Zastrzyk uśmierzy ból fizyczny. Ale ból serca możemy uśmierzyć tylko obecnością, troską i uważnością – mówi Elżbieta Skowrońska, która opiekuje chorymi w gdańskim Hospicjum dla Dzieci i Dorosłych im. ks. Eugeniusza Dutkiewicza. Pracuje od 36 lat, towarzyszyła w umieraniu kilku tysiącom osób. Rozmawiamy o trosce i nadziei.
„Jestem u pacjenta, oddzwonię” – to najczęściej słyszę, gdy dzwonię do Elżbiety Skowrońskiej. Od 36 lat opiekuje się pacjentami w hospicjum i to oni są dla niej najważniejsi. W końcu udaje mi się ją złapać między jedną wizytą a drugą. W Hospicjum dla Dzieci i Dorosłych im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku rozmawiamy o trosce, uważności, godności i dbaniu, by człowiek u kresu życia poczuł się bezpiecznie. Także o nadziei, bo bez niej trudno byłoby pomagać.
Jesteś przy pacjentach hospicjum od 36 lat. Pamiętasz wszystkich, którymi się opiekowałaś?
Myślę, że towarzyszyłam w odchodzeniu kilku tysiącom osób. Czasem jadę przez miasto i myślę: „O, w tym domu mieszkał mój pacjent, na tym osiedlu mieszkała pacjentka”. Czasem łączy mnie więź z całymi rodzinami, w których opiekowałam się kilkoma osobami. Każdy pacjent to osobna historia, osobna relacja. Każdego noszę w pamięci i w sercu.
Musisz mieć bardzo pojemne serce.
Trzeba mieć otwarte serce. Bez tego nie da się wykonywać tej pracy. Umiejętnego robienia zastrzyków czy kroplówek można się nauczyć, ale jeśli serce nie jest otwarte na chorego, nie sposób pracować w hospicjum.
Co oznacza to otwarte serce?
Przede wszystkim uważność na potrzeby osoby ciężko chorej. W tej uważności mieści się wiele rzeczy – gotowość do zatrzymania się, wysłuchania, do tego, by być z pacjentem, potrzymać go za rękę. Te cztery dekady w hospicjum nauczyły mnie, że dla chorych, których życie dobiega kresu, ważniejsza od zastrzyków i kroplówek jest obecność tu i teraz, bo oni nie mają już czasu, żeby odkładać coś na później. Chory nie ma już czasu, my musimy mieć czas dla niego. Taka uważność rodzi się dopiero, gdy otworzymy się na budowanie relacji z pacjentem i jego bliskimi, bo nimi także się opiekujemy. Opiekunowie są częścią świata chorego i doświadczają choroby wraz z nim.
W jaki sposób nawiązujesz relację z człowiekiem, który wie, że zostało mu niewiele czasu?
Każdy chory jest inny. Jeden od razu nawiązuje relację, inny potrzebuje więcej czasu, by poczuć się bezpiecznie, by mogło się między nami narodzić zaufanie i przestrzeń do rozmowy o tym, co trudne, co budzi lęk albo cierpienie. Trzeba pamiętać, że ból może być nie tylko fizyczny, w ciele, lecz także psychiczny czy emocjonalny. Nim też musimy się zaopiekować. W zespole hospicyjnym mamy psycholożki, osobę duchowną, ale dla chorego, który odchodzi, lekarz, pielęgniarka czy rehabilitantka również są ważnymi powiernikami. Dlatego kiedy jadę do pacjenta, nie mogę się spieszyć.
Jakiś czas temu byłam w domu chorego. Zrobiłam mu zastrzyk, podałam kroplówkę, wykonałam wszystkie czynności medyczne i mogłam iść. Spakowałam się, ale wychodząc z pokoju, dostrzegłam, że ten człowiek ma łzy w oczach. Odstawiłam torbę, wróciłam do jego łóżka i przez dwie godziny siedziałam przy nim, trzymając go za rękę, rozmawiając. To był najważniejszy moment tej wizyty, bo chory znalazł w sobie przestrzeń, żeby opowiedzieć, co go tak naprawdę boli. Zastrzyk uśmierzy ból fizyczny. Ból serca możemy uśmierzyć tylko obecnością, troską i uważnością.
Dziś masz za sobą wiele lat doświadczenia. Co czułaś, kiedy zaczynałaś jako 23-letnia dziewczyna?
Bałam się, chyba jak wszyscy. Nie miałam porównania, bo hospicjum domowe, które tworzyliśmy cztery dekady temu z księdzem Eugeniuszem Dutkiewiczem było pierwsze w Polsce. Pochodzę z Lublina. W 1986 r. przeniosłam się do Gdańska, nie miałam tu żadnych znajomych. Ksiądz Dutkiewicz był moim spowiednikiem. Po pierwszej spowiedzi zapytał, czym się zajmuję. Byłam pielęgniarką, pracowałam wcześniej m.in. na oddziale dla dzieci chorujących na nowotwory. Zaprosił mnie na spotkanie grupy ludzi, która wraz z nim tworzyła w Polsce ruch hospicyjny.
