W „Sole” gra ciężarną dziewczynę, która chce sprzedać swoje dziecko. Film w reżyserii Carla Sironiego debiutuje w sekcji Orizzonti weneckiego festiwalu filmowego, a zaraz potem poleci na festiwal do Toronto. Wraz z nim aktorka znana z „Powrotu”, która debiutuje międzynarodową produkcją.
Pamiętam ją z „Powrotu” Magdaleny Łazarkiewicz. Grała tam Ulkę, 17-latkę, która po długiej nieobecności wraca do domu. Kiedyś słodka, nagle pojawia się milcząca, posiniaczona, skulona. Matka dewotka wyczyta w jej oczach, że córka już nie jest dziewicą. „Nie zapyta, jak może pomóc. Jest zafiksowana na nieżyciowych, suchych wytycznych swojej religii” – pisałam w recenzji dla „Vogue Polska”. „Łazarkiewicz podnosi temat wykorzystywania kobiet. Padają one ofiarami przestępczego podziemia, przymuszającego dziewczyny do prostytucji. Ale też społecznie akceptowalnego systemu, który za bogobojnymi hasłami chowa opresyjny, wykluczający, klasowy system. W Ulkę rzucają kamieniami wszyscy. Gdyby ktokolwiek przestrzegał apelu z ósmego rozdziału Ewangelii według św. Jana, musiałby wstrzymać ruch ręki. Bo nikt tu nie jest bez grzechu, nawet lokalny ksiądz. Kto wie, może to Ulka jest z nich najczystsza?”. Dla Sandry to był kinowy debiut, pierwszy pełny metraż. I od razu skok na głęboką wodę. I tak skacze od tamtej pory, wybierając wyłącznie wymagające projekty. W wyczekiwanym „Sole” gra po włosku, choć gdy przystępowała do castingu, nie znała w tym języku ani słowa.
„Powrót” mówił o tym, w jaki sposób fanatyzm zamienia miłość rodzica do dziecka w trening. Zamiast empatii ze strony innych spotykają nas upokorzenia. Ulka znała te emocje na pamięć, Sandrze na szczęście są całkowicie obce. Kochający dom, otwarci rodzice. – Pozwalali mi słuchać intuicji. Mówili: „Rób to, co czujesz, bo inaczej będziesz żałować”.
Z Wejherowa do Krakowa
Wejherowo, województwo pomorskie, 50 tysięcy mieszkańców. Dwa pokoje, czterdzieści metrów. Tata mechanik, jeden brat lakiernik, drugi w technikum samochodowym. Mama pielęgniarka. I w tym wszystkim ona, z marzeniem, by zostać aktorką. W domu zawsze koleżanki, koledzy, goście. Żywy dom. – W każdym domu na Pomorzu jest zawsze dużo ludzi. Kaszubi mają w sobie dużą otwartość, gościnność. Ale są też hardzi, szczególnie kobiety. Blisko domu, rodziny, ale mocne, pracowite. Zdarzało się, że mama pracowała cały dzień lub szła do szpitala na nocną zmianę. Szybko przejęłam jej obowiązki. W wieku 10 lat piekłam, wieszałam pranie i sprzątałam. Nie byliśmy zamożni, ale niczego nigdy nie zabrakło. Opiekunka zajmowała się najmłodszym bratem, a ja robiłam tacie obiad. Mama lubi porządek. Przejęłam to. Troskę, rodzinność też – opowiada aktorka.
Metraż mieszkania był niewielki, morze – nieograniczone. Piękne, ale trochę przerażające. Sandra do tej pory za nim tęskni, kiedy jest daleko. Lubi otwartą przestrzeń. – Mam w sobie powiew polskiego wiatru. I dużo jodu! – dodaje lekko żartobliwym tonem 26-latka. Skąd w samochodziarskiej rodzinie marzenie o filmie? – Zawsze ciągnęło mnie do artystycznych aktywności. Na początku rysowałam, malowałam. Ale nudziło mnie to. Szybko zaczęłam chodzić na kółko teatralne. Jako dziecko nie za dużo mówiłam, dobrze się uczyłam. Ale miałam potrzebę wyrażenia siebie na zewnątrz. Można chyba powiedzieć, że jestem introwertyczna i ekstrawertyczna jednocześnie – opowiada. – Mój mózg zawsze pracował na wysokich rejestrach. To miało też złe strony, bo dużo chłonęłam. Często po obejrzeniu w telewizji horroru przez trzy dni nie mogłam spać, płakałam. Zawsze miałam też bogate sny, wielowarstwowe. Gdy jestem świadoma tego, że śnię, przechodzę ze snu w sen, jak w „Incepcji”. Ale tylko raz miała sen proroczy, choć przewrotny, bo w przeddzień wyników egzaminów do szkoły teatralnej w Krakowie śniło się jej, że nie została przyjęta. Sny do dziś pełnią w jej życiu ważną rolę.
