Jako gwiazda „Seksu w wielkim mieście”, w latach 90. zapoczątkowała rewolucję obyczajową na małym ekranie. Dziś Sarah Jessica Parker twierdzi, że serial, który przyniósł jej popularność, już się przeterminował. Zdaniem Parker, odpowiedzią na współczesne problemy kobiet jest „Rozwód”.
Zawsze była wybredna, jeśli chodzi o dobór ról. Mało kto wie, że ta dwukrotna laureatka Złotego Globu odrzuciła tytułową rolę w „Pretty Woman”. Zawsze miała też co najmniej tylu miłośników, ilu krytyków. Swego czasu poczytny magazyn „Maxim” uznał ją za „najmniej seksowną aktorkę w historii” (co wydaje się absurdalne i krzywdzące, ale czego się spodziewać po takich rankingach?). Czy przez to Parker poczuła się gorzej? Nic bardziej mylnego.
Najseksowniejsi mężczyźni starali się o jej rękę (w tym Robert Downey Jr. i John Kennedy Jr.), a ona wyszła za mąż za wyglądającego niepozornie, wiecznie zawstydzonego Matthew Brodericka. Pomimo 20-letniego pożycia, ich małżeństwo wciąż wzbudza kontrowersje. Gazety co jakiś czas rozpisują się na temat licznych zdrad męża aktorki – zarówno z kobietami, jak i mężczyznami – w teatralnych kuluarach Nowego Jorku. Ale Sarah Jessica Parker nie komentuje tych doniesień. I uparcie powtarza, że życiowe doświadczenia – także te trudne – przekuwa w projekty filmowe.
Minęło ponad osiem lat od momentu, w którym widzowie po raz ostatni mogli sprawdzić, co porabia ich ulubiona bohaterka, Carrie Bradshaw. Jak postrzegasz dziś swoją serialową postać?
W dzisiejszym świecie nie ma dla niej miejsca. W 2018 roku jej problemy nie mają racji bytu. To niesamowite jak wiele, w kontekście kultury i postrzegania kobiecości, zmieniło się w tak krótkim czasie. Moim zdaniem Carrie – jako przykład nowojorskiej singielki – nie powinna już istnieć w świadomości współczesnej kobiety.
Czyli można powiedzieć, że serial „Seks w wielkim mieście” jest przeterminowany?
Oczywiście, że tak. To również jedna z przyczyn, dla których nie może dojść do realizacji trzeciej część filmu i najprawdopodobniej nigdy nie dojdzie. Nie możemy zacząć naszej historii w miejscu, w którym ją zamknęliśmy. Nie ze świadomością tego, co obecnie dzieje się na świecie, z jakimi wyzwaniami zmagamy się w 2018 roku. Jaka Carrie Bradshaw?! Jakie buty od Blahnika?! W życiu.
Kolejny „Seks w wielkim mieście” wymagałby wielu poprawek. Z perspektywy czasu, a szczególnie ostatniego roku – marszu kobiet, ruchu Time’s Up i walki zdegradowanej mniejszości o prawo do głosu w naszym kraju – dostrzegam, że „Seks w wielkim mieście” należy do przeszłości. Kiedyś opowiadaliśmy o rzeczywistości, która dziś brzmi jak bajka dla naiwnych. Nic się tam nie zgadza – politycznie, społecznie i ekonomicznie.
Co zmieniłabyś w serialu w pierwszej kolejności?
Nie moglibyśmy zaprezentować tych czterech kobiet tak, jak to miało miejsce w pilotowym odcinku (wyemitowanym w 1998 r. – przyp. red.). Jest gigantyczna kulturowa przepaść pomiędzy 2018 rokiem a pierwszym sezonem „Seksu w wielkim mieście”. Przede wszystkim, we współczesnej wersji musiałyby znaleźć się kobiety o różnym kolorze skóry. Nie ma innej możliwości. Nowy Jork nie wygląda już tak, jak 20 lat temu.
Rzecz w tym, że on nigdy nie wyglądał tak, jak na ekranie. Problem homogeniczności serialu wypłynął już w trakcie jego produkcji, prawda?
Tak i fani oraz widzowie wciąż zwracają na to uwagę. Tego rodzaju błąd dzisiaj byłby nie do pomyślenia. W 2018 roku, w serialu o Nowym Jorku, w całości biała obsada wydaje się o wiele bardziej fałszywa niż cokolwiek innego. Tego rodzaju krytyka, z którą wciąż się spotykam, jest jak najbardziej uzasadniona. Cztery białe, bogate i uprzywilejowane kobiety nie odzwierciedlają wielorodności tak gigantycznej metropolii, jaką bez wątpienia był i jest Nowy Jork.
Czy często starasz się konfrontować z krytyką?
Szczerze powiem, że prawie nigdy. Nie czytam też recenzji produkcji, w których biorę udział. Z pewnością miałoby to wpływ na moje dalsze plany zawodowe i grę aktorską. Nie mogę brać do siebie tego, co ludzie, których nie znam, mają do powiedzenia na temat mojej pracy. Gdybym tak robiła, chyba w ogóle nie wyszłabym z domu.
