Według danych NFZ nadwaga dotyka trzech na pięciu Polaków, z czego co czwarty mierzy się z otyłością. Mimo ogromnych starań specjalistów liczby te stale rosną, a prognozy nie są optymistyczne – w 2025 roku otyłość będzie dotyczyła 26 procent kobiet i 30 procent mężczyzn w Polsce. Chorujący zamiast spotykać się ze zrozumieniem, muszą mierzyć się ze społecznym ostracyzmem i body shamingiem. Z Magdaleną Gajdą, społeczną rzeczniczką osób chorujących na otyłość, rozmawiamy o tych zjawiskach.
Czym zajmuje się społeczna rzeczniczka praw osób chorych na otyłość?
Od 2014 r. moim głównym celem są działania zmierzające ku temu, aby temat choroby otyłości był obecny w mediach. To sposób, by wspólnie zawalczyć o prawa obywatelskie, prawa człowieka, prawa pacjenta. Ważna jest edukacja społeczna pod hasłami „otyłość jest chorobą”, „otyłość się leczy”, „otyłości się nie odchudza”. Drugą kwestią było reagowanie na wszelkie formy dyskryminacji i body shamingu, zaczynając od używania określenia „otyły”. Zostało ono już dawno uznane przez światowe gremia za stygmatyzujące i dyskryminujące, ponieważ zwraca bezpośrednią uwagę na widzialną część choroby, czyli nagromadzenie tkanki tłuszczowej. Doradzam też mediom i branży marketingowo-reklamowej w kwestii sformułowań, artykułów czy haseł reklamowych.
Problemy osób chorujących na otyłość znasz nie tylko z kontaktu z chorymi, lecz również z własnego doświadczenia.
Na otyłość choruję od dzieciństwa. Jak większość osób mam niezwykle traumatyczne wspomnienia. Pamiętam chociażby incydent, gdy będąc dwunastolatką, zostałam obrzucona kamieniami przez swoich kolegów ze szkoły. To było dorastanie w samotności i niezrozumieniu. Okres mojego dzieciństwa przypada na lata 70., a dorastania na 80., kiedy nie było zrozumienia dla otyłości jako choroby. Dwukrotnie poddałam się operacji bariatrycznej w 1995 r. i w 2010 r. Obecnie ważę 55 kg, więc moja choroba jest w fazie remisji.
Widzisz społeczne zmiany wynikające z uwrażliwiania na otyłość jako chorobę?
Zdecydowanie. Widzę, jak w mediach społecznościowych ludzie reagują na dyskryminację osób chorych na otyłość, nie dając zgody na body shaming i hejtowanie. Drugim sukcesem jest to, że od 2016 r. wszystkie operacje bariatryczne w Polsce są refundowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Według danych szacunkowych w tej chwili takiej operacji wymaga w Polsce ok. 700 tys. ludzi z otyłością III stopnia. To jest ogromna liczba.
Mam wrażenie, że pokutuje opinia, że operacja bariatryczna to „droga na skróty”, tymczasem to operacja często ratująca życie.
To poważna ingerencja w funkcjonowanie wadliwie działającego układu pokarmowego. Dla osoby chorującej to ogromna zmiana, do której trzeba się odpowiednio przygotować: do operacji i do życia po niej. Z otyłości nie można się wyleczyć. Diagnoza: „choruje pan/pani na otyłość” jest diagnozą na całe życie. Dzięki odpowiednim metodom, takim jak chirurgia bariatryczna, farmakoterapia, zmiana sposobu odżywiania – nie krótkotrwała dieta, a zmiana myślenia o jedzeniu – oraz oczywiście towarzysząca im aktywność ruchowa, możemy zredukować masę ciała, tkankę tłuszczową. Ale potem, jak przy każdej chorobie przewlekłej, musimy nauczyć się kontrolować swoją chorobę. To zadanie na całe życie.
Wielu osobom może wydawać się trudne przestawienie myślenia o otyłości jako o chorobie. Jak możemy ją scharakteryzować z medycznego punktu widzenia?
Objawem otyłości jest nadmierna tkanka tłuszczowa. Chorobę otyłości wywołuje ponad 50 różnych czynników środowiskowych, hormonalnych, genetycznych, psychologicznych i metabolicznych, których zdiagnozowanie jest niezwykle trudne, ponieważ one zwykle nie występują pojedynczo, tylko całymi grupami. To proces skomplikowany i bardzo indywidualny. Dlatego powiedzenie osobie chorej na otyłość, że „za dużo je, za mało się rusza”, to czysta ignorancja.
Niestety, ale w społeczeństwie nadal dominuje postrzeganie otyłości przez aspekt estetyczny, a nawet obwinianie osoby chorej za ten stan.
Z jednej strony mamy fakty medyczne, z drugiej, postrzeganie społeczne. Dawniej otyłość była kojarzona z profesjami związanymi z produkcją żywności albo z ludźmi bogatymi, którzy mogą sobie pozwolić na jedzenie. Była symbolem wysokiego statusu społecznego. Współcześnie osoby chorujące na otyłość są ofiarami rozwoju cywilizacyjnego. Mamy bardzo szeroki dostęp do pożywienia taniego, o niskiej jakości odżywczej. Zmienił się styl życia, zmniejszyła się aktywność ruchowa. Samo „zdobywanie jedzenia” czasem ogranicza się do skorzystania z aplikacji i odebrania jedzenia spod drzwi. Jesteśmy poddawani coraz większym stresom, inaczej śpimy. Przyjmujemy leki na inne schorzenia. To wszystko ma wpływ na wywiązanie się choroby otyłości.