Połowa lat 80. to był ciężki czas – trudno było o leki, środki do pielęgnacji, o wszystko trzeba było walczyć. Ludzie chorowali i odchodzili przeważnie w szpitalach. Ksiądz Eugeniusz, który był kapelanem w jednym ze szpitali, obserwował ich cierpienie, samotność, anonimowość i nie godził się na nie. Postanowił zaszczepić w Polsce ideę hospicjum domowego, w którym chory był w domu pod opieką bliskich, a lekarze, pielęgniarki, psycholodzy, osoby duchowne, rehabilitanci wspierali opiekunów w pielęgnacji i opiece. Dołączyłam do zespołu początkowo jako wolontariuszka.
Mówisz, że się bałaś. Jak radziłaś sobie z lękiem?
Lęk brał się z różnych rzeczy. Zanim zaczęłam jeździć do chorych u kresu życia, na moich dyżurach w szpitalu nie odszedł żaden pacjent. Byłam pielęgniarką, miałam leczyć, ratować ludzi, trudno było mi myśleć o tym, że teraz moje zadanie jest inne – miałam nieść ulgę w cierpieniu, być przy pacjencie.
Kiedy miałam 16 lat, na moich rękach zmarł tato. To doświadczenie mocno mnie ukształtowało i wracało, kiedy zastanawiałam się, czy podołam tej pracy, czy będę potrafiła towarzyszyć w odchodzeniu. Pamiętałam swoją rozpacz, bezsilność.
Co sprawiło, że nie uciekłaś, nie rzuciłaś tego, tylko zostałaś?
Ogromnym wsparciem byli i nadal są mój mąż i dzieci. Mąż od początku był przy mnie i stworzył przestrzeń, w której mogłam realizować się w tej pracy. A przecież musiałam być cały czas pod telefonem, zdarzały się nagłe wezwania do pacjentów. Pamiętam pewną sobotę, kiedy wybieraliśmy się do kina, ale dostałam telefon, że trzeba pilnie przyjechać do pacjenta i zrobić mu kroplówkę. Mąż bez słowa wsiadł w samochód i zawiózł mnie z Sopotu do Gdańska. Zimą często jeździł ze mną do pacjentów poza Gdańsk – woził łopatkę, którą wykopywał samochód ze śniegu. Chciał mieć pewność, że dotrę bezpiecznie z pomocą do chorych. Na początku, kiedy dzieci były małe, zdarzało się, że jechały razem ze mną na wizytę. Do dziś, a są już dorośli, przechowują pluszaki, które dostali od chorych podczas tamtych wizyt. Hospicjum stało się nie tylko częścią mojego życia, lecz także życia mojej rodziny.
Wielkim wsparciem w trudnych chwilach jest też zespół, który stworzyliśmy. O wszystkich trudnych przypadkach mogliśmy porozmawiać. Ksiądz Eugeniusz bardzo dbał, żebyśmy nie zostali z problemem lub jakimś lękiem sami. Do dziś uważam, że największą siłą hospicjum jest właśnie zespół. Są w nim ludzie o różnych umiejętnościach, doświadczeniach, spojrzeniach. Dzięki temu jesteśmy w stanie udźwignąć wyzwania związane z tą pracą.
Co odpowiadasz, kiedy ktoś mówi: „Hospicjum? Tu się tylko umiera”?
Odpowiadam może trochę brutalnie, ale szczerze, bo znam lęk, który stoi za takimi pytaniami. Mówię tak: Umrzeć można wszędzie, w szpitalu, na OIOM-ie albo w hospicjum. Różnica polega na jakości opieki, jaką otoczymy tych, dla których leczenie się skończyło. Nie skończyła się jednak opieka. Uświadamiam ludziom, że w hospicjum jest zespół, który dba o to, żeby pacjent nie odczuwał bólu, nie cierpiał niepotrzebnie, by był zadbany, otoczony troską, by jego bliscy mogli poradzić sobie z jego chorobą, a później także z jego odejściem i żałobą.
Jesteśmy przy pacjentach i robimy wszystko, żeby mogli odejść godnie, bez bólu, by nie odchodzili w samotności. Ksiądz Eugeniusz od początku dawał nam jasne drogowskazy i one nie straciły nic ze swojej aktualności przez tych 40 lat. Uczył nas, że musimy umieć odczytywać potrzeby naszych podopiecznych. Czasem jest to rozmowa, czasem – cisza. Zdarzało mi się być przy chorych, którzy chcieli tylko, by trzymać ich za rękę. Pamiętam młodego mężczyznę, który w ostatnich chwilach poprosił żonę, by puściła mu nagranie świergotu ptaków. Zrobili je w ważnym dla siebie miejscu. Odchodził, słuchając tego nagrania.
