Małgorzata przez lata pięła się po szczeblach kariery w Londynie i Nowym Jorku. Gdy urodziła dziecko, na kilkanaście miesięcy zupełnie zrezygnowała z pracy. Powrót okazał się trudniejszy, niż sądziła. Dziś jako spełniona mama i konsultantka technologiczna w międzynarodowej firmie opowiada o swoim doświadczeniu.
Zajście w ciążę okazało się dla mojego ciała wyzwaniem. Najpierw, kiedy mieszkałam jeszcze w Londynie, wielomiesięczne próby nie przynosiły efektu. Zwróciłam się po poradę do lekarza i usłyszałam diagnozę – endometrioza. Miałam 35 lat i coraz mniej czasu. Przeszłam operację, terapię hormonalną i in vitro. Choć transfer zarodka się udał i czułam, że jestem na dobrej drodze, poroniłam. To był cios dla mnie i dla męża. Straciliśmy motywację, po prostu przestaliśmy się starać. Pogodziłam się z moją bezpłodnością.
A życie toczyło się dalej. Dostałam nową pracę – dyrektorskie stanowisko w dużej agencji reklamowej, która wiązała się z przeprowadzką do Nowego Jorku. Kolekcjonowałam te doświadczenia z dumą. Wydawało mi się, że piszę dla siebie zupełnie inny scenariusz. Aż nagle ciało przestało współpracować – rozdrażnienie, poczucie słabości, torsje. – Jest pani w ciąży. W 10. tygodniu – usłyszałam od lekarza. Tego zupełnie nie brałam pod uwagę. Brak okresu zrzucałam na nawrót endometriozy, drobne dolegliwości – na problemy adaptacyjne i stres. Nagle niemożliwe stało się faktem – za kilka miesięcy miałam zostać mamą. Z wyliczeń wynikało, że poczęcie nastąpiło 1 kwietnia, w prima aprilis. Byłam zupełnie zdezorientowana, ale szczęśliwa. Po badaniach genetycznych odetchnęłam z ulgą. Kiedy poczułam się bezpiecznie, zaczęłam snuć plany. Sytuacja jednak nie rysowała się różowo.
Mama w Nowym Jorku
Znalazłam się w mieście, którego mieszkańcy żyją wyłącznie karierą. Tu nawet w międzynarodowych korporacjach kultura pracy nie istniała, królował kult efektywności. Nadgodziny były codziennością, przerwa obiadowa oznaczała zjedzenie czegoś w biegu albo przed komputerem, a życie rodzinne odbywało się w innym wymiarze.
Firma, dla której wtedy pracowałam, miała do zaoferowania trzymiesięczny pełnopłatny urlop macierzyński, a później kolejny, też trzymiesięczny, już bezpłatny. W Stanach to były jedne z najlepszych warunków na rynku pracy, ale w porównaniu z europejskimi wyglądały fatalnie. Zwłaszcza że kiedy ze wsparcia finansowego wycofywał się pracodawca, wkraczało miasto. Jako niepracująca mama z dzieckiem w Nowym Jorku mogłam liczyć na niecałe 200 dolarów tygodniowo. W realiach życia na Manhattanie, gdzie czynsz bez opłat wynosił kilka tysięcy dolarów, zasiłek mógł pokryć koszty pieluch i podstawowych produktów kosmetycznych. W dodatku miasto, o którym śni cały świat, wcale nie jawiło się jako miłe miejsce do życia. Pół roku mrozów, a później kolejne pół upałów, przez które nie da się spać. Wszechobecny beton i ostre podziały społeczne podsycające przestępczość i napięcia. Czułam narastające zmęczenie.
Jednocześnie zastanawiałam się, czy po sześciu miesiącach z dzieckiem rzeczywiście mogę wrócić do pracy. Sprawdziłam, jaki kontakt ze światem ma dziecko na tym etapie rozwoju. Poradniki były bardzo konkretne – nie potrafi jeszcze raczkować ani powiedzieć „mama”. Uczy się jeść stałe posiłki, ale bazą pozostaje mleko. Decyzja wydawała mi się oczywista – uprzedziłam męża, że chcę zostać z dzieckiem w domu dłużej. Że przez jakiś czas będzie musiał nas utrzymywać. Przyjął ten plan z milczącą akceptacją.
W trakcie ciąży odkładałam pieniądze. Mówiłam też otwarcie o swoich pomysłach, obawach i planach. Mąż starał się być pomocny. Z perspektywy czasu wiem, że to ja podejmowałam decyzje. Nowa rola „jedynego żywiciela rodziny”, jaką wyznaczyłam mężowi, była dla niego obciążeniem psychicznym. I nie miało znaczenia, że całkiem dobrze zarabiał, chodziło o presję. Ale z tego zdałam sobie sprawę znacznie później.
Macierzyństwo na sto procent
Wczesny etap macierzyństwa wspominam dobrze.
