Patryk Jaracz o wojnie w Ukrainie: Jakby świat miał się skończyć
Wojna to bez wątpienia koszmar, ale nawet ten koszmar nie jest w stanie przyćmić piękna, odwagi i dobra – mówi fotograf Patryk Jaracz, który od początku rosyjskiej inwazji dokumentuje wydarzenia w Ukrainie. Rozmawiamy z nim o jego pracy na froncie, historiach napotkanych ludzi, a także o tym, czego nie chce fotografować.
Jedna z najgorszych rzeczy to przyzwyczaić się do wojny, przywyknąć do faktu, że jej koszmar wciąż trwa. Patryk Jaracz porzucił pracę w dobrze prosperującej firmie, by utrwalać na zdjęciach wszystko, obok czego nie można przejść obojętnie. Dwa lata temu fotografował protesty po sfałszowanych wyborach na Białorusi, za co został aresztowany i dotkliwie pobity przez OMON. Teraz dokumentuje realia życia i walki w Ukrainie. Jeździ po bombardowanym kraju, rozmawia z jego mieszkańcami i na bieżąco robi zdjęcia, by wstrząsający obraz wojny nie spowszedniał.
Fotografowałeś w Kijowie obchody ósmej rocznicy Euromajdanu („Rewolucji Godności”) – jak się okazało, zaledwie dwa dni przed rosyjskim atakiem. Jakie nastroje panowały wówczas wśród Ukraińców?
Im bliżej inwazji, tym nastrój stawał się cięższy, a napięcie wzrastało wraz z napływającymi niepokojącymi sygnałami. Jeszcze na początku stycznia życie w Ukrainie wydawało się normalne. Natomiast już pod koniec miesiąca coraz większa część ludności cywilnej bez jakiegokolwiek doświadczenia wojskowego – jak lekarze, naukowcy i pracownicy IT – trenowała obsługiwanie broni, by później stać się częścią terytorialnego ruchu oporu. Na dwa dni przed inwazją, po wielu ostrzeżeniach ze strony mediów i rządu, ludzie wiedzieli, że ich kraj stoi na potencjalnej krawędzi katastrofy. Reakcje na ten stan rzeczy były różne: od stresu, przygnębienia i nieprzespanych nocy, po pewnego rodzaju akceptację ryzyka.
Wiele osób, z którymi rozmawiałem, spakowało plecaki z rzeczami niezbędnymi do przetrwania na wypadek bombardowań i kontynuowało swoje życie. Ci, którzy mieli już doświadczenie militarne, byli z kolei zdeterminowani do obrony swojej ojczyzny. Roman – na co dzień agent nieruchomości, ubrany w elegancki garnitur, uśmiechnięty i pełen optymizmu – walczył jako ochotnik w 2014 roku na wschodzie kraju. Teraz znów wyjął swój wojskowy mundur oraz broń i był gotów udać się na wojnę w każdym momencie. Mimo tych przygotowań myślę, że mało kto wierzył, że wojna naprawdę wybuchnie, i to na taką skalę; że spokojne dzielnice na przedmieściach Kijowa w krótkim czasie staną się polem bitwy i masowych mordów.
Jak z twojej perspektywy wyglądały pierwsze godziny inwazji?
W pierwszych chwilach wojny działałem w automatyczny sposób. Nie spałem o czwartej rano, więc kiedy zaczęły się wybuchy, wiedziałem, że trzeba wypełnić wannę wodą – po pierwsze: do picia, po drugie: na wypadek pożaru. Upewniłem się, że plecak z niezbędnymi rzeczami i kamerą jest naszykowany do drogi. Po tym udałem się do podziemnego garażu. Wówczas już osiedla były wypełnione rodzinami w panice pakującymi walizki do samochodów, a ulice kompletnie zakorkowane przez uciekających ludzi. Nad miastem wyły syreny. W ciągu kilku godzin normalny kraj zmienił się w miejsce, w którym matki musiały ukrywać w metrze – sto metrów pod ziemią – swoje płaczące dzieci, by nie dosięgnęły ich rosyjskie bomby.
Trudno to opisać. Wybuch wojny odczuwa się tak, jakby świat miał się skończyć – dla wielu to właśnie się stało. Pierwszą noc spędziliśmy w metrze pełnym łez, strachu i bólu. Zatłoczonym przez rodziny śpiące na zimnych posadzkach oraz ludzi wpatrzonych w telefony i śledzących z przejęciem każde doniesienie o wojnie. Rosyjska armia zbliżała się coraz bardziej i już o poranku drugiego dnia lotnisko oddalone zaledwie 40 minut drogi autem było pod kontrolą wojsk okupantów. W nocy kijowskie zoo, nieopodal naszego domu, stało się polem wielogodzinnej walki, wypełniając ulice echem eksplozji i wystrzałów z karabinów. Słuchając tych dźwięków o piątej nad ranem, bez kamizelki kuloodpornej i hełmu, miałem spore wątpliwości, czy będę w stanie pracować. Biłem się z myślami co do planów, ale wiedziałem, że jeśli stąd wyjadę, to zawiodę samego siebie.
