Znaleziono 0 artykułów
18.10.2024

Emocje to fala, z którą trzeba nauczyć się płynąć. Rozmawiamy z Martą Niedźwiecką

18.10.2024
Fot. Kathrin Ziegler

W obiegu publicznym emocje są używane po to, żeby zrobić coś z odbiorcą. Przestraszyć, zdenerwować, wzruszyć. Sprawić, żeby rzucił wszystko i oddał swoją uwagę. W dobrej rozmowie, w zdrowych relacjach tak postępować nie wolno – mówi Marta Niedźwiecka. Przy okazji wydania nowej książki „O zmierzchu. Nowe myślenie na nowe czasy” rozmawiamy o pułapkach psychoedukacji i świadomym przeżywaniu emocji.

Spotkałam się ostatnio z ciekawym punktem widzenia. PMS to nie jest przekleństwo kobiet, wstydliwy czas rozdrażnienia i konfliktów z bliskimi. To cenny moment wrażliwości, który daje wgląd w wewnętrzne konflikty. Warto wtedy zapisać swoje przemyślenia na karteczce i wrócić do nich, kiedy emocje opadną. 

Raz w miesiącu kobiety mogą – jak o tym myślimy w psychologii głębi – zejść do podziemia. Do świata, który jest antytezą naszego normalnego świata. Tam możemy doświadczać strat, końca, dożywać trudne emocje, na które zupełnie nie ma miejsca w naszej kulturze skoncentrowanej na innych jakościach. Nie da się ukryć, że dzięki naszej fizjologii jesteśmy bliżej życia, rodzenia, rytmów w naturze. Ale nawet takie myślenie nie jest neutralne, bo dla wielu osób to oznacza, że „babami rządzą hormony”.

Fot. Weronika Ławniczak

Wszystkimi ludźmi rządzą hormony.

Dokładnie tak. Tylko dla kobiet oznacza to coś innego niż dla mężczyzn. I mężczyzn kultura nie umniejsza z powodu ich biologii, raczej wywyższa. Tymczasem my łatwo dostajemy etykietę histeryczek, jeśli tylko pokażemy jakieś emocje. Same też często odbieramy sobie dostęp do głębszych warstw naszej psychiki – zajmując się powierzchowną bieżączką i dążeniem do tego, co kultura wokół nas uważa za wartościowe. A może się wydarzyć, że podczas PMS-u zaczniemy dotykać emocji czy stanów, na które zupełnie nie ma miejsca w codzienności. Nagle dociera do nas frustracja związana z niezaspokojonymi pragnieniami, gniew o naruszenia, rozpacz, której nie da się maskować. Zysk z naszego cyklu hormonalnego jest taki, że w fazie lutealnej czujemy rzeczy intensywniej, często tak mocno, że nie da się ich dłużej racjonalizować.

Gwałtowność i destrukcja.

Czasem jest i tak, że z dystansu widzimy własne nadmiarowe reakcje. Może być też tak, że reakcje były silne, ale pomogły nam zobaczyć rzeczy z innej perspektywy albo wyrazić coś, co tłumiłyśmy długi czas. Ja bym się tak nie bała własnej destrukcyjności, raczej przyglądała się tym aspektom życia, w których się ujawnia, i wyciągała wnioski. Oczywiście najlepiej jest zawsze pomyśleć, działać dopiero później, tylko to nie oznacza, że mamy lekceważyć własne stany psychiczne i wiecznie doprowadzać się do porządku i grzeczności. 

Ale jak to zrobić w praktyce? Przyglądać się sobie z boku?

Dla mnie patrzenie na siebie z boku brzmi nieco dysocjacyjnie. Powiedziałabym raczej zostać przy sobie, ale nie dać się porwać tej fali uczuć. Przeżywanie własnej złości czy gniewu nie oznacza, że atakujemy innych, ale że robimy w sobie miejsce na te emocje, przeżywamy je, ale się im nie poddajemy. Pozwalamy, żeby osiągnęły swoje maksimum, a potem pozwalamy im wygasnąć. I w międzyczasie nie rezygnujemy z myślenia tylko dlatego, że coś lub ktoś doprowadza nas do szału. Te fale przychodzą i odchodzą, a my zostajemy w tym samym miejscu. 

Wspaniała surferska metafora. Tyle że walka z żywiołem wygląda lekko i wspaniale na filmach, w praktyce niewiele osób to potrafi.

