Opublikowany w zeszłym roku tekst o „Seksie w wielkim mieście” wywołał dyskusję o spuściźnie po Carrie i spółce. W komentarzach czytelnicy pisali o swojej niesłabnącej sympatii do serialu, który zadebiutował w telewizji 22 lata temu. Oto polemika z krytyczną analizą telewizyjnego fenomenu.
Pewnie, że „Seks w wielkim mieście” miał swoje drobne grzeszki. Miał też grzechy ciężkie. Niektóre oglądaliśmy na bieżąco, inne lepiej dostrzegamy z perspektywy czasu. Ale bądźmy sprawiedliwi: bohaterki serialu jako pierwsze w takim stopniu pokazały światu, że kobiety mogą się świetnie bawić bez mężczyzn, za własną kasę i na własnych zasadach. A także, co jeszcze ważniejsze, że termin „kobieca przyjaźń” to nie oksymoron. Carrie, Miranda, Samantha i Charlotte, biegałyście po Manhattanie w absurdalnych szpilkach, kupionych za absurdalne pieniądze. Byłyście jaskrawo białe jak na nowojorskie realia. A życie konstruowałyście wokół imprez. Ale ja też miałam na przełomie wieków w głowie inne rzeczy, niż mam w 2020 roku. Dzisiaj biorę was więc w obronę.
Artykuł Adriany Prodeus, który ukazał się na Vogue.pl z okazji 21. rocznicy emisji pierwszego odcinka „Seksu w wielkim mieście”, jest gniewną połajanką na bohaterki serialu. Nie pierwszą i nie ostatnią. Na świecie napisano już tysiące słów krytykujących przyjaciółki z Manhattanu. Kamila Sławińska, autorka offowego przewodnika „Nowy Jork. Przewodnik niepraktyczny” i kultowego niegdyś bloga o metropolii, mieszkająca od lat na Brooklynie, tak bardzo nie zgadza się na to, żeby nowojorczanki były reprezentowane przez bohaterki serialu, że ma ochotę krzyczeć z Mostu Brooklyńskiego: „Carrie Bradshaw, go f**k yourself”.
Adriana Prodeus denerwuje się na Carrie i spółkę, że nie były nastawione ekologicznie, konsumowały bez opamiętania, biegały za mężem i spowijały się w glamour od rana do wieczora. Tylko że to nie do końca prawda.
Singielki
Najwięcej wdzięczności mam do tego serialu za to, że wprowadził na salony singielkę, a wyprowadził z nich starą pannę. Ta pierwsza ma swoje sprawy, zainteresowania i poglądy, ta druga – tylko determinację i fatalne nawyki. Feminizmy mamy różne. Feministki różnią się między sobą, spierają się, dyskutują. Podstawową funkcją ruchów emancypacyjnych jest przecież danie ludziom wolności do życia na własnych zasadach. Tym właśnie jest pokazanie, że kobiety mogą pić, uprawiać seks i zarabiać pieniądze. Czy to mądre i dla nich dobre – to już osobny temat, analizowany zresztą w każdym odcinku „Seksu…”. Na każdym brunchu dziewczyny omawiają przecież sytuacje damsko-męskie, zastanawiając się, czy postąpiły w danej sytuacji słusznie.
Obrączki
Wcale nie zapamiętałam „Seksu w wielkim mieście” jako opowieści o czwórce kobiet biegających za obrączką, jak chce Adriana Prodeus. Przypominam sobie, że Carrie na znaleziony przypadkiem pierścionek zaręczynowy reaguje wymiotami, a przymierzanie sukni ślubnej przypłaca poważnym uczuleniem. Samantha w ogóle nie zamierza się zajmować tym tematem, a wątek Mirandy pokazuje całą ambiwalencję, którą przeżywają współczesne kobiety wobec perspektywy wejścia w stały związek czy – co wiążące jeszcze skuteczniej – urodzenia dziecka. W serialu jest tylko jedna Pollyanna, która chce żyć długo i szczęśliwie, mieć synka oraz córeczkę. Ale wcale nie przychodzi jej to łatwo.
