Podczas gdy do szkół wprowadzany jest przedmiot historia i teraźniejszość, niech moja książka będzie podręcznikiem do teraźniejszości i przyszłości – mówi Marcin Napiórkowski, autor książki „Naprawić przyszłość. Dlaczego potrzebujemy lepszych opowieści, żeby uratować świat”. Antropologa kultury, semiotyka i publicystę pytamy, jak uczyć o przyszłości, jak zachować nadzieję i jak zmieniać świat na lepsze.
Piszesz, że w trakcie pracy nad książką przeszedłeś od hurraoptymistycznego stosunku do technologii do nadziei na przyszłość. Co to znaczy?
Na początku pracy chłonąłem głównie teksty, które udowadniały, że będzie dobrze. Dopiero z czasem odkryłem pułapkę takiego myślenia. Taka perspektywa sprawia, że widzimy tylko jedną stronę zmian. Zapominamy o tym, co poszło źle i co może się jeszcze zepsuć. To nie było miłe doświadczenie. Przyjemna była ta wizja świata, w której nie trzeba się martwić, bo wszystko jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Ale teraz to nadzieja, a nie optymizm wydaje mi się wartościowa. W „Naprawić przyszłość” staram się pokazać, że gra nie została wygrana, historia się nie skończyła. Wszystko jeszcze zależy od nas i naszych decyzji. Nie da się prostym sposobem uratować świata. Ale nie mamy wyjścia – trzeba to zrobić.
Rozpocząłeś pracę nad książką ponad rok temu. W tym czasie dużo się zmieniło – pandemia, wojna w Ukrainie, widmo kryzysu. Czy to wpłynęło na twoje przemyślenia?
Zacząłem zbierać materiały o przyszłości dziesięć lat temu. Poważną pracę nad książką rozpocząłem rok temu, czyli w szczycie pandemii. Pandemia wywróciła naszą codzienność do góry nogami. A ta książka jest też o tym, że codzienność jest fajna. Powinniśmy docenić, że w naszym wygodnym zakątku świata jest niemal pozbawiona niebezpieczeństw i przemocy. Życie w tej bańce sprawia jednak, że przestajemy te zagrożenia dostrzegać. W pandemii zagrożenie pojawiło się tutaj, blisko. Bańka pękła, utraciliśmy poczucie bezpieczeństwa. Dostaliśmy poważne ostrzeżenie. Wiele instytucji i wiele jednostek nie ma już wyjścia – musi zmienić kurs.
Czy w związku z pandemią i wojną kryzys klimatyczny nie spadł z agendy? Jakie zmiany zaszły na poziomie świadomości?
I tak, i nie. Czasami gdy o czymś się dużo mówi, mało się z tym robi. I odwrotnie, gdy coś spada z agendy, tworzy się przestrzeń na naprawdę radykalne, systemowe zmiany. Innowacje dotyczą wielu – często nieoczywistych – dziedzin. Zmianą jest empatia. Uczymy się jako swoich traktować coraz szersze kręgi osób. Wojna w Ukrainie przypomniała mieszkańcom Zachodu, że przemoc w każdej chwili może pojawić się w naszym życiu.
Empatia to ostatnio słowo wytrych. Jak ty je rozumiesz?
Na najprostszym poziomie to zdolność do zobaczenia innego tak jak siebie, jako siebie. Wehikułem empatii są opowieści. Jeśli jesteśmy w stanie tworzyć narracje z perspektywy innego, to będziemy innego traktować bardziej jak człowieka. Wiele lat temu, przy innym projekcie, analizowałem ikonograficzne przedstawienia zwycięstw. Kiedyś władca wygranego plemienia czy narodu kosił wrogów jak łany zboża. Dziś taki wizerunek budziłby nasz sprzeciw – wymordowanie wrogów w pień stało się rażące. Granice naszej empatii się rozszerzają. Dziś, byśmy przetrwali, muszą się stać globalne. Takie myślenie sprawdziło się też przy okazji globalnej dystrybucji szczepionek – jeśli zaszczepilibyśmy tylko bogaczy, w krajach uboższych wirus by zmutował, a potem powrócił do krajów bogatych i się zemścił. W globalnym świecie empatia nie jest imperatywem moralnym, lecz warunkiem przetrwania. Nie ma żadnej arki ani żadnego bunkra, dzięki którym uratują się najbogatsi. Żeby nieść takie przesłanie, potrzebujemy dobrych historii. Świetnie radzimy sobie z nacjonalistycznymi narracjami o silniejszej Polsce, większej liczbie Polaków, przekopie mierzei. Ale gdy na horyzoncie nie ma rywala, a podmiotem staje się cała ludzkość, motywację trudniej znaleźć. Bez wroga narracje buduje się trudniej.
