Był sportowcem i modelem, teraz Sasha Knezevic spełnia się jako artysta. – Sztuka daje mi wolność i szczęście – mówi. A żeby się tym szczęściem dzielić z innymi, razem z marką Lilou angażuje się w akcję charytatywną, która ma pomóc dzieciom z ubogich i wielodzietnych rodzin.
Sasha Knezevic często słyszy, że w jego pracach czuć wolność. Nic dziwnego, skoro – jak sam podkreśla – to ona jest dla niego najważniejsza. To nią się kieruje. Był sportowcem, modelem, teraz poświęca się sztuce. Jego zdaniem to pasja pozwoliła mu odnieść sukces w tak skrajnych dziedzinach. Dobrem, które otrzymuje, chce się dzielić. Angażuje się więc w liczne akcje charytatywne. Najnowszy projekt rozpoczął we współpracy z polską marką biżuteryjną Lilou, której celem jest pomoc Stowarzyszeniu Piękne Anioły, działającemu na rzecz poprawy warunków życia dzieci z ubogich i wielodzietnych rodzin.
Różne zawody, różne miasta. Urodziłeś się i wychowałeś w serbskiej rodzinie w Wiedniu, ale przez długi czas mieszkałeś we Włoszech i w Nowym Jorku. Sporo też podróżowałeś. Gdzie czujesz się jak w domu?
Teraz zdecydowanie w Wiedniu. Co zabawne, kiedy byłem młodszy, zawsze chciałem z tego miasta uciec. Dopiero po latach zacząłem je doceniać – za kulturę, klimat, wolniejsze tempo życia. Tu są osoby, które kocham, przyjaciele, których znam od dziecka. Uwielbiam ten wiedeński spokój i fakt, że godzinna podróż pozwala ci być w wielu europejskich miastach. A tę europejską kulturę bardzo sobie cenię. Kiedy mieszka się w Stanach Zjednoczonych, można się poczuć odseparowanym.
Wiedeń też się mocno zmienił. Świetnie łączy tradycyjną kulturę z mocno rozwijającą się nowoczesnością. Żyje tu wielu innowacyjnych młodych twórców, którzy wciąż – jak ja – korzystają z klasycznej kultury, którą oferuje stolica Austrii. I tak na przykład w Wiedniu umówienie się na kawę to nie jest zwykłe spotkanie, ale cały rytuał związany z rozmową, wymianą zdań, opinii. Tak jak miało to tutaj miejsce od wieków. Kultura kawiarniana jest tu niezwykle rozwinięta i podobnie jak w Paryżu, nikt nie ma nic przeciwko, jeśli przez trzy godziny siedzisz przy jednym espresso. Raz do roku staram się wracać do Serbii naładować baterie, ale chyba nie mógłbym tam mieszać na stałe.
Czujesz się Austriakiem czy Serbem?
To trudne pytanie. Nie wiem! Chyba w głębi duszy jestem bardziej Serbem. Ale mieszkałem w wielu miejscach i wydaje mi się, że każde z nich pozostawiło we mnie ślad.
Mówi się, że nowojorczykiem zostaje się po dziesięciu latach. Ty dokładnie po tym czasie postanowiłeś się z „miasta marzeń” wyprowadzić.
Lądując w Nowym Jorku, byłem nim absolutnie oczarowany. Moje pochodzenie jest bardzo skromne, nie spodziewałem się więc, że kiedykolwiek zobaczę to miasto na żywo. Nawet jako turysta, a co dopiero że będzie mi dane poznać to miejsce tak dobrze. Tam sztuka ma niezwykle duże znaczenie. Na co dzień karmiłem się twórczością Jeana-Michela Basquiata i Andy’ego Warhola, którzy tam mieszkali.
Jednocześnie tempo życia jest tam wywindowane do granic możliwości, więc te dziesięć lat minęło mi niezwykle szybko. Potrzebowałem trochę zwolnić. Moja wyprowadzka łączyła się też z rozwodem z moją byłą żoną. Czułem, że potrzebuję oddzielić wszystko grubą kreską i zacząć życie od nowa. To była odważna decyzja, ale ja lubię ryzykować. To część mojej natury i też niezwykle ważny element sztuki. Łatwo podejmować odważne decyzje, kiedy nie ma się niczego, trudniej, kiedy ma się wszystko. Wróciłem do Wiednia i szukałem czegoś nowego. Wiedziałem, że coś musi się zmienić. Byłem świadomy, czego nie chcę, pozostawało znaleźć to, czego chciałem.
I wtedy zrozumiałeś, że chciałbyś się zająć sztuką?
Tak, dlatego to wolniejsze tempo było dla mnie kluczowe. I nie miało nic wspólnego z ambicją lub jej brakiem. Warto sobie uzmysłowić, że zawsze można więcej, szybciej, silniej. Ale ja nie lubię takiej zachłanności. Ile więcej pieniędzy i nagród trzeba, by być szczęśliwym? To tylko liczby. A szczęście dała mi sztuka.
