Znaleziono 0 artykułów
17.11.2024

Serial „Diuna: Proroctwo” spodoba się fanom „Gry o tron”. Czego mu brakuje?

17.11.2024
Serial „Diuna: Proroctwo” na platformie Max opowiada o Bene Gesserit. Jest równie dobry jak „Diuna”? (Fot. materiały prasowe)

Ekranizacje „Diuny” Franka Herberta w reżyserii Denisa Villeneuve’a zapierały dech w piersiach. Kontemplacyjne, wizjonerskie, niemal pozbawione dialogów filmy zapowiadały rewolucję w popularnym kinie. Serial „Diuna: Proroctwo” na platformie Max przybliża widzowi uniwersum znane z sagi science fiction. Ale czy to zbliżenie działa na korzyść opowieści? 

Serial „Diuna: Proroctwo” zbijający telewizyjny kapitał na sukcesie wizjonerskiego kina Denisa Villeneuve’a i mający umilać czas do premiery kolejnej części filmowych losów Paula Atrydy, przenosi widza o, bagatela, dziesięć tysięcy lat wstecz. Niewiele ponad sto lat wcześniej zakończyły się wojny ludzi z myślącymi maszynami. Odbudowa świata bez zaawansowanej technologii idzie jednak dosyć opornie. Imperator Javicco Corrino (Mark Strong przypominający Stanleya Tucciego) rządzi słabą ręką. Nieudolnie usiłuje utrzymać władzę nad Arrakis, by dostarczać bogaczom przyprawę (jako narkotyk i napęd do statków kosmicznych). Nie wie o buncie, który rośnie w siłę w granicach imperium. Czasem słucha rad żony, Natalyi (Jodhi May), ale najbardziej ufa swojej prawdomówczyni. Nie zdaje sobie za bardzo sprawy z tego, że członkini zakonu Bene Gesserit podlega nie jemu, ale Matce Przełożonej, Valyi Harkonnen (dawno niewidziana Emily Watson). Ta nie zatrzyma się przed niczym (swoisty grzech pierworodny popełnia jeszcze jako młoda dziewczyna), by przejąć kontrolę nad światem. Niechętnie, ale lojalnie pomaga jej siostra Tula (Olivia Williams znana z najlepszych brytyjskich produkcji). Razem usiłują odzyskać dobre imię swojego rodu. Jeśli jest w ogóle coś do uzyskania, skoro Harkonnenów w czasie wojny uznano za tchórzy, dezerterów, słabeuszy. Valya do słabych nie należy, także za sprawą mocy, które posiada. Nic dziwnego, że takie jak ona część mieszkańców imperium nazywa „wiedźmami”. Desmond Hart (Travis Fimmel z „Wikingów” powtarzający rolę Ragnara Lothbroka), skromny żołnierz, po kontakcie z czerwiem na Arrakis wchodzi w posiadanie nadludzkiej siły. Nie działa na niego moc „wiedźm”, za to sam potrafi siać spustoszenie. On także zacznie ubiegać się o rolę doradcy imperatora.

(Fot. materiały prasowe)

Jak odróżnić prawdę od fałszu, czyli po co komu Bene Gesserit 

Jak głosi slogan serialu, „władza zasadza się na kontroli”. Ci o nią walczący usiłują więc kontrolować siebie, innych i, przede wszystkim, przepływ przyprawy. Najwyższą formą kontroli pozostaje panowanie nad umysłami. I właśnie tego uczą siostry Harkonnen w zakonie Bene Gesserit. Absolwentki ich szkoły zdobywają później wpływy na dworach możnowładców unikalną umiejętnością odróżniania prawdy od fałszu. Frank Herbert prawdomówczynie wymyślił w latach 60. XX wieku, ale przydają się i w dalekiej, fikcyjnej przyszłości, i przydałyby się dzisiaj. Coraz częściej tracimy bowiem kontrolę nad narracją. Ostatnie wydarzenia na świecie pokazują dobitnie, że nie wiemy już, kto mówi prawdę. Prawdę traktuje się jednak w „Diunie” instrumentalnie – jako narzędzie do zdobycia potęgi. 

Potęgę w serialu „Diuna: Proroctwo” zdobywają przede wszystkim kobiety. Valya uczy akolitki rządzić „z tylnego siedzenia”, „po kobiecemu”, w ukryciu. Sama zachowuje się jak szara eminencja. Mężczyznom łaskawie przyzwala na władzę chełpliwą. Im bardziej widać na niej rysy, tym bardziej widz czuje, że męska dominacja wreszcie się kończy.

(Fot. materiały prasowe)

Czym nakarmić tęsknotę 

Ale przesłanie produkcji Max wcale nie napawa optymizmem. Jeśli już, ma uczyć cierpliwości. Dopiero dziesięć tysięcy lat po wydarzeniach z „Diuny: Proroctwa”, absurdalnie długo nawet jak na realia science fiction, ma narodzić się Muad’Dib. Plan, który Bene Gesserit uknuły, ma szansę wypełnić się dopiero wiele wieków później. Oglądanie prequeli, jak chociażby „Rodu smoka”, który „Diuna: Proroctwo” i narracyjnie, i wizualnie przypomina, budzi ambiwalencję, a nawet frustrację. Stęsknieni za ukochanym uniwersum, fani chłoną każdy jego odprysk. Ale ostatecznie znajomość wcześniejszych losów tych fantastycznych rzeczywistości nie zmienia tego, jak rozegrały się losy bohaterów oryginalnych produkcji. 

Poczucie nieznośnej powolności, z jaką toczą się rewolucje i zachodzą zmiany w światach przedstawionych, może jednak dawać nadzieję. Może w naszym świecie jeszcze nie wszystko stracone? Może jesteśmy dopiero w połowie drogi? Może za dziesięć tysięcy lat wciąż będziemy jakoś trwać? W serialu pobrzmiewa przede wszystkim determinizm. Może dlatego zakulisowe gierki nie bawią już tak jak w „Grze o tron”, może dlatego scenografia wydaje się atrapą, może dlatego aktorzy – poza siostrami Harkonnen – odgrywają swoje role jak w operze mydlanej? I może dlatego walki o władze nieznośnie zbliżają się do aktualnej geopolityki zwulgaryzowanej przez domorosłych ekspertów? Patentem Villeneuve’a na pokazanie jednej z wizji przyszłości w momencie historii, w którym przestajemy wierzyć w jej możliwość, okazało się sięgniecie po kino kontemplacyjne. Przeestetyzowanie i pustka, muzyka i cisza, przytłaczający monumentalizm i surowe emocje – „Diuna” naprawdę przepowiadała przyszłość. „Diuna: Proroctwo” cofa się w czasie, nie tylko w zgodzie z herbertowską chronologią.

Anna Konieczyńska
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Serial „Diuna: Proroctwo” spodoba się fanom „Gry o tron”. Czego mu brakuje?
Proszę czekać..
Zamknij