Dostała się za pierwszym razem. Do Krakowa przeprowadziła się jako 18-latka. Szkoła to był przyspieszony kurs dojrzewania. Wcześniej mogła w dowolnej chwili wsiąść w SKM i pojechać nad morze. Miała obok rodziców. Tam była sama. – Już na egzaminie się zorientowałam, że odstaję. Inne dziewczyny doskonale wiedziały, w co się ubrać, jak się uczesać. Były w obcasach, olśniewające, seksowne. Ja w te trzydzieści stopni założyłam sukienkę w kropeczki i grube brązowe rajstopy. Bo musiałam być pewna, że podczas tańca nie będzie mi widać tyłka. Sierotka Marysia.
– Było mi trudno. Czasami rzeczywiście nie wiedziałam, co się dzieje. Przyjechałam z małego miasteczka z marzeniem. Miałam braki. Wokół mnie byli ludzie o wiele bardziej doświadczeni, często po szkołach, warsztatach, zajęciach. Moim atutem było tylko to, że trochę więcej czułam. Podczas pierwszych tygodni od jednego z profesorów usłyszała, że „ma dużo uroku i wdzięku, o talencie on jeszcze nie wie, a w inteligencję wątpi”. Na szczęście na każdego profesora mizogina przypada jeden wspaniały pedagog. W przypadku Sandry kierunek wyznaczali Małgorzata Hajewska- Krzysztofik, Grzegorz Mielczarek, Dorota Segda, no i Anna Dymna. – To ona moją naiwność, dziecięcość i wrażliwość wzięła i stworzyła mnie. Pozwalała mi w aktorskich ćwiczeniach być emocjonalną, otwierała we mnie nowe rejony. Wspierała mnie. Z czasem obłaskawiła Kraków. Studenckie miejsca? – Alchemia, Bunkier [sztuki], klasyczne krakowskie wieczorne trasy.
O sole mio
Dziś życie zawodowe Sandry kwitnie. Jest jak plastelina: wygląda trochę młodziej, więc może grać nastolatki, ale daje się też ją postarzyć. Spotykamy się podczas czasu wolnego od nowego planu zdjęciowego, niskobudżetowego debiutu Tomasza Jurkiewicza „Praktykant”. Zaraz wenecka premiera „Sole”, a kilka miesięcy temu skończyły się zdjęcia do „Najmro”, którego premiera planowana jest na jesień przyszłego roku. Sandra nie ma na koncie licznych studenckich etiud tak jak wiele jej koleżanek. Może dlatego, że w przeciwieństwie do łódzkiej PWSFTviT, krakowska szkoła skupia się na teatrze. Na drugim roku studiów wypatrzyła ją reżyserka castingu serialu „Belfer”, legendarna Magdalena Szwarcbart. Zaraz potem był już „Powrót”, gdzie trafiła dzięki poleceniu znajomej. Czytała jako jedna z pierwszych. Magdalena Łazarkiewicz ponoć od razu wiedziała, że ma swoją Ulkę, choć przyswojenie tej myśli zajęło chwilę. Miała ponad rok, by przygotować się do roli ofiary przemocy seksualnej. Prywatnie Sandra jest szczęściarą, choć pracuje w takiej branży. Jej samej nic takiego do tej pory nie spotkało. Ale, jak mówi, gdyby tylko na horyzoncie pojawiła się taka sytuacja, to wychodzi, mocno trzaskając drzwiami. W teorii. – Możliwe, że jednak nie wiedziałabym, co robić. Mogłabym się zablokować. Rozumiem kobiety, które mają problem, żeby komuś, kto ma nad nimi władzę, powiedzieć: „odpieprz się”. I to od razu, a nie po 20 latach. Nie do pomyślenia jest dla niej sytuacja, że ktoś nadużywa pozycji, by terroryzować innych. Według niej w ekipie wszyscy powinni być równi, działać jako zespół. – Tak jak na statku!