No to czas się zacząć uczyć, bo tak wygląda dojrzałość emocjonalna. Surferzy też nie od razu wyglądają na falach tak znakomicie, najpierw zaliczają dużo potknięć i groteskowych prób wspięcia się na deski. Na doskonalenie naszej dojrzałości mamy całe życie, nie musimy od razu być mistrzami świata, wystarczy, że rozumiemy nasze życie wewnętrzne, a ono nie zaskakuje nas dziwacznymi zachowaniami, skłonnością do uzależnień, kompulsji czy chorobami psychosomatycznymi. 

Mówisz, że nie wolno uciekać, trzeba przez to przejść. Pewnie łatwiej jest, kiedy rozumiem, co i dlaczego się ze mną dzieje. Czy pierwszym krokiem w zarządzaniu emocjami jest ich nazywanie?

Po pierwsze emocjami nie da się zarządzać, samo takie myślenie to już są manowce. Emocje się ma. Można je rozumieć, umieć się z nimi obchodzić, wiedzieć, o czym nam opowiadają, kiedy wymykają się spod kontroli i jak wtedy postępować. Ale nie mamy nad nimi kontroli ani nie wciśniemy ich do żadnego systemu. Zawsze będziemy je przeżywać, zawsze będziemy czuć wiele rzeczy, czasem sprzecznych. Należą zarówno do biologicznej części naszego życia, jak i stanowią podstawę życia psychicznego. To czego potrzebujemy, to rozumieć, o co w nich chodzi.

Możesz podać przykłady?

Na przykład kobiety często przeżywają emocje, na które nie mają zgody. Najczęściej nie zgadzamy się na własną złość, gniew, wściekłość, bo socjalizacja nauczyła nas, że to nie są wdzięczne i kobiece emocje, że przyzwoite niewiasty nie mają tak „niskich” reakcji. Tymczasem każdy człowiek na świecie czasem przeżywa którąś z tych emocji, bo to jest adekwatna odpowiedź na warunki w środowisku – np. naruszenie naszych granic. Jeśli czujemy, że nie wolno nam się wściec, to coś będziemy musiały zrobić. Najczęściej wtedy kobiety wpadają w głęboki, rozpaczliwy smutek, „zakrywając” smutkiem coś, co powinno wybrzmieć w zupełnie innych rejestrach. Niektóre z nas wtedy dysocjują do stanu, w którym nie czują już zbyt wiele, ale np. rzucają się w zadania i działanie. Ponieważ nie ma równości w kulturowym podejściu do emocji, to dla odmiany mężczyźni, oduczani, że mogą się bać, kiedy czują strach lub lęk, sięgają po zachowania agresywne lub ryzykowne. Wszystko po to, żeby maskować to, co się tak naprawdę czuje, a na co z jakiegoś powodu nie ma zgody.

Mówisz dużo o wdzięczności, jak konstruktywna bywa. Jeśli zacznę głośno chwalić i motywować innych, sama poczuję się silniejsza, wyjątkowa, uprawniona do oceny. Jeśli będę doceniać innych, otoczenie prawdopodobnie zacznie entuzjastycznie na mnie reagować. Poczuję się potrzebna i szanowana. Pogłębię swoje więzi z otoczeniem.

Wdzięczność ma bardzo ciekawe właściwości. Jest nie tylko emocją, lecz także stanem i predyspozycją, czyli sposobem, w jaki widzimy nasze otoczenie. Czyli możemy się jej uczyć, nawet jeśli nie urodziliśmy się specjalnie zachwyceni tym, jak wygląda świat. Jeśli przeżywamy ją naprawdę, a nie tylko udajemy, ona bardzo nas wzbogaca, pogłębia więzi z bliskimi osobami i przynosi wiele zachwytów. Utrzymanie w sobie stanu wdzięczności jest też formą pracy nad sobą, bo nasz umysł wcale łatwo w nią nie wierzy. Ewolucyjnie jesteśmy ukształtowani tak, żeby raczej szukać zagrożeń i być czujnymi, a nie trwać we wdzięczności i zachwycie i dać się przy tym łatwo zjeść. Jednak mając w sobie część biologiczną, musimy pamiętać, że nie jesteśmy zwierzętami. Stworzyliśmy złożoną kulturę, w której podtrzymywanie więzi społecznych to jedna z najważniejszych aktywności. Wdzięczność jest emocją, która te połączenia wzmacnia, ale potrzebujemy ją ćwiczyć. 