Nie frustrowały mnie „pieluchy”. Karmiłam piersią i nawet kilkukrotne budzenie w nocy nie było wielkim problemem. Spędzałam z dzieckiem 24 godziny na dobę – poddanie się nowemu rytmowi i rytuałom było dla mnie naturalne. Na rolę „mamy w domu” zdecydowałam się świadomie, co pozwoliło mi zaangażować się w stu procentach.
Na początku nie tęskniłam za spotkaniami i wyjazdami służbowymi. Z codzienności czerpałam radość. Dość szybko zaczęłam podróżować sama z dzieckiem – do Londynu, Warszawy, Amsterdamu, Antwerpii. Karmiłam dziecko na środku ruchliwego placu, a na ławce w parku zmieniałam pieluchę.
Kiedyś policzyłam, że zanim Alex skończył rok, odbył 18 lotów samolotem. Dobrze to znosił, był spokojny, nie złapał żadnej poważniejszej infekcji, a ja czułam się spełniona.
Ten spokój być może wynikał też ze świadomości, że nie rezygnuję z kariery na zawsze. Wiedziałam, że za jakiś czas wrócę. Przerwa pozwoliła mi odpocząć psychicznie, odświeżyć perspektywę i wrócić, ale już do innej firmy, może też na nowe, ciekawsze stanowisko. W ogóle nie brałam pod uwagę kroku w tył. Czułam się ceniona i potrzebna.
Czułam tak silną fizyczną więź z Aleksem, że nie umiałabym oddać go w ręce niani, nawet na kilka godzin. Dawałam sobie i dziecku czas. Właściwie jedynym problemem w daleko rysującej się przyszłości było znalezienie firmy, która pozwoliłaby mi realizować macierzyństwo. Wiedziałam, że w grę wchodzi wyłącznie Europa.
Trudny powrót do pracy
Po roku miesiącach zaczęłam rozsyłać CV i brać udział w rekrutacjach. Na początku online, w kolejnych etapach już osobiście, znów w Londynie, który dobrze znałam. Pojechałam z Aleksem – był starszy i bardziej wymagający, ale mogłam liczyć na wsparcie mamy. Z dnia na dzień odstawiłam karmienie piersią. Teraz, kiedy moje ubrania miały zamienić się w idealne białe koszule i marynarki, nie mogłam pozwolić sobie na piersi pełne mleka.
Po kilku miesiącach rekrutacji, kiedy wreszcie szykowało się dla mnie biurko i wszystko miało wrócić do dawnego porządku, wybuchła pandemia. Lockdown, zamknięte biura i granice.
Zamiast zatrudniać, firmy w branży reklamowej cięły etaty. Moja nowa praca rozpłynęła się w powietrzu. A rodzina została rozdzielona – przez trzy miesiące żyliśmy z mężem na różnych kontynentach. Nastał mój czas próby – bez pracy, wciąż na utrzymaniu męża, z którym dzielą mnie tysiące kilometrów, z dzieckiem, które dorasta i potrzebuje coraz więcej uwagi. I ambicjami, które dają o sobie coraz częściej znać. Wielka niewiadoma, brexit, brak pracy, czyli brak regularnych wpływów na konto, ale też profesjonalnych spotkań, uznania i satysfakcji z dobrze wykonanego projektu wyzwalały prawdziwe lęki i frustrację. Zadawałam sobie pytanie, czy nie przegrałam kariery.
Dziś patrzę na to doświadczenie z dystansem. Aleks chodzi do szkoły, jest coraz bardziej samodzielny, a ja znalazłam w końcu pracę, w której się realizuję. Mam wyższe stanowisko i znacznie lepszą atmosferę wokół siebie niż przed ciążą. Od kilku miesięcy wychowuję syna praktycznie sama, bo mój mąż wciąż pracuje w Stanach. Mimo to umiem zorganizować codzienność tak, żeby szkoła, prace domowe czy zajęcia z terapeutą (Alex jest neuronietypowym dzieckiem) nie kolidowały z moimi obowiązkami. Owszem, wcześnie rano lub wczesnym wieczorem prowadzę rozmowy z partnerami firmy, którzy żyją w innych strefach czasowych. Ale stać mnie na dobrą opiekunkę. Kiedy muszę wyjechać na kilka dni służbowo, mogę liczyć na nią i dziadka. Wolny czas z synem wciąż najczęściej przeznaczam na podróże. Ostatnio byliśmy na Wyspach Kanaryjskich.
Wyzwania codzienności
Największym wyzwaniem codzienności jest organizacja. Łapię się na tym, że chciałabym mieć więcej wolności. Lubię to, co robię, ale może lepiej odnajdę się jako wolny strzelec? Może na tym etapie życia powinnam dać sobie większą niezależność w czasie pracy i miejscu, a w związku z tym specjalizować się, działać niekonwencjonalnie? Jeśli zmienię coś w życiu zawodowym, to przede wszystkim jako mama. To macierzyństwo każe mi wyjść ze schematu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.