Trzy razy była nominowana do nagrody Bookera, dwa razy przewidziała przyszłość, raz pod wpływem książki zaszła w ciążę. Podczas festiwalu Literacki Sopot Sarah Hall tłumaczyła nam, jaki wpływ na charakter człowieka ma miejsce, z którego pochodzi, i dlaczego seks jest dla pisarza równie niebezpieczny jak śmierć.
Już w pierwszym opowiadaniu z tomu „Madame Zero”klimat jest jak u Kafki, mnóstwo aluzji do bajek i ludowych podań z Rosji, z Japonii, z północnej Europy. Czy właśnie to masz na myśli, mówiąc, że opowiadania trzeba „porządnie nasycić”?
Ciekawe, że wyłapałeś motywy folk zaczerpnięte z opowieści, które pamiętam z dzieciństwa, na takich historiach się wychowałam. Coraz mniej osób ma podobne do moich doświadczenia – nikt dziś nie opowiada dzieciom bajek na dobranoc, na pewno nie dziadkowie, wnuki widują przecież od święta. W podaniach ludowych od zawsze intrygują mnie relacje realizmu i magii, to taki test, w co potrafimy uwierzyć, niezależnie od kultury, w jakiej się wychowaliśmy. Przed kilkoma dniami skończyłam pisać historię zainspirowaną filipińskim mitem bezdzietnej starej panny obdarzonej magiczną mocą. Jeżeli wymażemy z tej historii lokalne tło, analogie do mitów z północy Europy ujawnią się natychmiast. Bez względu na to, skąd pochodzimy, interesują nas podobne tematy, te same kwestie są dla nas tajemnicą i w związku z tym są też punktem wyjścia dla każdej opowieści, każdej książki. Opowiadanie jest małą formą literacką, ale to nie znaczy, że ma skromniejsze ambicje niż powieść.
Jak szybko i skąd bierze się w pisarzu pewność, że pomysł A to będzie opowiadanie, natomiast z pomysłu B wyrośnie coś większego?
Kiedy zaczynałam pisać, w ogóle się nad tym nie zastanawiałam, nie próbowałam przewidzieć efektu końcowego, pisanie było procesem organicznym. Teraz jest tak, że bardzo szybko mam wyraźną wizję struktury opowiadania. Nie muszę wiedzieć, jak się skończy, liczy się poczucie, że wskoczyłam na właściwy tor, on doprowadzi mnie do ostatniej strony. Z powieściami bywa trudniej, czasami zaczynam pisać i szybko muszę zrobić przerwę, bo brakuje mi pewności, że idę najlepszą drogą. Nigdy w życiu nie nazwałabym siebie trzeźwo myślącą czy racjonalną pisarką, ale nad opowiadaniami mam pełną kontrolę, sprawnie redaguję pomysły, by zmieścić się w konwencji.
Gdy rozmawiałem niedawno z Lauren Groff, trochę ponarzekała na największą niesprawiedliwość literatury: choćby nie wiadomo jak dobre były opowiadania, popularnością i prestiżem nigdy nie dorównają powieści.
Od pewnego czasu w Wielkiej Brytanii trwa dyskusja na temat tego, dlaczego naszą literaturę definiują prawie wyłącznie powieści, gdzie się podziały pozostałe gatunki. Niecierpliwie czekam na konkluzję, bo dobrze wiem, że czytelnicy lubią opowiadania, kupują je, czytają, piszą do autorów. Gdyby było inaczej, agenci literaccy i wydawcy wybiliby pisarzom małe formy z głowy. Kilka lat temu belgijska historyczka literatury, nie do końca żartem, powiedziała mi, że opowiadanie jest gatunkiem antykolonialnym, próbą wyrażenia własnego głosu tam, gdzie nahałasowały duże formy. Skoro Wielka Brytania cały świat zalewa powieściami, Irlandia, Kanada i USA bronią się krótszym tekstem.
Podobno twoja piąta powieść spowodowała, że zaszłaś w ciążę.