Do „Sole”, swojego pierwszego zagranicznego filmu, zgłosiła się… przypadkiem. – Mieszkałam z koleżanką, która nagrywała się na casting. Pomagałam jej, podkładałam tekst. Trochę mi się zrobiło przykro, że sama nie dostałam takiej propozycji, ale trudno, pomyślałam. Nie lubię się pchać. Chyba, że jestem już superblisko i wiem, że muszę, tak jak z „Najmro”. Wtedy walczę. W sierpniu 2017 roku niespodziewanie napisała do niej asystentka Jorgeliny Depetris Pochintesty, słynnej włoskiej castingerki, odpowiedzialnej m.in. za „Jestem miłością” Luki Guadagnino. Prosiła Sandrę o self tape. – Gdzie ja, po włosku? Bawiło mnie to, wydawało się niewykonalne. Do momentu, w którym się okazało, że przeszła do drugiego etapu, a reżyser Carlo Sironi przyjeżdża do Polski ją obejrzeć. – Spotkanie trwało sześć godzin, przeszłam podczas niego chyba wszystkie emocje. Zacięłam się, nie byłam w stanie nawet rozmawiać po angielsku, co normalnie nie nastręcza mi trudności. A jednak jakiś czas później Carlo zadzwonił. – Masz tę rolę.
Przede mną Sandra zacina się tylko raz, gdy pytam o rolę Violetty Villas. Media ściśle relacjonowały casting do filmu Karoliny Bielawskiej. Aktorce, która zagra Villas, wróżono wielką karierę. W kilku miejscach przeczytałam, że Drzymalska miała zrezygnować z zagrania pieśniarki, bo nie chciała przytyć. Kręci głową. To nie tak. – Media podchwyciły tę plotkę. Dla roli jestem w stanie dużo zrobić, ale czasami w naszym życiu dzieją się rzeczy, o których wiemy, że mogą nas rozwalić. Że możemy się po nich nie pozbierać. Miałam w życiu pewne doświadczenia, które sprawiły, że ta rola nie wyszłaby mi na dobre. Ja jestem aktorką, ale też człowiekiem. Muszę chronić siebie. Poza tym nie potrafiłabym się utożsamić z tą bohaterką. A to mogłoby wyjść na złe projektowi, z którego ma szansę powstać naprawdę dobry film.
Bieg na festiwal
Na Instagramie Drzymalskiej znalazłam zdjęcie z Manifestacji Warszawa przeciw przemocy: „Solidarność z Białymstokiem”. – Żyjemy w takich czasach, że sztuka powinna umieć stawać w obronie przekonań. Ale też chyba warto jakoś to rozgraniczać – mówi. Sandra wciąż zastanawia się, jak i czy stawiać granicę pomiędzy tym, co prywatne, a tym, co publiczne. Jak i czy mówić głośno o swoich niezwiązanych z pracą poglądach. Bo w pracy granic nie uznaje. Zagrałaby nawet kogoś o skrajnie odmiennych poglądach, pod warunkiem że rola byłaby dobrze napisana. Chyba, że film byłby polityczny, propagandowy, popierał pogląd, który uważałaby za szkodliwy. Wtedy na pewno nie.
– Robię to, co robię, bo w ten sposób cały czas mam nowe emocje i doświadczenia, nieustannie siebie odkrywam, rozwijam emocjonalnie. Jeśli aktor umie korzystać z tego, co przeżył, co bolało, to jest jego ogromna siła. W tym zawodzie muszę dużo czuć. I czuję. Czy czasami przychodzi lęk, że któraś z tych emocjonalnych wycieczek może się okazać zbyt mroczna? – Takie ryzyko istnieje, ale pilnuję, żeby mieć nad tym kontrolę. Rodzice ogromnie mnie wspierają, to dla mnie ważne. Myślę, że były momenty, kiedy się o mnie bali, ale mama mi o tym nie powiedziała. Wie, jak wiele znaczy dla mnie aktorstwo. Nie zrobiłaby tego, bo ona nigdy nie powie mi „stop”. Jej sposobem na wyzerowanie głowy jest bieganie. Na początku musiała się zmuszać, by regularnie wkładać strój sportowy, dziś nie wyobraża sobie życia bez ruchu. Ale nie planuje na razie udziału w triatlonie. Nie lubi przegrywać. Nie udział, ale szansa na dobre miejsce miałaby dla niej znaczenie. Jak sama mówi, jest bardzo uparta. Na razie najtrudniejsze zadanie, które przed nią stoi, to czerwony dywan na weneckim Lido. – Cały czas nie mogę uwierzyć, że jadę na ten festiwal! Sukienka, buty – dla mnie to czarna magia. Nie umiem pozować, krępuje mnie to. Ale to część mojej pracy i uczę się tego.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.