W związku z przyszłością piszesz o dwóch wielkich narracjach: optymistycznej i pesymistycznej wobec rozwoju technologicznego. Kiedyś pisałeś, że żyjemy w najlepszym ze światów – współcześnie żyje się o wiele lepiej niż sto czy pięćset lat temu.
W przeszłości było gorzej, w każdym razie w wymiarze przemocy. Żyjemy w bezprecedensowo bezprzemocowym świecie. Warto o tym współczynniku myśleć, nawet bardziej niż o PKB. Im bardziej rozszerzamy granice tego świata bez przemocy, im mniej się godzimy na przemoc gdzieś daleko, tym lepiej.
Technosceptycy natomiast przedstawiają człowieka jako zarazę – szarańczę, która nie potrafi powstrzymać się przed wyniszczeniem zasobów. Ty piszesz, że ludzkie jest samoograniczenie.
Panuje moda na posthumanizm, samodeprecjację. Nie odpowiada mi myślenie, że ludzkość jest rakiem, który toczy planetę. Istnieje wiele dowodów na to, że jeden gatunek, który opanowuje cały system, wyniszcza najpierw ekosystem, a potem siebie samego. Przyroda tak postępuje. My, jako ludzie, możemy postąpić inaczej. Tu działa zresztą samospełniające się proroctwo – jeśli uwierzymy, że nie jesteśmy skazani na taką przyszłość, będziemy postępowali tak, żeby do niej nie dopuścić. Jeśli uwierzymy, że naszym przeznaczeniem jest wyginięcie, i będziemy stosować strategie do tego prowadzące – gromadzenie zasobów, rywalizację z innymi – zginiemy.
Książkę dedykujesz dzieciom: Adasiowi, Tosi i Julkowi. Jakie jest i jakie będzie to pokolenie Alfa?
To pokolenie ma szansę myśleć o świecie inaczej, poznać opowieści oparte na solidarności, empatii, odpowiedzialności. Nowe oprogramowanie kulturowe sprawi, że będą zdolni do rzeczy, których my nie potrafimy. Ale jeśli zostawimy im zniszczony świat, energię spożytkują wyłącznie na sprzątanie po nas. Wiele z tego postępu, z którego się cieszyłem, robiliśmy na kredyt. Jak to ujął pewien antropolog badający kolonizację Australii, jesteśmy „pożeraczami przyszłości”. Zżeramy zasoby, które do nas nie należą.
Punktem zwrotnym w myśleniu o pokoleniach była dla mnie teza Samuela Schefflera. Zazwyczaj zastanawiamy się, jak żylibyśmy bez przeszłości, a on zadał pytanie, jak poradzilibyśmy sobie bez przyszłości. Czy społeczeństwo bez przyszłości może istnieć? Co by się stało, gdyby przestały rodzić się dzieci? Nie spadnie żadna bomba, nie będzie apokalipsy, tylko po prostu ludzkość nie będzie miała przyszłości. To wywróciłoby nasze priorytety do góry nogami. Poczucie, że w przyszłości jest coś więcej niż my, że za zakrętem droga idzie dalej, czyni nas ludźmi. Jeżeli chcemy pozostać ludźmi, przyszłe pokolenia muszą być przedmiotem naszej troski. Nie można tego oczywiście przekładać na naiwną politykę natalistyczną, bo wiemy, że globalnie posiadanie mniejszej liczby dzieci jest dla planety dobre. Obce jest mi też myślenie plemienne o tym, że im więcej polskich dzieci, tym lepiej.
A jak w takim razie pogodzić te dwie narracje? Bo polaryzacja jest wszędzie – nawet na poziomie konfliktów między humanistami a ścisłowcami. A niewiedza spycha nas do funkcjonowania w bańkach.
Wygrywają opowieści, które oferują nam jak najprostszą instrukcję obsługi. I na krótką metę wydają się skuteczne. Gdy ktoś nas straszy, odwołując się do prostych instynktów, jesteśmy skłonni to przyjąć. Gdy ktoś nam coś sprzedaje, jeżymy się. Gdy ktoś nas ostrzega, ufamy temu. Tak działają dziś media społecznościowe. Algorytmy na tym żerują. Dodanie do posta słów „to oburzające” zwiększa retwitowalność o 17 procent. To ma mroczną stronę. Dane pokazują, że postrzeganie wyborców partii politycznych, na które nie głosujemy, radykalnie się zmieniło. Kiedyś po prostu uważaliśmy, że nie mają racji, dziś odmawiamy im człowieczeństwa.
