Czy seks w związku z długim stażem musi się popsuć? Kiedy kończą się fajerwerki, a zaczyna rutyna? O swoim życiu erotycznym w długich, ponaddziesięcioletnich związkach opowiadają dwie kobiety. – Dla dzisiejszych trzydziestolatków seks to nadal temat tabu. Chyba jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma problem z rozmawianiem o tym – mówi jedna z nich.
Nie pamiętam tematu, do którego tak trudno byłoby mi znaleźć rozmówców – „seks w długim związku” okazał się tabu dla niemal wszystkich par, którym zaproponowałam taką rozmowę. Nie pomagał nawet fakt, że zwracałam się do osób, które poznałam już wcześniej, rozmawiałam z nimi do innych moich reportaży, o bardzo osobistych sprawach.
„To dla mnie zbyt intymna sfera”, „nie nasz temat” „tacy nowocześni to my nie jesteśmy” – słyszałam wyjaśnienia od kolejnych potencjalnych bohaterów. Kilka osób zasugerowało, że powinniśmy upić się razem – ja, dziennikarka i oni – i wtedy „może by się udało”. Zaznaczali jednak, że to tylko żart, nie pogadają ze mną, niezależnie od wypitego albo nie alkoholu.
– Wcale się nie dziwię, że ludzie nie chcą o tym mówić, zwłaszcza w Polsce, gdzie seks to ciągle tabu. Mnie emigracja z tego polskiego tabu wyleczyła. Mieszkamy w Holandii, a tu ludzie są bardzo bezpośredni. Dlatego nie mam już takich zahamowań – mówi mi Emilia, 33-latka, od sześciu lat mieszkająca w Rotterdamie. W związku jest już trzynaście lat.
Drugą odważną dziewczyną okazuje się Magda, 32-latka z Wrocławia. Jej związek osiągnął właśnie krytyczny moment, w którym zastanawia się, czy go nie zakończyć, po jedenastu latach. W jej przypadku właśnie perspektywa możliwego wkrótce wyjścia z relacji ośmiela ją do zwierzeń.
Emilia: Bardziej doceniamy chwile tylko dla siebie
– Na początku, wiadomo, były fajerwerki. Seks trwał znacznie dłużej niż teraz, uprawialiśmy go częściej, w najdziwniejszych miejscach. To oczywiście było fajne, chociaż przychodziło nam jakoś tak automatycznie. Pewnie z racji młodszego wieku, hormonów. Potrafiliśmy to robić kilka razy dziennie. Ale nie było celebracji, którą mamy teraz – zaczyna Emilia.
Z Markiem poznali się w pracy, kilka miesięcy kolegowali się, potem zostali parą. Dziś są narzeczeństwem, mają roczne dziecko i trzy psy. – Przez te lata dobrze nauczyliśmy się siebie i swoich ciał i dużo bardziej doceniamy chwile, które mamy tylko dla siebie. Zwłaszcza że kiedy zostaliśmy rodzicami, jest ich bardzo mało – mówi dalej.
Gdy proszę, by przypomniała sobie szaleństwa młodości, Emilia wylicza między innymi fazę na seks tantryczny, którą przeszli na samym początku związku, edukując się w internecie na temat możliwości przedłużania stosunku, połamane doszczętnie w kilka dni łóżko, które zastali w pierwszym wynajętym razem mieszkaniu („rozleciało się na kawałki”, „deski pękły na pół”) czy seks uprawiany w mieszaniu rodziców Marka tak głośno, że na hałasy skarżyli się potem sąsiedzi. Próbowali też seksu w nietypowych miejscach. Po czasie Emilia ocenia jednak, że to przereklamowane. – Seks w namiocie jest średni. W krzakach, na polu, tak samo. Próbowaliśmy tego na Woodstocku, skończyło się tym, że oblazły mnie i pogryzły czerwone mrówki. Jak Telimenę, ale mniej romantycznie. Albo plaża – piach wdzierał się wszędzie, ostatecznie nic z tego nie wyszło – wspomina.
Z czasem z seksu uprawianego kilka razy dziennie przeszli do uprawiania go raz na dzień, a potem raz na tydzień i rzadziej. – Mniej więcej po dwóch latach poczuliśmy, że oboje nie potrzebujemy już takiej intensywności. I to nie tak, że coś się u nas pogorszyło, po prostu oboje nie mieliśmy już takich potrzeb. Z czasem dowiedziałam się też od Marka, że on wcale nie potrzebuje, żebym była dla niego jak gwiazda porno. Wcześniej trochę tak było. Pierwsza inicjowałam seks, co chwila zaskakiwałam go pomysłami. Raz namalowałam sobie coś na ciele i czekałam na niego nago, innym razem przewiązałam się wstążką, że niby jestem jego prezentem. Bywało, że wysmarowałam się bitą śmietaną czy lodami. Byłam dość kreatywna. Robiłam to, bo czułam, że ten seks musi być u nas każdego dnia i musi być wyjątkowy, bo inaczej partner mnie zostawi, nie będę dla niego wystarczająco dobra. Z czasem wyluzowałam – opowiada Emilia.