Zaczynając pisać „The Wolf Border”, lekko panikowałam, czy uda mi się stworzyć wiarygodną postać młodej matki, skoro sama nigdy nie byłam w ciąży. Ważnym tematem powieści są wilki, z nimi miałam znacznie mniej do czynienia niż z dziećmi, ale tym nie martwiłam się wcale. Natura postanowiła mi pomóc, rozwiać wszelkie wątpliwości, kiedy skończyłam trzy pierwsze rozdziały, okazało się, że jestem w ciąży, kilka dni po przesłaniu gotowej książki wydawcy urodziłam córkę.
Co jeszcze potrafią twoje teksty?
Od czytelników dowiedziałam się, że aktualne wydarzenia na świecie opisałam 12 lat temu w powieści „Daughters of the North”. Tłem tamtej historii są kryzys ekonomiczny, drastyczna zmiana klimatu oraz dojście do władzy skrajnej prawicy. Nie śpieszyłabym się jednak z sugestią, że jestem prorokiem. Ludzki mózg to przedziwny organ – skąd mamy pewność, że nie wymyśliliśmy intuicji tylko po to, by w nią uwierzyć? Pewne pomysły pisarze wprowadzają do literatury podświadomie, w ogóle nie uwzględniają prawdopodobieństwa, że fikcja za jakiś czas może się upodobnić do faktów. Zresztą nie tylko pisarze wypróbowują w myślach różne scenariusze sytuacji życiowych. Żeby zrozumieć problem, najpierw rozkładamy go na części pierwsze, a następnie składamy od nowa, tyle razy, ile trzeba, by poczuć, że coś z tego rozumiemy.
Wiele bohaterek twoich opowiadań to kobiety z Północy – zahartowane przez surowy klimat, nauczone przez naturę pokory. Myślisz, że za pięć lat czytelnicy będą w stanie zrozumieć tę zależność? W Glasgow będzie wtedy tak ciepło jak teraz w Barcelonie.
Być może jesteśmy jednym z ostatnich pokoleń, które doświadczyły luksusu, jakim jest lokalizm. Dopóki zaśmiecaliśmy własne podwórko, wydawało nam się, że to wyłącznie nasz problem, innym nic do tego. Dopiero teraz zaczynamy rozumieć, jak bardzo skomplikowane są nasze relacje z naturą, z całym światem. Sama się zastanawiam nad tym, czy pytania w rodzaju: skąd pochodzę, co jadłam jako dziecko, jakie ubrania noszę i gdzie je kupuję, nadal będą miały sens, pomogą opisać człowieka, pokażą, że jest wyjątkowy, niepowtarzalny.
O sobie samej też myślisz: „Jestem z Północy, wychowałam się w krainie jezior”?
Tak, nadal ma to dla mnie duże znaczenie. Dzieciństwo spędziłam na wsi, na farmie, tam rytm życia ustala natura, trzeba się dostosować do pogody, zsynchronizować z porą roku. Nie twierdzę, że w mieście czegoś podobnego nie można doświadczyć – można, ale nie w tym samym stopniu. Poczucie przywiązania do miejsca też wydaje mi się nieco silniejsze, gdy doświadczamy dużych odległości, nasz horyzont zamykają góry, jezioro, morze, a nie kamienica po drugiej stronie ulicy. Na te same zmysły miasto działa inaczej niż otwarta przestrzeń, zwłaszcza gdy nie staramy się jej zdominować. Wciąż są na tym świecie takie zakątki, gdzie z naturą trzeba się dogadać, przynajmniej spróbować. Gdybym urodziła się w mieście, w moich opowiadaniach byłoby mniej przyrody, jakieś szkicowe pejzaże, pewnie poradziłabym sobie nawet bez nich. Ale nie muszę, świat moich opowieści zawsze zaczynam budować od otoczenia. Nawet jeżeli człowiek pojawia się pierwszy, bez scenerii jest niekompletny, nie wiemy, skąd się wziął tu i teraz, gdzie ma swoje miejsce na ziemi.