Stereotypy dotyczące otyłości są powielane nawet w popkulturze. Twórcy budują postaci osób chorujących na otyłość, by wywołać w nas głównie współczucie, odczłowieczając tym samym bohaterów, jakby całe ich życie, a nawet osobowość determinowane były chorobą, a co za nią idzie – wyglądem. Czy brakuje nam empatii wobec chorujących na otyłość?
Niedawno poznałam Kingę Krzemińską, współscenarzystkę serialu „Wielka Woda” i mogłam porozmawiać z nią na temat postaci Leny Tremer, kreowanej przez Annę Dymną. Zapytałam ją, dlaczego nie wpadli na pomysł innej choroby, która uniemożliwiałaby przemieszczanie osoby między piętrami, np. mógłby to być ktoś poruszający się na wózku. Kinga powiedziała, że zależało im, aby to był ktoś, kogo trudno jest polubić. Wyjaśniła to na obrazowym przykładzie. Jeżeli widzimy młodego mężczyznę na wózku inwalidzkim, to podświadomie czujemy do niego sympatię, bo myślimy, że to los go skrzywdził – nie przychodzi nam do głowy, że być może ten młody chłopak miał 2,5 promila alkoholu we krwi, wsiadł za kierownicę, uderzył samochodem w drzewo i z własnej głupoty na tym wózku wylądował. Mówimy, że los go już wystarczająco skrzywdził, trzeba mu pomóc. Empatii, zrozumienia, sympatii nie ma, kiedy patrzymy na osobę chorą na otyłość.
Z drugiej strony mamy ruch body positive, który przybrał na sile w ostatnich latach i jest promowany w mediach społecznościowych.
Występuję razem z przedstawicielkami ruchu body positive, które bardzo cenię, ale różnimy się w podejściu do samej choroby i możliwości jej leczenia. W swoim życiu najwięcej ważyłam 150 kg i z całym szacunkiem, nikt mi nie wmówi, że to jest w porządku. Nawet jeżeli publicznie, przy znajomych i rodzinie mówiłam, że się z tym pogodziłam, to wewnętrznie czułam inaczej. I stąd moje wszystkie próby leczenia tej choroby. Dlatego osobiście nie przyjmuję do wiadomości komunikatu, że otyłość jest fajna. To choroba, która generuje mnóstwo komplikacji w codziennym życiu i wywołuje problemy zdrowotne. Nawet jeśli wszystkie badania są w danej chwili w normie, to nie znaczy, że będzie tak zawsze, bo otyłość uwrażliwia na inne choroby cywilizacyjne: układu krążenia, nowotwory, układu metabolicznego.
Jak w takim razie powinniśmy odbierać ten przekaz?
Moim zdaniem ruch body positive skierowany do osób z nadwagą nie tylko w Polsce, lecz także na całym świecie jest naturalną konsekwencją tego, że świat nie radzi sobie z leczeniem otyłości. W wielu przypadkach próby leczenia zachowawczego, czyli zmiany sposobu odżywiania, farmakoterapia czy nawet chirurgia bariatryczna, nie przynoszą oczekiwanych efektów. Dlaczego tak się dzieje? Nie znamy odpowiedzi. Liczba chorych na otyłość stale się powiększa. Człowiek, który bezskutecznie podejmuje próby leczenia, żeby nie zwariować, kiedy wszyscy dookoła wmawiają mu, że jest leniwy, niezorganizowany, brzydko wygląda, być może jest mało inteligentny i sam sobie temu wszystkiemu winny, zakłada różne maski. I myślę, że twierdzenie „jest mi z tym dobrze, czuję się z tym szczęśliwa” jest dla osoby z ponadnormatywną masą ciała wentylem bezpieczeństwa, formą obrony, bo skoro nie może czegoś zmienić, to musi się nauczyć z tym żyć. I podkreślam: jako osoba chorująca na otyłość doskonale rozumiem taką postawę. Co więcej, podziwiam przedstawicielki ruchu body positive, bo ja ważąc 150 kg, nie miałam takiej odwagi jak one w pokazywaniu swojego ciała. Uważam więc, że jeśli ktoś akceptuje swoją nadwagę, to nikt nie ma prawa mu tego zabraniać. Ale jeśli ten ktoś zapragnie się leczyć, powinien mieć do tego stworzone odpowiednie warunki.
Konsekwencją ruchu body positive było otwarcie branży mody na osoby o różnych kształtach ciała. Jednak z ostatniego raportu „Vogue Business” wynika, że był to chwilowy zryw i znów cofamy się w kwestii inkluzywności.
Jako dziecko i nastolatka nie chodziłam w sukienkach, ponieważ mówiono mi, że źle w nich wyglądam jako osoba gruba. Ubierano mnie więc w ciuchy bezkształtne, istne namioty, które miały w zamierzeniu maskować moją tuszę, ale tego nie robiły. Dlatego bez wątpienia osoby o większych rozmiarach na wybiegu to pozytywna i potrzebna zmiana. W podcaście „Jest grubo, czyli rozmowy o życiu osób z większą masą ciała”, który prowadzę wspólnie z dziennikarką medyczną Małgorzatą Wiśniewską, gościłam niedawno Ewę Zakrzewską, modelkę plus size. Otworzyła nam oczy na to, co się dzieje. Okazuje się, że marki, które do tej pory miały kolekcje powyżej 40 rozmiaru, zaczynają z nich rezygnować. Na całym świecie jest ponad 650 mln osób z otyłością i one też muszą się w coś ubrać. Zaczęłyśmy się zastanawiać, z czego to wynika. Może temat inkluzywności już się branży modowej znudził? Choć akurat tworzenie oddzielnych kolekcji i sekcji w sklepie, przez innych postrzegane jako wygoda, dla mnie akurat jest pewną formą dyskryminacji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.