Chcesz powiedzieć, że to decyzja, za którą stoi praca nad sobą.

Cały nasz dobrostan psychiczny zależy od naszej pracy nad sobą. Samo to raczej się popsuje, niż naprawi, więc jeśli zaczniemy szukać dowodów na to, że warto np. przeżywać wdzięczność czy zachwyt albo szukać piękna, to – z wysiłkiem, ale jednak – przeniesiemy nasz zazwyczaj zalękniony umysł w lepsze miejsce. Jeśli zobaczymy, że życzliwość czy przejawy współpracy się nam przydarzają, to będziemy bardziej skłonni podać to dalej. Spojrzymy inaczej na to, w czym żyjemy, a taka pozytywna atrybucja nieraz pozwoli nam przetrwać ciężkie dni. To szczególnie ważne dla osób z chwiejnym nastrojem, z predyspozycją do stanów lękowych i depresyjnych, które łatwo wpadają w doły i długo się z nich wyciągają. Dzięki takiej pracy mogą doświadczyć siebie z nieco innego miejsca – może poczuć się częścią jakiejś wspólnoty, może znaleźć więcej nadziei. 

Szczęście to decyzja?

Są dwie koncepcje szczęścia, hedonistyczna i eudajmoniczna. Ta hedonistyczna, napędzana dopaminą, mówi: ma być dużo, mocno, ma być ekscytacja, ciągle nowe rzeczy, silne bodźce, dużo zmian. 

Ale to nie daje poczucia spełnienia w dłuższej perspektywie.

Nie bardzo, raczej nas spala na dopaminowej bieżni. To mechanizm, na który nic nie możemy poradzić – im więcej dopaminy, tym więcej dopaminy. Nasz układ nagrody tak działa, że jeśli go nie wyciszymy, jeśli nie odetniemy dopływu dopaminy (a stymulują jej wytwarzanie nawet telefony, nie tylko zabawowy styl życia), to będzie żądał coraz większych jej dawek. I zamienia nas w szczurki, które biegają za doraźną gratyfikacją, ciągle chcąc dalej, więcej, mocniej. Na początku ekscytację wywoływały w nas wakacje, ale potem łapiemy zajawkę na jakiś sport ekstremalny, jak się tym wysycimy, to zostają skoki ze spadochronem z Mont Blanc albo zjazd na nartach w Himalajach. Problem polega na tym, że i Himalaje jako bodziec nas ekscytujący się kiedyś skończą, i nasza wydolność się skończy, a głód dopaminy zostanie. Nie ma to nic wspólnego ze szczęściem, jest po prostu zwiększaniem dawki, jak przy uzależnieniu od substancji. Po drodze wiele razy będzie nam rozkosznie przyjemnie, ale żadne głębokie spełnienie nigdy nie zostanie w ten sposób osiągnięte. Będziemy w wiecznym nienasyceniu. 

A co mówi druga koncepcja, eudajmoniczna? 

To bardziej filozoficzne podejście do szczęścia, takie dla dorosłych. Nie obiecuje wiele, mówi, że szczęście to rozbłyski, które pojawiają się nieczęsto. Zakłada też, że dążenie do szczęścia to też jest praca – nad własnym umysłem, oczekiwaniami, nad tym, jak istniejemy w świecie. Żeby to jakoś ogarnąć, musimy mieć chociażby system wartości, którym będziemy kierować się w życiu i który pomoże nam podejmować trudne decyzje. W tej koncepcji nastawiamy się nie na doraźną, własną przyjemność, ale na wspólnotowość, poczucie przynależności. W takim kontekście nasze działania nabierają sensu, możemy starać się być bardziej altruistyczni, współpracować po to, żeby istnieć w siatce wsparcia, która będzie nas podtrzymywała, np. kiedy w naszym życiu pojawią się kłopoty. 

Eudajmoniczna koncepcja szczęścia bardzo docenia niewygody, poświęcenia, trud stawiania czoła przeciwnościom i twierdzi, a nauka potwierdza to na różne sposoby, że to nadaje sens naszemu życiu. A sens i bliskie relacje to dwa główne źródła głębokiej satysfakcji. Niekoniecznie trzeba do takiego szczęścia rezygnować z dobrostanu, ale raczej nie mylić tych pojęć. 