Latem wzięłaś udział w wystawie „Ta ziemia to nasza ziemia”. Skąd ten pomysł?
Tematem wystawy są moje rodzinne strony, a do udziału zaprosił mnie kurator Robert Macfarlane, bardziej znany jako pisarz. Dlaczego właśnie mnie? Ponieważ jestem z Kumbrii, prawdopodobnie także dlatego, że jestem też jedną z bardziej znanych pisarek, które identyfikują się z krainą jezior, chociaż tego nigdy nie można być pewnym. Wystawa stawia dużo trudnych pytań: co zmiana klimatu zniszczyła na zawsze, co odebrała nam bezpowrotnie, czy proces degradacji środowiska da się jeszcze powstrzymać, jak powinniśmy się zachować… Nie jestem artystką, ale czasami robię rzeczy uznawane za coś z pogranicza sztuki wizualnej. Na wystawie pokazuję szkatułkę wypełnioną kawałkami szkła i porcelany, które zebrałam podczas spacerów wzdłuż brzegu zbiornika wodnego na obrzeżach miejscowości, gdzie dorastałam. W latach 30. była tam wieś, została zatopiona, bo ktoś wymyślił, że tak trzeba, pewnie w imię postępu. Centralnymi obiektami kompozycji są odłamek butelki, na którym zachował się napis ark (arka), oraz kawałki drutu z materiałów wybuchowych. Praca nosi ten sam tytuł co moja pierwsza powieść – „Haweswater”, bo w książce nie wyczerpałam tematu, nie powiedziałam wszystkiego.
Lubisz być egzotyczna?
Nie wiedziałam, że taka jestem, dopóki nie ukazała się moja pierwsza książka. Literacki światek Londynu na mój debiut zareagował szokiem: autentyczna pisarka z Północy, wow, kto by pomyślał, że tam da się pisać, że tamtejsi ludzie też to potrafią. Jeżeli pisanie traktuje się poważnie, nadal lepiej jest mieszkać w Londynie niż nie, chyba że jest się Szkotem, wtedy na Południe patrzy się z góry, równie dobrze mogłoby nie istnieć. Moje wydawnictwo wyrobiło sobie renomę na klasykach poezji i publikacjach naukowych, jako 26-letnia kobieta reprezentowałam więc nową mniejszość. A gdy cztery lata później dostałam nominację do nagrody Bookera, etykietka „egzotycznej autorki” nie wymagała już żadnego wytłumaczenia.
Przeprowadziłaś się potem do Norwich. Nie pomogło?
Trafiłam tam przez przypadek i utknęłam. Przyjechałam z moim eks, lekarzem, dostał etat w miejskim szpitalu. Nie miałam wyjścia, byłam zakochana, musiałam się dostosować. Powoli zaczęłam odkrywać literackie tropy miasta: uniwersytet o zdecydowanym profilu humanistycznym, klub pisarzy... Norwich ma swój klimat i zero kompleksów, w naszych czasach to rzadkość. Ale nawet gdybym chciała wyjechać, nie za bardzo mogę, mój aktualny partner życiowy prowadzi restaurację w centrum, a córka zaczęła chodzić do szkoły. Po co utrudniać wszystkim życie?
Dla lekarzy masz dużo szacunku, dla prawników zero. Z czego to wynika?
