Od premiery pierwszego odcinka serialu minęły już ponad 24 lata. „Seks…” ogląda się dziś jak świadectwo epoki – sprzed kryzysu, sprzed #MeToo i sprzed Tindera. Relikt świata, w którym nosiło się futra, a nie mówiło się o ekologii, próbowało się w łóżku różnych pozycji, tak naprawdę marząc o pierścionku, i pracowało się, kupowało i konsumowało do utraty tchu.
Minęło ponad 20 lat, odkąd cztery przyjaciółki wyruszyły na polowanie – na torebki i buty, seks i obrączki. Sama nigdy nie byłam fanką tego rodzaju myślistwa, ani wśród wieżowców Manhattanu, ani wśród nielicznych w 1998 roku warszawskich fallusów. Może dlatego, że bieganie cały dzień na szpilkach już wtedy było ponad moje siły. Dopiero kiedy zamieszkałam w Meatpacking District, z ulgą dostrzegłam, że prawdziwe nowojorczanki nosiły w torebce japonki, by chwilę po wyjściu z imprezy zrzucić obcasy. A może dlatego, że miałam awersję do celowania we wszystko z nadmiaru ambicji, do której Carrie, Samantha, Miranda i Charlotte zachęcały z nadpobudliwością życiowych kujonek. Dlatego dużo lepiej trafiły do mnie „Dziewczyny” ze swoim przyzwoleniem na nudę, puste przebiegi, pryszcze na tyłku i fascynację kimś po prostu dlatego, że jest inny. Ale zanim zaczęła się epoka pog(r)ubionych młodych dorosłych, najpierw królowały one. Mityczne kobiety biznesu, które, pragnąc tak naprawdę znaleźć męża, traktowały seks instrumentalnie jak faceci. Dlaczego ktoś uważał, że to jest przejaw feminizmu? Zastanawiałam się już wtedy, ale nie było czasu na gadki. Trzeba było cisnąć wszystko na cito, zapomnieć o Pradzie i poszukać czegoś u młodych polskich projektantów, żeby starczyło na wynajem pokoju. A zamiast założyć nagą nogę na nogę w asymetrycznym obcisłym body bez ramion, wypadało raczej rozkraczyć się ze zmęczenia.
Bohaterki serialu nie były takimi mięczakami, styl trzymały nawet w najgorszych sytuacjach. Wydawały się robotami do zarabiania pieniędzy, wyglądania i wiecznego podrywu. Nie powiem, ich przygody bywały pouczające. Z jednego odcinka dowiedziałam się na przykład, że anilingus to nie gatunek tropikalnej ryby, lecz fellatio analne. Katalog zachowań erotycznych wertowany przez bohaterki „Seksu...” był odkrywczy w czasach, gdy porno nie było tak wszechobecne i nudne. Pamiętam epizod Elżbiety Czyżewskiej z „Wszystko na sprzedaż”, jedną z jej ostatnich ról, gdy prowadzi warsztat tantry i strzela spermą partnera w oko Mirandzie. Albo jedną z pierwszych ról Justina Theroux, który nie świecił jeszcze klatą jak w „Pozostawionych”, lecz przeciwnie – wcielił się w rolę wątłego, zablokowanego emocjonalnie intelektualisty z przedwczesną ejakulacją.
A czy serial rzeczywiście był tak śmieszny, jak uważano? Nad tym też się zastanawiałam, w ironii na temat Kopciuszka doszukując się nazwy znajomego lumpeksu „Kup ciuszka”. Pamiętam na pewno, że bawiła mnie czołówka, w której Carrie ubraną w różowy strój baletnicy ochlapywał autobus. Klasyczna schadenfreude. Ale reszta? Ktoś znajomy mówi, że bawił go odcinek o facecie z członkiem tak dużym, że nawet otwarta na wszystko Samantha nie była w stanie się z nim pieprzyć. Po pierwsze, to się niestety zdarza, po drugie, humor tego typu do perfekcji doprowadził nie „Seks...”, lecz „Jackass”. Czy śmieszny był odcinek, gdy dziewczyny udały się na basenowe party do Hugh Hefnera i Samantha oskarżyła króliczka Playboya o kradzież chińskiej podróbki Fendi? Jak widać po nieudanych dwóch pełnych metrażach, które wyprodukowano po serialu, ślepa wierność tym samym kilku markom pozostała tu znakiem rozpoznawczym. Bohaterki w istocie niewiele się różniły od króliczków. Były bowiem zarówno tymi, które patrzą na mężczyzn jak na ciacha do schrupania, jak i tymi, które same chcą być ciachami. Konsumpcja ponad wszystko – to było prawdziwe motto „Seksu w wielkim mieście”. I instrumentalne traktowanie nie tylko płci przeciwnej, lecz także samych siebie.