Jeśli chodzi o rolę „gwiazdy porno”, Emilia dość szybko ustaliła z Markiem, że nie wpisuje się w nią seks oralny, bo oboje za nim nie przepadają. Ich ulubione pozycje to klasyki: Emilia najbardziej lubi seks od tyłu, Marek – kiedy ona jest na górze. Ona zaznacza przy tym, że w ciąży „pewne rzeczy” były „niemożliwe lub bardzo trudne”. Na przykład w ciąży nie byłaby w stanie być na górze („bo z brzuchem człowiek ma problem, żeby założyć skarpetkę, a co dopiero robić takie wygibasy”). W pewnym momencie spadło jej libido, pojawił się ból pleców. – Ale były też zalety. W ciąży byłam ciaśniejsza i lepiej ukrwiona, więc wrażenia z seksu były lepsze dla obu stron – uzupełnia.
– Udawałaś kiedyś orgazm? – pytam, ale Emilia zarzeka się, że nigdy tego nie robiła: – Jeśli któreś z nas nie może dojść, po prostu sobie o tym mówimy. To normalne. Nienormalne jest za to, że media wciskają nam kit, że kobieta musi mieć pięć orgazmów, jeden po drugim, za każdym razem.
Do orgazmu Emilia dochodzi zwykle druga, gdy Marek doprowadza ją do niego palcami. Tego, jak to robić, nauczyła go za pomocą instrukcji znalezionej w „Sztuce kochania” Wisłockiej. Książkę dostała... od teściowej, kiedy do kin wchodził film o autorce książki.
– To było już po długim czasie związku, jakieś sześć lat temu. Dosłownie chwyciłam go za palec i pokazałam, jak ma to robić – wspomina. Ale też dodaje, że proces nauki trwał kilka miesięcy. W tym czasie nauczyła się też mówić mu wprost o tym, czego potrzebuje: kiedy on ma robić coś mocniej, kiedy delikatniej i czego ma nie robić (na przykład ma nie wkładać jej w majtki ręki brudnej od pikantnych czipsów, które przed chwilą jadł). – Wcześniej Marek nie wiedział, jak doprowadzić mnie do orgazmu, bo trochę się wstydziłam, i zwykle po prostu sama robiłam to przy nim podczas stosunku i dochodziłam w ten sposób. Zazwyczaj nawet starałam się, żeby to było jednocześnie, i udawało mi się. A później go tego nauczyłam i przez długi czas to robił, ale ostatnio jakoś przestał. Może dlatego, że mieliśmy długą przerwę i dopiero wracamy do seksu tak naprawdę – zastanawia się.
Przerwa od seksu wynikła u nich z depresji, którą lekarz psychiatra zdiagnozował kolejno u obojga. Mocno obniżyła im libido. A także z problemów fizjologicznych, które Emilia miała po porodzie (napięte mięśnie macicy uniemożliwiały stosunek). Na depresję pomogły terapia i leki, na mięśnie – fizjoterapia oraz ćwiczenia. Teraz są właśnie na etapie, kiedy do seksu zaczęli wracać.
– Musimy o tym porozmawiać, bo faktycznie ostatnio zauważyłam, że mój parter zrobił się troszkę samolubny. Myśli przede wszystkim o swoich potrzebach i kiedy one są zaspokojone, wszystko jest dla niego super. Brakuje mi z jego strony pocałunków, zwłaszcza na szyi, karku, pieszczenia piersi, jakiegoś masażu. Po ciąży bardzo boli mnie kręgosłup, ale żeby Marek mnie wymasował, chyba musiałabym się przestać zginać. Mam fizjoterapeutę, który masuje mnie co tydzień, i śmieję się trochę, że ten mężczyzna więcej mnie dotyka niż mój partner. No i kiedy Marek skończy, zapomina o tym, że też chciałabym mieć orgazm. Na pewno musimy to przedyskutować – mówi Emilia. I zaznacza: – To nie tak, że jeśli przez lata związku coś się wypracuje, to zostaje na stałe. Czasem pewne rzeczy się psują, bo ktoś odpuścił, przestał się starać, i trzeba je sobie wypracować od nowa.