Mam wrażenie, że twoje zawodowe wybory są dzisiaj odważniejsze niż kiedyś. Oprócz bycia pełnoetatową aktorką stałaś się również rekinem biznesu. Produkujesz, udzielasz się charytatywnie, aktywnie działasz jako kurator sztuki.
To nie jest dla mnie żadna nowość. Od czasu pierwszego sezonu „Seksu w wielkim mieście”, byłam producentem wykonawczym. To samo dotyczy dwóch filmowych kontynuacji serialu.
Zgadzam się jednak z tym, że staram się poszerzyć zawodowe horyzonty i próbować swoich sił w nowych dziedzinach. Właśnie otworzyłam własną linię perfum. Jest to dla mnie kompletnie nowe doświadczenie i niemałe wyzwanie. Dziś jestem w zupełnie innym punkcie kariery niż 20 lat temu. Z drugiej strony, wydaje mi się, że to naturalna kolej rzeczy. Po ponad dwóch dekadach chyba wszystko się zmienia, prawda?
Co w takim razie najbardziej dziś cenisz w swojej pracy?
Mój ojciec zaraził mnie niezaspokojoną chęcią zdobywania wiedzy. Zawsze starałam się otaczać utalentowanymi ludźmi, którzy motywują mnie do pracy. Gdybym mogła poszerzyć horyzonty – być może opublikować książkę albo zostać ekspertem w dziedzinie telewizji, doradzać ludziom z młodszego pokolenia – z przyjemnością podjęłabym się tego zadania. Dopóki moja rodzina jest zdrowa, zadbana i czuje się kochana – nic nie stoi na przeszkodzie, żebym szukała nowych wyzwań.
Co w takim razie jest dla ciebie najtrudniejsze w pracy, kiedy jednocześnie jesteś producentem i gwiazdą serialu?
Jedynie czas, który muszę tej pracy poświęcić. Zabiera mi to trzy razy więcej energii niż pojedyncze zadanie na planie zdjęciowym. Ale spójrzmy na to inaczej. W porównaniu do kobiet na całym świecie, które pracują jak siłaczki, nierzadko wykonują po dwa zawody jednocześnie i otrzymują za to znikome wynagrodzenie – moja praca nie jest wcale ciężka.
20 lat temu byłaś pionierką w mówieniu otwarcie o seksie w międzynarodowej telewizji. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że ponad dwie dekady temu musiałaś zetknąć się w pracy z osobami, które – być może wykorzystując tematykę serialu – przekraczały profesjonalne granice. Czy miałaś jakiegokolwiek rodzaju złe doświadczenia, które dziś możesz przytoczyć w kontekście akcji Time’s Up?
Kiedy zaczęłam pracować dla HBO, brakowało seriali skierowanych do kobiet, scenariuszy o podobnej tematyce, a także kobiet scenarzystek w telewizji. To miało się zmienić za sprawą „Seksu w wielkim mieście”. Taki był nasz cel. I udało nam się go osiągnąć.
Problemy, z którymi zetknęłam się osobiście, dotyczyły bardziej mojego wieku niż seksualności. W przeszłości moi współpracownicy traktowali mnie pobłażliwie ze względu na to, że byłam młoda. Uważali, że skoro mam mało lat, to mogą patrzeć na mnie z góry. To było przykre, ale jest niczym w porównaniu z historiami, które obecnie trafiają do wiadomości publicznej. A mowa o wykorzystywaniu lub znieważaniu seksualnym. To są kryminalne przypadki.
Wiele uznanych przez krytyków i widzów seriali nie stara się przedstawiać w stu procentach pozytywnych, łatwych do polubienia bohaterów. „Rozwód”, w którym grasz główną rolę, jest kolejnym tego przykładem. Czy rola Frances, ze względu na swoją złożoność, sprawia ci więcej zawodowej satysfakcji?
Wiele osób zadawało mi to pytanie – czy nie boję się, że moja bohaterka nie będzie lubiana przez widzów. Nie mogę o tym myśleć, bo to głupie. Cóż mogę na to poradzić?
Jestem zainteresowana Frances, ona jest dla mnie aktorskim wyzwaniem, uwielbiam ją grać. Nie zawsze się z nią zgadzam. Mamy ze sobą niewiele wspólnego – łączy nas chyba jedynie to, że obie jesteśmy matkami. Jej życie i jej wybory są mi bardzo dalekie. Niemniej, dlatego też kocham nią być i wcielać się w nią w serialu „Rozwód”.
Co mnie bardziej ciekawi, przy okazji tego pytania, to fakt, że jest ono zadawane akurat mnie. Nikt nigdy nie zapytał Jamesa Gandolfini, czy nie boi się, że jego postać mafijnego mordercy w serialu „Rodzina Soprano” nie spotka się z aprobatą widzów. Wszystkim wydaje się, że kobiety muszą być lubiane, by być akceptowane. Natomiast mężczyźni nie mają tego rodzaju dylematów.