Zostałeś. Co cię przekonało?
Trzeciego dnia młodzi, wyedukowani profesjonaliści z różnych branż (w tym moi znajomi) zaczęli produkcję koktajli Mołotowa w nuklearnym schronie cywilnego ruchu oporu. Energia tego miejsca była już zupełnie inna. Ci ludzie zdecydowali się zostać i walczyć, spokojnie i z determinacją. Ja zacząłem robić zdjęcia i utwierdziłem się w decyzji, że nie wyjeżdżam. Z pierwszych dni wojny nie zapomnę też scen z dworca głównego, gdzie setki rodzin próbowały ewakuować się z Kijowa, wpychając płaczące dzieci do pociągu. Pamiętam matkę modlącą się o bezpieczną podróż, dziecko z zespołem Downa, które w tłumie dostało ataku paniki, dziewczynkę bez opieki usiłującą dostać się do wagonu, oddychającą głęboko i całującą swojego misia... Absolutny koszmar.
Działasz jako niezależny fotograf. Ta autonomia wpływa na twoją pracę? Na to, jakie robisz zdjęcia?
Zdecydowanie tak. Jestem w stanie skupić się na tym, co uważam za ważne, i nie gonią mnie żadne terminy. Mogę poświęcić danemu tematowi tyle czasu, ile wymaga. Z członkami wspomnianego ruchu oporu mieszkałem dość długo i nawiązałem z nimi bliższe więzi. Każdą noc mogłem spędzić w ich schronie, słuchając przed snem koncertów na kobzie. Podobnie z batalionem wolontariuszy chrześcijańskich, których regularnie odwiedzam – od linii frontu na obrzeżach Kijowa do bazy pod okupowanym Iziumem na wschodzie Ukrainy. O poranku, przed misją, zaczynają dzień od modlitwy. Podróżuję też u boku wolontariuszy z każdego regionu, którzy rozwożą pomoc humanitarną i przeprowadzają ewakuacje. Docierają do nie zawsze powszechnie znanych miejscowości. Zamiast w hotelu śpię w domach ludzi doświadczających piekła. Poznaję ich bliżej. Myślę, że w ten sposób mogę uzyskać zupełnie inny materiał dokumentalny. Wydaje mi się, że rzetelny i głębszy. Ze względu na zagrożenie wielu dziennikarzy – zresztą słusznie – pojawia się na krótko i wyjeżdża.
Co tobą kierowało, by jechać w miejsca, gdzie grozi największe niebezpieczeństwo?
Każdy człowiek ma inne zdolności i predyspozycje. W moim przypadku to umiejętności wizualne i po długim namyśle doszedłem do wniosku, że najlepszym sposobem, w jaki mogę je wykorzystać, jest walka o prawa człowieka. Moja poprzednia praca wiązała się z designem. Współtworzyłem start-up kanadyjskiej firmy kosmetycznej Deciem, która stała się gigantem. Od dawna wiedziałem, że nie jest to coś, czemu chciałbym poświęcić swoje życie. Znajdzie się przecież wielu chętnych na moje miejsce. W 2020 roku, już jako fotograf, dokumentowałem wybory na Białorusi, gdzie zostałem aresztowany i gdzie byłem torturowany, jak tysiące innych ludzi. Trudne doświadczenie. Jednak mimo wysokiej ceny, jaką można zapłacić w tej pracy, myślę, że w ciągu 10 dni na Białorusi osiągnąłem więcej – rozpowszechniając informacje o tym, jak traktuje się tam człowieka – niż przez 10 lat projektowania marek i produktów.
Bohaterowie twoich zdjęć to nie anonimowe postacie. Mówisz, kim są, skąd pochodzą, co przeżyły. Chętnie dzieliły się z tobą swoimi przeżyciami?
Większość otwarcie opowiada o tym, co je spotkało. Wręcz potrzebują podzielić się swoimi doświadczeniami. Myślę, że dla wielu cierpienie staje się choć trochę łatwiejsze do zniesienia, gdy mają świadomość, że są gdzieś ludzie, których to obchodzi.
Każda fotografia jest osobną mikrohistorią konkretnych osób. Która z nich najgłębiej zapadła ci w pamięć?