Magda: Momenty intensywności zdarzają się rzadziej
– Nasz związek zaczął się od seksu. Byliśmy w jednej grupie na studiach, to był drugi rok. Na imprezie w akademiku wszyscy się strasznie spili, my też, zaczęliśmy się całować, później poszłam spać do niego. Po miesiącu relacji typu friends with benefits zostaliśmy oficjalnie parą – mówi Magda, 32-latka z Wrocławia. Jej związek trwa już jedenaście lat, od pięciu są małżeństwem.
– Ten pierwszy seks był bardzo sensualny. Duża namiętność, jak w filmie, romansie. Takie były dwa pierwsze lata. Byliśmy na studiach, nie mieszkaliśmy jeszcze ze sobą, więc to nie było codziennie, zwłaszcza że Igor dzielił pokój ze współlokatorem. Ale tak, zdarzało się nawet, że uprawialiśmy seks przy jego współlokatorze, kiedy spał. Albo w pociągu, którym jechaliśmy razem na praktyki, między stacjami. W lesie, w parku, w łazience na pralce... – wylicza.
Po dwóch latach związku Magda i Igor zamieszkali razem. Na tym etapie uprawiali już seks rzadziej, zwykle dwa, trzy razy w tygodniu, i był on mniej intensywny. – Oboje zaczęliśmy pracować, byliśmy przemęczeni. Odechciało nam się szaleństw. Najczęściej to był seks „na śpioszka”, w piżamie, taki, do którego nie chciało mi się ściągać bluzki, a czasem nawet spodni, zsuwałam je tylko na tyle, na ile to było konieczne. Oboje nie wykazywaliśmy większego zaangażowania – mówi Magda.
– Czyli ten seks się bardzo popsuł, kiedy zaczęliście pracować i razem zamieszkaliście? – upewniam się. Ale Magda kręci przecząco głową. – To nie do końca tak. Zaczęła się rutyna, monotonia, ale też czasem zdarzało się nam nagle jakieś „wow”. I ten seks „na śpioszka” był też dla mnie przyjemny, cieszył mnie. Tyle że z czasem faktycznie i jego było coraz mniej. Doszło do tego, że kochaliśmy się raz na dwa, trzy tygodnie. To miało też związek z moją depresją i z tym, że sporo się kłóciliśmy, zaczęliśmy zasypiać odwróceni do siebie w łóżku plecami.
– A kiedy były momenty „wow”? – pytam. – Na pewno świeżo po ślubie. Wtedy było fajnie. Nawet nasza noc poślubna. Wesele zakończyliśmy o szóstej, o dziewiątej wstawaliśmy, a jeszcze chcieliśmy to uczcić intensywnym seksem. I potem czasem takie momenty intensywności nam się jeszcze zdarzały, ale coraz rzadziej.
Gdy pytam o ulubione pozycje, Magda mówi, że dla niej najprzyjemniejsza była misjonarska (bo Igor „ma się czym pochwalić” i ta pozycja była najmniej bolesna), a Igor najbardziej lubił, gdy ona była na górze. To jednak zdarzało się rzadko, właśnie przez ból. Magda zgadzała się „być na górze” tylko dlatego, by sprawić partnerowi przyjemność. Po czasie wyrzuca sobie, że robiła to za rzadko. – Z drugiej strony Igor też coraz mniej zwracał uwagę na moją przyjemność. A ja często zgadzałam się na coś tylko dla świętego spokoju. Byłam zbyt zmęczona, nie miałam ochoty, ale widziałam, że jemu zależy, więc myślałam: niech mu będzie. Na przykład kiedy budził mnie nad ranem, bo chciał to ze mną robić, a ja myślałam: A, niech mu będzie. Chociaż też miałam z tyłu głowy, że mógłby mnie chociaż najpierw pocałować, a nie od razu robić swoje – opowiada.
Gdy pytam, czy mówiła partnerowi o swoich potrzebach, obserwując minę Magdy, domyślam się, że był z tym problem. – Raczej było mi głupio. Bo wiesz, na początku naszej relacji nie było potrzeby, żebym się o coś dopraszała, dopiero przez ostatnich kilka lat musiałam i było mi z tym ciężko. Więc mówiłam raz na pięć, dziesięć przypadków, że na przykład wolałabym, żeby mnie najpierw pocałował, ale on o tym potem zapominał – wspomina.