Kiedy moja serialowa bohaterka miała romans, budziła u widzów jednoznacznie negatywne emocje. Natomiast, kiedy mężczyzna w serialu lub w telewizji ma romans lub jest kobieciarzem, często spotyka się z pobłażliwością widzów. To dla mnie bardzo ciekawe zjawisko.
Rozmawiamy dziś o „Rozwodzie”, jednak sama od lat jesteś w związku małżeńskim. W ubiegłym roku wraz z mężem obchodziliście 20. rocznicę ślubu...
Tak i 25-lecie naszego związku.
Skąd więc pomysł na tematykę twojego najnowszego serialu – rozwód?
Chciałam przeprowadzić wiwisekcję małżeństwa, nie rozwodu. Co dzieje się w związku, który przeżywa kryzys, a w którym są dzieci? Pragnęłam zaprezentować różne sposoby radzenia sobie z sytuacją na tzw. „zakręcie”. W kinie i w telewizji wiele razy widziałam pary pokazywane w komediowej scenerii lub w obłokach miłości. Natomiast do czasu serialu „Rozwód” nie spotkałam się z tym jakże trudnym i bolesnym tematem, z którym zmaga się wiele dojrzałych par małżeńskich na świecie. Jest to materiał surowy, prawdziwy i bardzo bolesny. Z szacunku należy go przedstawić adekwatnie do rzeczywistości. Nie wszystko musi być podszyte żartem.
Oczywiście, jak to w życiu, zabawnych lub irracjonalnych sytuacji nie brakuje. Szukałam jednak szczerości. Stąd wziął się pomysł na nasz serial. Wiedziałam, że HBO jako jedna z niewielu platform, będzie zainteresowane i gotowe na tego typu tematykę.
Czy w scenariuszu „Rozwodu” są też momenty inspirowane twoim prywatnym życiem, w jakimś sensie autobiograficzne?
To nie jest historia mojego małżeństwa, ale małżeństwa, które jest mi bliskie. Opowieść o ludziach, których losy obserwowałam z boku i w mniejszym lub większym stopniu byłam zaangażowana w ich życiowe zmagania. Wiadomo – ludzie się rozstają i jest to temat bardziej powszechny niż cokolwiek innego. Chciałam zbadać ten teren.
Do jakich wniosków na temat małżeństwa doszłaś?
Niektóre pary wychodzą z kryzysu jeszcze silniejsze, darząc się jeszcze większym szacunkiem; inne trwają w nieszczęściu z powodu dzieci i zgadzają się na szokujące dla mnie kompromisy. Dlaczego ludzie decydują się być ze sobą lub rozstać? To zawsze jest dla mnie wielką zagadką. Sama po 25 latach związku mam lęki i z pewnością brakuje mi odpowiedzi na wiele pytań. Dlatego tak szlachetna jest dla mnie próba walki o związek. Według mnie należy uszanować każdego rodzaju wyjście, jakie nadchodzi po ciężkiej próbie.
Czy problem „skoku w bok” w małżeństwie również jest tobie znany?
Pragnęłam przyjrzeć się z bliska romansom, ponieważ byłam świadoma, jak wielu moich przyjaciół lub ludzi z mojego otoczenia się ich dopuszcza. Obserwowałam najbardziej zróżnicowane skutki zdrad. Widziałam związki, które przez to stały się lepsze i silniejsze. Widziałam też małżeństwa, które przez romans się rozpadły.
Chciałabym w tym momencie wyraźnie podkreślić, że żadne ze znanych mi rozwiązań nie jest według mnie ani lepsze, ani mądrzejsze. Temat zdrady to dla mnie studnia bez dna, niewyczerpywalne źródło materiału na scenariusz. Tak wiele można powiedzieć na temat pary, która walczy o wspólną przyszłość!
Czy wierzysz w przyjaźń pomiędzy byłymi małżonkami po rozwodzie?
Widziałam pary, które podeszły do tematu w niesłychanie cywilizowany sposób i udało im się zbudować układ, w którym byli i nowi małżonkowie wspólnie spędzają święta, koegzystują w pełnym pokoju. Osobiście wydaje mi się to bardzo trudne do osiągnięcia, kiedy myślę choćby o swojej rodzinie. Ale tak. Zdarza się.
Widziałam też straszne rozstania i wrogość, której nikt z nas nie chciałby doświadczyć, a już szczególnie nie z osobą, którą kiedyś darzył uczuciem.
Czy sama żyjesz w przyjaźni ze swoimi byłymi ukochanymi? Masz za sobą prawie 10-letni związek z Robertem Downey Jr. Udała wam się sztuka pozostania w przyjaźni, o której dziś opowiadasz?
To był bardzo piękny i burzliwy związek, dotknięty chorobą, uzależnieniem. Cieszę się, że Robert odnalazł szczęście i wewnętrzny spokój. Ja nie mogłam mu pomóc. Zawsze będę go kochać, ale nie – nie jesteśmy dziś bliskimi przyjaciółmi. Na szczęście nie mieliśmy dzieci. Pozostała tylko miłość i to wystarczy.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.