Przyjaźń i seks
Kobieca przyjaźń traktowana przez popkulturę i ludową mądrość (tożsame na tylu różnych polach!) jako groteskowa lub niemożliwa, w „Seksie w wielkim mieście” została nie tylko doceniona, lecz także – dowartościowana. Za to też mam twórców serialu we wdzięcznej pamięci. Bohaterki tworzą grupę wsparcia. Miewają konflikty, owszem, ale nie obgadują się nawzajem. Starają się sobie towarzyszyć w trudnych momentach. A że nie ma ich zbyt wiele? Cóż, to serial komediowy, emitowany w telewizji w czasach, gdy nie było jeszcze platform streamingowych.
„Półgodzinne odcinki są naładowane seksem jak wieniec pogrzebowy brokatem” – pisze Adriana Prodeus. Tylko pozornie, mam wrażenie. Serial odważnie – nomen omen – penetrujący język, jakim o seksie mówimy, na poziomie obrazu pozostaje zaskakująco pruderyjny. Stosunki odbywają się pod kołderką, piersi Mirandy widzimy pierwszy raz, kiedy karmi swojego syna, a biustu Carrie nie widzimy nigdy. W gruncie rzeczy bohaterki to erotomanki gawędziarki. Gorzej, że łamiąc tyle wcześniejszych tabu, wprowadzając do publicznej debaty kobiecy seks w dziesiątkach odcieni, promując tolerancję wobec orientacji seksualnych, twórcy uczynili bohaterami wyłącznie białych ludzi. Czarnoskórzy, jeśli przewijają się przez ekran, to raczej w charakterze egzotycznej ciekawostki.
W 2008 roku spędziłam w Nowym Jorku dwa miesiące. Na ekrany wchodził kinowy sequel serialu. Niby pamiętałam, że ostatni sezon odpłynął nieco w kierunku bajki z rosyjskim artystą i parysko-nowojorską księżniczką, ale stanęłam w kolejce do kina przy Lexington Avenue. Przemyciłam na salę małą butelkę szampana i pijąc go ukradkiem, zaakceptowałam fakt, że wszystko to, co lubiłam w serialu, bezpowrotnie się skończyło. I to w jego wcześniejszych sezonach. Nowojorczycy też mieli dość. Na okładce „Time Out” Carrie, Miranda, Samantha i Charlotte miały zaklejone usta. „No sex!” – głosił napis. Magazyn gwarantował 1965 sposobów na cieszenie się Nowym Jorkiem bez Carrie.
Rok później z maleńkim synkiem na rękach w mieszkaniu przy Hożej w Warszawie odpaliłam z płyty na komputerze losowo wybrany odcinek serialu. I dotarło do mnie, że czas „Seksu w wielkim mieście” się skończył – i dla mnie, i dla świata. Potwierdził to dobitnie sequel sequela, który był tylko hollywoodzką papką z Carrie ubraną w haute couture. Styl Carrie najjaśniej błyszczał przecież, gdy łączyła buty za 400 dolarów z sukienką z lumpeksu albo torebkę Diora ze sztucznymi perłami.
Dzisiaj pewnie Carrie mieszkałaby na Brooklynie albo na Lower East Side, nosiła ciuchy z COS-a albo od Rei Kawakubo, miała w torebce wielorazowy kubek na kawę, sąsiada Pakistańczyka i mniej jasną skórę. Pewnie byłaby weganką i tyrała w pięciu redakcjach, żeby związać koniec z końcem. Po pracy jechałaby rowerem na kurs mindfulness, a potem nad drinkiem z jarmużu analizowała kolejną odsłonę #MeToo. 20 lat temu była odpowiedzią na swoje czasy – pokolenia X zajeżdżającego się w korporacjach, rozpasanego konsumpcjonizmu i bezrefleksyjnego stosunku do luksusu. Ma jednak swoje miejsce w historii telewizyjnej emancypacji kobiet. To przecież Bradshaw i jej twórczyni Candace Bushnell utorowały drogę Lenie Dunham i jej Hannah z „Dziewczyn”.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.
Wczytaj więcej