W naszej rozmowie jak bumerang wracają wyrzuty, które Magda robi samej sobie, dotyczące tego, co mogła robić lepiej. Na przykład że mogła częściej „robić dobrze” Igorowi ustami. – Wiedziałam, że to lubi, ale brakowało mi motywacji, coraz rzadziej miałam na to ochotę – wyrzuca sobie. Z drugiej strony wspomina też, że Igor nie jest typem „czyścioszka”, prysznic potrafił brać co dwa dni. – Nie wiem, czemu nigdy mu nie powiedziałam, że powinien myć się przed takim seksem. Ja, kiedy przeczuwałam, że coś będzie między nami, myłam się. On nie – mówi Magda. I zauważa: – Na początku związku nie przeszkadzał mi zapach jego potu, zaczął po dziesięciu latach razem. Chyba tak właśnie działa biochemia mózgu, i to się przekłada na seks. Na początku bardzo chcesz tego seksu, dużo, intensywnie, myślisz o drugiej stronie więcej niż o sobie. Po czasie bardziej zwracasz uwagę na swoje potrzeby. Namiętność też w tym jest, ale w dużo mniejszym stopniu.
– Próbowałaś uczyć Igora, co ma robić, żeby było ci dobrze? – dopytuję.
– Dopiero po długich latach związku.
– I co?
– I reagował na to pozytywnie.
– I było lepiej?
– Różnie. Czasem się starał, ale to nie wychodziło, a mnie nie chciało się kolejny raz tłumaczyć mu tego samego, nakierowywać go. Bo też w trakcie seksu wolę nic nie mówić. A przed ani po nim nie było u nas za bardzo miejsca na takie rozmowy.
Magda dodaje, że o seksie nigdy z nikim właściwie nie rozmawiała. Jej koleżanki nie były na tyle otwarte. Dlatego tym bardziej istotne okazało się dla niej odkrycie konta na Instagramie „Kasia co z tym seksem” (479 tysięcy obserwujących). Trafiła na nie dwa lata temu. – Tak naprawdę dopiero wtedy zaczęłam z Igorem poruszać ten temat. Podsumowałam mu treść postów i trochę o nich gadaliśmy. Bo wiesz, dla naszego pokolenia trzydziestolatków seks to nadal temat tabu. Chyba jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma problem z rozmawianiem o tym. A ta Kasia, zwracając uwagę na przyjemność kobiet, wykonuje kawał dobrej roboty.
Gdy dopytuję, jak Igor reagował na takie rozmowy, słyszę, że pierwsze, co zrobił pod wpływem postów z Instagrama, to kupienie „pingwinka” – seksgadżetu dla kobiet. Potem często proponował stosowanie go, ale rzadko to robili. – Miałam poczucie, że miało to zastąpić jego wysiłek w łóżku. Chyba myślał, że to dla mnie będzie fajne, ale ja mam takie podejście, że pingwinek jest fajny, tylko raczej do zabawy solo. Kiedy jestem z drugim człowiekiem, chcę być z nim, nie potrzebuję dodatkowych przedmiotów pomiędzy nami. To było dla mnie sztuczne – mówi Magda.
Więcej refleksji pod wpływem lektury postów instagramerki Igor nie miał. Czytając je, mówił zwykle, że „to dla niego nic nowego”. Był przekonany, że jest świetnym kochankiem. Na pytanie, czy rzeczywiście był, Magda odpowiada: – Wiesz, ja często udawałam. Na przykład przy seksie oralnym, kiedy on próbował zrobić mi dobrze i to bardzo długo trwało. Było mi głupio, że on tak się męczy, bo wiedziałam, jaki dla mnie seks oralny jest męczący, kiedy ja to robię jemu, i że mnie to też trochę boli i nie lubię tego tak długo robić, więc udawałam, bo byłam empatyczna. Nie chciałam mu zrobić przykrości.
– Jak często udawałaś?
– Jedną trzecią przypadków. Może połowę.
Jeśli chodzi o „empatyczne podejście”, Magda przyznaje, że Igor raczej go nie wykazywał. Jeśli długo nie mógł dojść, po prostu seks oralny trwał długo, niezależnie od tego, jak bardzo był dla Magdy męczący. Zresztą wtedy ona szukała winy w sobie, zastanawiała się, co robi nie tak, skoro on tak długo nie może dojść. – No tak, i on potem myślał, że wszystko wie, bo tak często udawałaś – sugeruję. Magda zamyśla się na chwilę. – Wiesz, wydaje mi się, że u nas brakowało nie tyle seksu, tych technikaliów, ile otoczki wokół. Tego, żeby pójść na randkę, zapalić świeczkę, wykąpać się, przygotować do tego – mówi. Kiedy rozmawiamy, nie jest jeszcze tego pewna, ale rozważa rozstanie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.