Klaudia z Hostomelu, północnego przedmieścia Kijowa, po wyzwoleniu tego rejonu spod okupacji poszukiwała swojego zaginionego syna. Przed wojną przeszedł on operację nogi. Szukała go wszędzie: w szpitalach, w mieszkaniach w okolicy, na policji, również wśród ciał zabitych. Ból w jej w oczach i głosie był czymś nie do zniesienia. Powiedziała mi, że jeśli go spotkam, mam mu przekazać wiadomość od mamy: „Sierioża, twoja mama cię kocha, całuje i czeka na ciebie”, powtórzyła to jeszcze raz: „Powiedz mu: twoja mama cię kocha, całuje cię i czeka na ciebie w domu. On będzie wiedział, że to ode mnie”. Pewnie mówiła mu tak wielokrotnie, gdy był małym chłopcem.
Z kolei rodzina 10-letniej Maszy mieszkała w domu zaraz obok pola, na którym znajdowały się pozycje rosyjskiej artylerii. Żeby nie zwracać na siebie uwagi, wszyscy chowali się w domu. Nie zapalali światła ani nie grzali w piecu przez długi, przerażający i zimny miesiąc wypełniony hukami eksplozji. Jeśli usłyszeliby zbliżających się do ich domu Rosjan, w planie mieli ścięcie warkocza małej Maszy, żeby przypominała chłopca…
Moją uwagę przykuło też zdjęcie kobiety w czerwonym płaszczu wspinającej się na coś, co przypomina wysypisko.
Celem rosyjskich rakiet stało się wiele fabryk spożywczych, by pchnąć Ukrainę w kryzys żywnościowy. Po zbombardowaniu przetwórni mrożonych ryb w górach zepsutej żywności ludzie starali się znaleźć cokolwiek, co jeszcze nadawało się do jedzenia. Później roznosili to po lokalnych wioskach w pobliżu frontu, gdzie dostęp do produktów jest mocno ograniczony.
Utrwaliłeś na zdjęciach z Ukrainy to, od czego ludzie zazwyczaj odwracają wzrok. Jak radzisz sobie z obrazami śmierci?
Widok i zapach śmierci jest okropny, zwłaszcza tak makabrycznej jak w Buczy – masowe egzekucje cywilów ze związanymi rękami. Żołnierze rosyjscy – którzy w pewnym momencie życia podjęli decyzję, żeby przyjść na terytorium Ukrainy i zabijać – nie wywołują u mnie tak silnej reakcji. Natomiast obrazem bardziej zatrważającym niż sama śmierć jest widok żyjących i cierpiących ludzi. Rodzi się wewnętrzna potrzeba, aby im pomóc, choć nie zawsze jest to możliwe. Sądzę, że trudno byłoby mi przebywać w jakimkolwiek innym kraju i patrzeć na tę wojnę z oddali. Każdego dnia doceniam fakt, że mogę choć trochę wspierać Ukraińców swoją pracą. Ułatwia mi to znoszenie często traumatycznych doświadczeń.
Jest coś, czego unikasz lub nie chcesz fotografować?
Pewne sytuacje wymagają dużej wrażliwości i taktu, dlatego pytam ludzi, którzy znajdują się w trudnej sytuacji, o zgodę na bycie fotografowanym. Staram się robić to z poszanowaniem ich godności. Ponadto fotografowanie rosyjskich jeńców wojennych nie jest czymś, co chciałbym robić. Ich twarze pełne skruchy mogą być po prostu dobrą grą aktorską. Jestem zainteresowany fotografowaniem rzeczywistości, a nie czymś wykreowanym „pod obiektyw”.
Czy w realiach zniszczeń i okropności wojny udało ci się znaleźć cząstki optymizmu?
Zdecydowanie tak. Ukraina to kraj, gdzie nie brakuje ludzi, którzy są w stanie poświęcić siebie dla innych. Ludzi, którzy mimo obiecujących karier, dochodów i możliwości ewakuacji zostają w potwornej rzeczywistości; ładują karabin, aby bronić bliskich i swojej ojczyzny. Pakują też do bagażnika pomoc humanitarną i jadą w rejony znajdujące się pod ostrzałem artylerii. Ratują życie starszym i zranionym, wywożąc ich w bezpieczne miejsca. Wojna to bez wątpienia koszmar, ale nawet ten koszmar nie jest w stanie przyćmić piękna, odwagi i dobra, które znajduję w ludziach.
Fotoreporterską pracę Patryka Jaracza można śledzić na jego profilach w mediach społecznościowych: Instagramie (@patrykjaracz), Facebooku (Patryk Jaracz) i Twitterze (@PJaracz).
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.