Jak jeszcze działają bańki informacyjne?
Nie mówi się o tym, co nas nie interesuje, więc nie interesuje nas to, o czym się nie mówi. Gdy na granicy polsko-białoruskiej pojawiają się uchodźczynie z Somalii, Polacy nie wiedzą, skąd pochodzą, co tam się dzieje i dlaczego mieliby im pomóc. Wydają nam się grupą roszczeniowych obcych, przed którymi trzeba się bronić. Gdy toczy się wojna, którą rozumiemy, bo jest zagrożeniem dla nas samych, jesteśmy gotowi na akty solidarności i poświęcenia.
Ty funkcjonujesz w różnych obiegach – na sali wykładowej i na Facebooku, na konferencjach międzynarodowych i jako publicysta. Uważasz, że mógłbyś jeszcze poszerzyć pole działania? O TikToka i metawers?
Boję się zainstalować TikToka. Albo sobie nie poradzę i będzie wstyd, albo poradzę zbyt dobrze i kompletnie mnie wciągnie. Wydarza się niewątpliwie kolejna rewolucja medialna. Platon przestrzegał, że wprowadzenie pisma kompletnie przeorganizuje tradycyjną grecką kulturę. I miał rację! To samo stało się po wynalezieniu druku, który zapoczątkował powstawanie nowoczesnych społeczeństw. Ale rewolucje w mediach zawsze wiążą się też ze wspomnianymi rewolucjami empatii. Uczestnictwo w wydarzeniach z drugiego końca świata, poczucie wspólnoty ponad podziałami to coś jednoznacznie dobrego. Na razie social media to Dziki Zachód. Wydaje się, że Mety nie da się skontrolować. Ale przecież tak samo w latach 60. minionego wieku myślano o wielkich korporacjach chemicznych czy wydobywczych. Gdy zgłoszono postulat regulacji emisji zanieczyszczeń, podniosły się krzyki, że to zarżnie całą gałąź gospodarki. „Kto za to zapłaci?!” Pół wieku później to dla nas oczywiste, że nie można wylewać ścieków do rzeki. Dzisiaj korporacje zarządzające mediami społecznościowymi wylewają ścieki do studni, z której wszyscy pijemy. To musi się zmienić. Może rozwiązaniem jest regulacja, może inny model biznesowy, może uczynienie tych mediów dobrem użyteczności publicznej.
A czy użytkownicy mediów społecznościowych nie uznają, że regulacje zagrażają ich wolności? Jak namówić ludzi do samoograniczenia?
To właśnie regulacje oznaczają w tym przypadku wolność, skoro na razie podlegamy algorytmom, które hakują nasze mózgi.
Jak ty widzisz przyszłość?
Przyszłość mnie nie przeraża. Wierzę, że można kontynuować dobre zmiany, które wydarzyły się w ostatnich dekadach. Zadziała się rewolucja – szczepienia, zmniejszenie śmiertelności niemowląt, wydłużenie czasu życia. Ale te zmiany też wydarzały się na kredyt. Żeby świat się nie zepsuł, musimy o nim myśleć inaczej. Świat będzie wciąż zmieniał się na lepsze tylko pod warunkiem, że będziemy postępować solidarnie.
A co postulujesz na poziomie edukacji społecznej?
Przede wszystkim przyszłość musi stać się ważna. W polityce spory dotyczą przeszłości i teraźniejszości. Do szkół wprowadzono przedmiot historia i teraźniejszość z podręcznikiem Wojciecha Roszkowskiego. Chciałbym, żeby moja książka stała się alternatywą, podręcznikiem do teraźniejszości i przyszłości o tym, jak nasze dzisiejsze decyzje wpływają na przyszłość. Nasza przyszłość jest jutro, a nie wczoraj.
Nie wiem, jaka czeka nas przyszłość. Wiem, że musimy zacząć się nią interesować. Zaprojektujmy przyszłość. Słowo „projekt”, o tym samym źródłosłowie, co „podmiot” i „przedmiot”, oznacza wybieganie w przyszłość, nakierowanie na przyszłość. Jako ludzie jesteśmy istotami projektującymi. I tak podążamy do przodu. Po co utrudniać sobie tę wędrówkę wyboistą drogą, spoglądając w tył? W ten sposób spadniemy w przepaść.
Więcej o projektach przyszłości przeczytacie we wrześniowym wydaniu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.