Aż tak źle traktuję w książkach prawników? Niemożliwe. Mój najlepszy przyjaciel jest psychologiem, ojciec mojej córki anestezjologiem, mam z kim porozmawiać o medycynie. Prawnicy i lekarze to bardzo hermetyczne grupy zawodowe, funkcjonują na specjalnych zasadach, trochę poza społeczeństwem, to także oni są najczęściej atakowani przez polityków. Polityka, prawo, medycyna – oto mój magiczny krąg. Politycy zawsze mają pomysł, jak uleczyć służbę zdrowia, ale jakoś nigdy im nie wychodzi – przypadek? Albo taka kwestia: dlaczego pacjenci wierzą, że na sali operacyjnej rządzi chirurg? Przecież ich życie jest wtedy bardziej w rękach anestezjologa. Nie znam bardziej niezwykłego miejsca pracy niż szpital, fascynuje mnie wewnętrzny mechanizm tej firmy, hierarchia. Podobnie jak psychologia, seks i miłość, także medycyna służy do tego, by poznać ludzkie ciało. To samo ciało, które tak bardzo chcą kontrolować politycy. W Wielkiej Brytanii wmawiamy sobie, że to nie nasz problem, już przez to przeszliśmy, to się nie powtórzy. Jednak historie, których prawie nikt nie uznaje za prawdopodobne, zdarzają się non stop. Kto trzy lata temu spodziewał się brexitu?
Unikanie polityki twoim zdaniem jest dziecinne. Czy to znaczy, że będziesz o niej pisać więcej?
Nie widzę innego wyjścia. Mój obecny partner życiowy jest Turkiem. Poznałam jego ojczyznę, jego rodzinę, przyjrzałam się politykom, mam kilka pomysłów. W jednym z opowiadań, które ukaże się w Anglii jesienią, prześwietlam współczesnego dyktatora – jak to możliwe, że wygrał w demokratycznych wyborach, czym kupił ludzi, którzy na niego głosowali, jak daleko zdoła się posunąć, zanim świat powie mu: „Stop!”. Istnieją kraje, w których dyktatura płynnie przechodzi w fazę reżimu i nikomu to nie przeszkadza. Aż za dobrze znam też państwo, w którym pełną władzę przejął komik. Nikt na niego bezpośrednio nie głosował, a teraz może wszystko. Dopiero po fakcie padły pytania o to, dlaczego pozwalamy się tak traktować, kiedy straciliśmy kontrolę nad sytuacją i staliśmy się śmieszni.
Dla magazynu „New York Times” napisałaś bajkę o współczesnej Turcji, w Antalyi prowadzisz kurs kreatywnego pisania...
Tak to właśnie w życiu bywa, poznajesz drugiego człowieka a on otwiera przed tobą zupełnie nowy świat. Dla mnie na tyle fascynujący, że właśnie zaczynam się uczyć tureckiego, chociaż wiem, że łatwo nie będzie. Najciekawsze są chyba te doświadczenia, których nie planujemy. Wkrótce po tym, gdy zaczęliśmy się spotykać, zrobiliśmy sobie z moim partnerem testy DNA. Okazało się, że on jest trochę Turkiem a trochę Bułgarem – bałkański standard, ale że ja, dziewczyna z Kumbrii, też mam trochę tureckich genów? Myślisz, że wiesz o sobie wystarczająco dużo, by nie dać się zaskoczyć, a tu taka niespodzianka!
W Polsce w jednym tomie ukazały się dwa zbiory twoich opowiadań – „Madame Zero”z 2017 roku i „Piękna obojętność”z 2011. Sześć lat to dla autora dużo czy tak sobie?
Czas nie ma większego znaczenia, jeżeli nie przekłada się na doświadczenie. „Piękną obojętność” napisała kobieta, która studiowała w Anglii, potem trochę pomieszkała w USA, ale jeszcze nie wpadła na pomysł, by wybrać się do RPA i Mozambiku. To nie czas, tylko podróże powodują, że jestem teraz inną pisarką niż choćby przed rokiem. Kilka dni czy nawet tygodni spędzonych w obcym kraju nie wystarczy, żeby ten kraj ocenić, ale to w sam raz, by wykorzystać go jako miejsce akcji.
Córka nie wymusiła zmiany trybu życia na bardziej stacjonarny?