Wszystkiego nauczyłem się sam. Zacząłem od kolaży. Po latach pracy w modzie – byłem też redaktorem naczelnym „25 Magazine” – miałem w domu sporo czasopism, więc zacząłem z nich wycinać. Potem zacząłem rozwijać tę technikę. Dzisiaj, tworząc swoje obrazy, eksperymentuję z różnymi formami. Atelier otworzyłem w samym sercu Wiednia, na Herrengasse 1. Po sąsiedzku mam Hofburg – historyczną rezydencję Habsburgów. Stara, klasyczna kamienica tworzy świetny kontrast z graffiti, które wymalowałem w środku na ścianach. Po pierwszym wernisażu wyprzedałem wszystkie dzieła. W mojej twórczości najbardziej inspirują mnie tacy artyści jak Jacques Villeglé, Mimmo Rotella czy Raymond Hains.
Swoją twórczością wspierasz często akcje charytatywne, tak jak teraz.
Razem z Lilou działamy na rzecz Stowarzyszenia Piękne Anioły, walczącego o poprawę warunków życia dzieci z ubogich i wielodzietnych rodzin. Wspólnie organizujemy aukcję, na której będzie można wylicytować mój obraz, a cały zysk zostanie przekazany organizacji. Uwielbiam pracować z Lilou i Mateuszem [Motyczyńskim, dyrektorem generalnym firmy – przyp. red], to marka, która wspiera kreatywność i twórczych ludzi. Jako pierwsi wyciągnęli do mnie rękę, kiedy organizowałem wystawę w Polsce. Aukcja to początek naszych działań. Mamy świetny team i chcemy angażować się w pomoc najbardziej, jak tylko będzie to możliwe.
Byłeś sportowcem, pracowałeś w modzie. Czego nauczyłeś się z tych dwóch dziedzin?
By spełniać marzenia koszykarskie, przeprowadziłem się do Włoch w wieku 17 lat. Już wtedy grałem we włoskiej pierwszej lidze. Jak na koszykarza nie byłem najwyższy, ale nadrabiałem pasją i zacięciem. To dało mi dużo pewności siebie, bo czułem, że osiągnąłem coś niemożliwego. Sport nauczył mnie wspólnotowości, koleżeństwa, grania do jednej bramki. Ale już wtedy bawiłem się kreatywnością – choćby przerzucałem piłkę za plecami, bo chciałem, żeby gra nie tylko była skuteczna, lecz także spektakularna. Trochę jak dziecko, które ceni sobie zabawę. I to dziecko we mnie pozostało.
Wtedy nigdy bym się nie spodziewał, że zostanę modelem. Przez kontuzję musiałem jednak się trochę oszczędzać. Mój agent stwierdził, że dobrym marketingowym ruchem będą akcje medialne z takimi markami jak Nike czy Adidas. Akurat było poza sezonem, więc się zgodziłem. To miała być chwilowa przerwa od rozgrywek. Zresztą jak na modela byłem już w mocno poważnym wieku, bo miałem 24 lata.
Zacząłem chodzić na castingi i szybko zdałem sobie sprawę, że to, w czym uczestniczę, to zupełnie inny świat. Jednym z moich pierwszych przesłuchań było to u Dolce & Gabbana. O modzie nie wiedziałem zupełnie nic, więc nie stresowało mnie spotkanie z żadnym projektantem. Nawet nie wiedziałem, że za nazwą Dolce & Gabbana stoi duet. Miałem luz, wygłupiałem się. Gdy projektanci spytali, czy umiem chodzić, zaśmiałem się, że potrafię nawet tyłem, jeśliby chcieli. Zabookowali mnie na pokaz i na kampanię reklamową. Szybko zaczęły się przede mną otwierać kolejne drzwi w branży mody. Podróżowałem, poznawałem nowych ludzi. Pamiętam, jak na jednej z kolacji cały wieczór przegadałem z Davidem Bowie’em. To było niezwykle inspirujące, szczególnie że moda mocno czerpie ze sztuki i to m.in. moda sprawiła, że się w niej rozkochałem.
Do branży co jakiś czas wracam, ale wybiórczo podchodzę do projektów, w których biorę udział. Cieszę się, że całe życie mogę robić to, co uwielbiam i co robiłbym, nawet gdybym na tym nie zarabiał.
Trzy lata temu zostałeś ojcem. Jak bardzo Cię to zmieniło?
To zmieniło wszystko! W pewnym stopniu poczułem wreszcie, że mam grunt pod nogami. Kocham być ojcem. Od zawsze miałem bardzo dobre relacje z dziećmi, bo sam uwielbiam się wygłupiać. Mam dystans do siebie i nie biorę wszystkiego na poważnie. Dzieci są niesamowicie szczere. Choć dorosłych często doprowadza to do szaleństwa, dobitnie potrafią pokazać, gdy czegoś nie chcą albo nie lubią. Jestem teraz niezwykle spełniony. Uwielbiam obserwować, jak mój syn dorasta. Posiadanie dzieci sprawa, że tracisz te dozę narcyzmu, którą w sobie miałeś. Nie myślisz już tylko o sobie. I bardziej doceniasz życie, bo dostajesz coś najbardziej niezwykłego – bezwarunkową miłość. To mnie napędza do działania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.