Ksiądz Dutkiewicz uważał, że najbezpieczniejszym miejscem dla pacjenta jest jego dom. Ale powstał w końcu także dom hospicyjny. Dlaczego?
Ksiądz Eugeniusz długo się wzbraniał przed pomysłem budowy domu z odziałem stacjonarnym, ale przekonały go względy praktyczne. Czasem chodziliśmy do chorych, którzy mieszkali w tak trudnych warunkach, że nie było, gdzie umyć rąk. Były także osoby samotne, którymi nie miał kto się opiekować. Do niektórych jechaliśmy ze słoikiem zupy, bo wiedzieliśmy, że jeśli nie przywieziemy czegoś do jedzenia, chory będzie głodny. Czasem choroba była tak ciężka lub zaawansowana, że opieka w domu stawała się niemożliwa.
Dom hospicyjny miał pomóc w zapewnieniu opieki nad takimi osobami. I nie bez powodu mówimy „dom hospicyjny”. Dla księdza Eugeniusza było bardzo ważne to, żeby panowała tu kameralna, intymna atmosfera, żeby chorzy nie czuli się jak w szpitalu. Udało się to osiągnąć, choć niestety już bez księdza Dutkiewicza, który zmarł nagle, nim ukończono budowę domu.
Towarzyszyłaś w odejściu setkom osób. Czy coś się w tobie przez te lata zmieniło w podejściu do śmierci?
Na początku bardzo się bałam. Dziś uważam, że to ogromny zaszczyt móc towarzyszyć drugiemu człowiekowi w takiej chwili. Z pokorą i wdzięcznością przyjmuję to, że dopuszcza mnie do tajemnicy, jaką jest odejście.
Śmierć jest tajemnicą, dla każdego z nas indywidualną. Z biegiem lat coraz lepiej rozumiem, co o śmierci mówiła moja mama. Powtarzała, że lęk przed śmiercią łagodzi w niej nadzieja na spotkanie po drugiej stronie tych, którzy odeszli. We mnie także jest ta nadzieja, a im więcej ważnych osób tracę, tym bardziej tęsknota za nimi staje się silniejsza od lęku przed śmiercią.
Nie masz chwil zwątpienia?
Czuję zmęczenie, jak każdy człowiek. Każde odejście pacjenta jest dla mnie trudne. Umiera człowiek, którego poznałam, którym się opiekowałam, często zaprzyjaźniłam. Zdarza się, że pacjenci odchodzą w krótkich odstępach czasu. To duży ciężar. Są wizyty, po których wychodzę jak gigant na słomianych nogach, bo staję się dla ludzi nieformalnym spowiednikiem z ich całego życia. Różne są koleje losu pacjentów, przed śmiercią chcą pozałatwiać różne sprawy i czasem nie wiedzą jak.
Nauczyłam się, jak o siebie dbać, żeby się nie wypalić. Już wiem, że po szczególnie intensywnym okresie muszę wziąć dłuższy urlop, by nabrać sił. Dużym wsparciem jest dla mnie wiara i modlitwa. Pomaga mi przetrwać najtrudniejsze chwile. Wiara nadaje też sens temu, czego doświadczam, co widzę. Gdybym nie miała poczucia sensu, nie byłabym w stanie wykonywać tej pracy.
Rozmawiamy krótko przed Wielkanocą. Dla osób wierzących to bardzo ważne święta. Dla wszystkich czas, kiedy dużo mówi się o nadziei. Jest w tobie nadzieja w tym trudnym czasie?
Przyszło mi zmierzyć się ze śmiercią moich bliskich – brata, bratowej, rodziców. Czasem, gdy odchodzi pacjent, z którym się zaprzyjaźniłam, także czuję, że odszedł ktoś mi bliski. Ostatnio zmarła pacjentka, która była pod naszą opieką kilka lat. Tęsknię za nią. Brakuje mi tych ludzi tu i teraz, ale dzięki wierze wiem, że kiedyś się z nimi spotkam, że czuwają nade mną. To daje mi nadzieję.
W pracy nadzieję dają ludzie, z którymi pracuję – ich zaangażowanie, empatia. Czasami jesteśmy bezradni wobec cierpienia. Ale najważniejsze jest to, że nie uciekamy od pacjenta. Czasem to właśnie lekarz, pielęgniarka, wolontariusz są lekiem na cierpienie, którego chory doświadcza. Nasza obecność mówi choremu: „Nie jesteś sam, jestem przy tobie, możesz na mnie polegać”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.