Na szczęście lubi podróżować, na nieszczęście przed rokiem zaczęła chodzić do szkoły, więc musimy się trochę ograniczać. A jeżeli tylko mamy możliwość, wyjeżdżamy razem. Lubię wrażenie, że poznaję świat także z perspektywy dziecka. Pamiętam, jak pierwszy raz wybrałyśmy się do Włoch. Chwilę po starcie samolot zawrócił i to był koniec wycieczki. Wszyscy oprócz mojej córki byli wściekli. Z lizakiem w ustach zachowywała się tak, jakby właśnie wróciła z wakacji swojego życia.
Moją ulubioną bohaterką twoich opowiadań jest pisarka, która podczas wieczoru autorskiego przyznaje, że uwielbia nic nie czytać.
To o mnie!
Gdybyś to samo napisała nie w książce, tylko na Twitterze, zrobiłby się dym, takiej szczerości czytelnicy nie tolerują.
Mam to już za sobą. Gdy po raz kolejny zostałam jurorką w konkursie literackim, jeden z recenzentów zapytał, czy aby na pewno dam sobie radę, wszystkich nominowanych książek pewnie nie przeczytam. Już tłumaczę, jak to działa – od książki oczekuję tylko jednego: chcę uwierzyć we wszystko, co zostało napisane, chcę to przeżyć. W 70 procentach przypadków nie jest mi to dane, dlatego przestaję czytać i na pewien czas się zniechęcam. Właśnie dlatego jestem idealną jurorką. Jeżeli książka mnie nie wciągnęła, nie zaktywizowała mojej wyobraźni, nie odpuszczę, nie dam sobie wmówić, że jest dobra.
Trzy razy byłaś nominowana do prestiżowej nagrody Bookera, raz zostałaś członkiem jury. Lepiej jest oceniać czy być ocenianym?
Najlepiej jest pisać, dlatego tym zajmuje się na co dzień. Jurorką bywam nawet dość często i bardzo sobie chwalę, doceniam przywilej, jakim jest dyskutowanie o książkach z ekspertami. Laureata Man Booker Prize w 2017 roku wraz ze mną wybrali m.in. artysta i wybitna pisarka z Iranu. Ten sam tekst każde z nas przeczytało inaczej, na coś innego zwróciliśmy uwagę, dlatego na organizowane raz w miesiącu obrady jury czekałam jak na jakieś święto.
Alice Munro twierdzi, że zarówno w życiu, jak i w literaturze nie ma nic ważniejszego od seksu i śmierci. Zgadzasz się?
Ten cytat z Munro wykorzystałam w opracowanej przeze mnie antologii pt. „Sex & Death”, w zasadzie nie musiałam dodawać nic więcej. Doskonale wiemy, czym skończy się życie, chociaż sam akt nadal możemy sobie tylko wyobrazić. Niebezpiecznie jest o tym pisać, bo każde słowo może być tym jednym za dużo, a po nim już tylko banał. O seksie wiemy więcej, uczymy się o nim rozmawiać, tylko że w pisaniu to wcale nie pomaga. Znów więcej możemy zepsuć, zwłaszcza gdy zaczynamy kombinować, próbujemy wyważyć proporcje techniki i emocji. Czy tekst, w którym nie ma opisu stosunku, wiemy jedynie, co się wydarzyło tuż przed i zaraz po, wciąż jest o seksie czy raczej o intymności? W seksie najbardziej korcą mnie stereotypy dotyczące kobiet i ich upodobań, przekonanie, że kobiety kochają inaczej. Nie wszystkie chcą czułości, delikatności i satynowych prześcieradeł, umiemy za seks zapłacić, a nasze libido po pięćdziesiątce wcale nie ma dosyć. Intymność i bliskość to zagadki, które kiedyś chciałabym rozwiązać. Na ile seks nas do siebie zbliża, czy w ogóle jesteśmy w stanie poznać drugiego człowieka. Pytam także dlatego, że aż dwie moje przyjaciółki odkryły, że ich mężowie są mistrzami symultaniczności, mają drugą żonę i dzieci w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów mieście. Nieprawdopodobne historie normalnym ludziom zdarzają się codziennie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.