Moja córka chodzi do drugiej klasy szkoły podstawowej i w ramach międzynarodowego projektu „Przyjaciele Zippiego” z całą klasą uczy się nazywać emocje pluszaka. W pierwszym odruchu zachwyciłam się, że to się dzieje. Chwilę później zaczęłam się zastanawiać, dlaczego to wciąż jest eksperymentalny, dodatkowy projekt, a nie przedmiot jak muzyka, WF czy nauka pisania.

Ja też wierzę w psychoedukację i wkładam w nią sporo energii, np. od lat robiąc podcast „O Zmierzchu”. Ale jednocześnie wiem, że psychoedukacja nie jest odporna na nasze wady i że dość łatwo może się stać narzędziem przejętym przez system. 

Czego się obawiasz?

Wykorzystania tego, co – co do zasady – ma budować relacje międzyludzkie, współpracę i nowe jakości w naszym świecie, do wychowywania ludzi, którzy te jakości lekceważą, a są zajęci tym, co premiuje system: sławą, hajsem, wieczną ekspansją i efektywnością. Ponieważ takie zawłaszczenia już się dokonują, to sądzę, że jest się czym martwić. Dobrą ilustracją jest historia, która wydarzyła się z praktyką uważności. Mindfulness został stworzony na bazie buddyjskich praktyk medytacyjnych i na początku miał pomagać bardzo chorym ludziom w zmaganiach z bólem. Okazało się, że jest tak skuteczny na bolączki współczesnego człowieka z Zachodu, że upowszechnił się jako propozycja samorozwoju, wsparcie psychoterapii, regulacja emocjonalna itd. I zrobił wielką karierę, tak wielką, że teraz korporacje wykorzystują treningi uważności, żeby walczyć ze stresem wśród swoich pracowników. Oczywiście to częściowo działa, bo pomaga regulować się emocjonalnie i pracować z przeciążeniami psychicznymi. Ale jednocześnie nie zapominajmy, że to te same korporacje i ich nierealistyczne wymagania powodują epidemię chronicznego stresu wśród pracowników i że praktyka uważności zostaje użyta (wbrew jej etycznym korzeniom) do załatwiania problemu, który jest bardzo poważny i wymaga systemowego rozwiązania. 

Więc tak, psychoedukacja jest ważna tak samo jak edukacja seksualna, bo służą poznaniu siebie i rozwojowi. Powinna być wprowadzana od najmłodszych lat, adekwatnie do wieku, ale trzeba pamiętać, że to, jak będzie realizowana i do czego będzie prowadzić, też może być obszarem nadużycia.

Emocje w złych celach na pewno wykorzystują wszechobecne media społecznościowe i media w ogóle. Krzykliwe hasła, mocne zdjęcia koloryzują przekaz, nie pozwalając na namysł i skupienie.

W obiegu publicznym emocje są używane po to, żeby zrobić coś z odbiorcą. Przestraszyć, zdenerwować, wzruszyć. Sprawić, żeby rzucił wszystko i oddał swoją uwagę. W dobrej rozmowie, w zdrowych relacjach tak nie wolno postępować. Nazwijmy sprawę po imieniu: to manipulacja, która ma podgrzać internetową dyskusję, zwiększać zasięgi i monetyzować przychody z reklam, a nie dostarczyć informacji.

Podobnie jest z popkulturą – tu też nie ma wzorców. Kiedy zadałam ci pytanie o to, który ze współczesnych bohaterów filmów czy seriali zdrowo przeżywa swoje emocje, potrafi mówić o uczuciach i jest modelowym przykładem tego, jak żyć, odpowiedziałaś, że może czasami bohaterowie „Sex Education”, ale wśród dorosłych postaci nie znajdujesz nikogo.

Trzeba pamiętać, że zdrowie psychiczne nie wygląda na ekranie zbyt spektakularnie. Nie będzie wzbudzać więc w nas silnych emocji, które przykuwają do ekranów. Jest natomiast polisą ubezpieczeniową na czasy niestabilne i skomplikowane, takie jakie mamy teraz. I warto o nią dbać. 

Fot. Materiały prasowe

 

Basia Czyżewska
  1. Styl życia
  2. Psychologia
  3. Emocje to fala, z którą trzeba nauczyć się płynąć. Rozmawiamy z Martą Niedźwiecką
Proszę czekać..
Zamknij