Dlatego, na szczęście, ogląda się dziś „Seks…” jak dokument epoki. Już w pierwszym odcinku Mr. Big zostaje przedstawiony jako „Donald Trump, tylko młodszy i przystojniejszy”. To nie było jeszcze wtedy obelgą! Półgodzinne odcinki są naładowane seksem jak wieniec pogrzebowy brokatem. Z dzisiejszej perspektywy podniecające są też raczej jak dyskotekowy pogrzeb niż impreza na dachu nowojorskiego hotelu. Pogrzeb przesadnej konsumpcji, pogrzeb przyspieszania tempa życia, poganianego batem kaw w plastikowych kubkach. Pogrzeb globalizacji bez korzeni w lokalności. Pogrzeb krytykowania przyjaciółki za to, że „ma oponę” zamiast idei body positive. Pogrzeb przewagi Manhattanu nad Brooklynem. Pogrzeb zwierzęcych futer, które w serialu oblewały farbą jakieś zdziczałe baby (!). Pogrzeb świata sprzed kryzysu 2008 roku, Occupy Wall Street, ekologii, potrzeby wspólnoty. Sprzed epoki smartfonów i mediów społecznościowych, MacBooków, serwisów streamingowych. Gdy felietonistce Carrie psuje się komputer (nawiasem mówiąc, czy kiedykolwiek wierzyliście, że naprawdę pisze? Przecież to żmudne zajęcie nie licuje z trybem życia trzpiotki), po raz pierwszy w życiu dowiaduje się, że powinna robić kopię zapasową. Bo wtedy jeszcze backup nie robił się sam.
„Seks...” ogląda się informacyjnie: kto był wtedy na topie (Jon Bon Jovi, Alanis Morissette, Matt Damon, Matthew McConaughey), co było modne (kaszkiet, sznury korali, styl boho) i jakie problemy kobiet wysuwały się na plan pierwszy (z kim spędzić Walentynki, Halloween, Sylwestra). Albo jakież to kobiety miewały fantazje (wynająć osobne mieszkanie na garderobę, wydać wszystkie pieniądze na dekoratora wnętrz, obłożyć się sushi, by partner zjadł je prosto z ciała). Czyli fantazje, jakie kino uczy nas mieć. Jakie wtedy dostawałyśmy instrukcje?
By ustrzelić jak najwięcej markowych trofeów i orgazmów w każdej pozycji, traktowanych jak harcerskie sprawności. Logika, od której dawno odeszły i moda, i seksuologia. Myślę więc, przerzucając na HBO GO odcinki, na które wtedy trzeba było czekać cały tydzień, że to wspaniale, że nadszedł kryzys. Że krokodyle, z których skór robione były paski, buty i torebki, pożarły nasze oszczędności. Że przyszło #MeToo i ratowanie środowiska. Że jedyna czarna aktorka, grająca w pełnometrażowym „Seksie...” asystentko-sekretarkę, to nie dowód różnorodności, jak chciano nas przekonać, lecz rasizmu. Że Tinder wyzwolił chęć zaliczania partnerów i że nie ma po co dążyć do ołtarza. Że Cynthia Nixon rozwiodła się z mężczyzną, wyszła za kobietę i została polityczką, startującą w wyborach na gubernatora stanu Nowy Jork. Nie wiem, jak wy, ale ja uważam, że to piękne. A zawalenie się tamtych pseudoidei było piękną katastrofą.
Wtedy nie widzieliśmy, że ten nasz nowy świat zapowiadały właśnie cztery przyjaciółki, jak cztery galopujące przez Nowy Jork amazonki, a zarazem klacze apokalipsy. Apokalipsy żarłocznego kapitalizmu. Bo chyba właśnie oglądając ten serial, stałam się marksistką.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.