem epokowych strojów czy otaczaniem się starymi przedmiotami próbuję przywołać to uczucie. Ale to fantazja, wiem też, że moje marzenia o przeszłości bywają złudne. Zło było zawsze, opresyjne systemy były zawsze. Te moje symboliczne podróże w czasie to taka wygodna opcja, bo mogę korzystać z całej otoczki epoki bez trudów, jakich doświadczali ludzie w niej żyjący.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.