Bohaterce „Stworzonej do miłości” został wszczepiony czip, dzięki któremu mąż kontroluje poziom jej uczuć. – Zdecydowanie przedstawiamy metaforę patriarchalnego społeczeństwa – mówi grająca główną rolę Cristin Milioti, gwiazda „Palm Springs”. Serial na podstawie książki Alissy Nutting jest najnowszą propozycją HBO Max. A my rozmawiamy z aktorką o manipulacji, uczuciach, których nie da się uporządkować, oraz o marzeniu, by przekazywać własne myśli ukochanemu psu.
Twoja bohaterka, Hazel, jest ucieleśnieniem obrzydliwych szowinistycznych wyobrażeń. Wykonuje polecenia męża, jakby została zaprojektowana po to, żeby zaspakajać męskie potrzeby i fantazje. Poznajemy ją, gdy zaczyna się buntować.
Hazel wzięła się z przemocy. Jest podległym bytem, czyli niewolnicą, która wykona każde polecenie bez kwestionowania go. A ktoś, kto stworzył taką postać, musi być kreatorem przemocy. Ona jest jak pacynka – ma robić to, co każe jej pociągający za sznurek. Uderzające, że nic nie okazuje się takie, jak ona sobie wymyśli. Nawet jej ubrania czy makijaż nie są kwestią wyboru, zostały jej narzucone, nawet swój wygląd projektuje dla kogoś, a nie dla siebie.
Co cię przyciągnęło do roli tej podporządkowanej postaci?
Nigdy jeszcze nie widziałam w telewizji takiej bohaterki ani świata, jaki zaproponowali twórcy serialu. Powstało coś absolutnie unikalnego i nietypowego. Nie znam też drugiego serialu, w którym relacje między postaciami byłyby tak skomplikowane. Weźmy związek Hazel z Byronem, miliarderem granym przez Billy’ego Magnussena. Przecież wydaje się, że są w sobie zakochani.
Trudno mówić o miłości, skoro jedna strona jest bezwolna.
Dużo o tym myślałam, zastanawiałam się, czy skoro Hazel pozbawiona jest wolnej woli, możemy mówić o relacji kobiety i mężczyzny, czy powinniśmy raczej postrzegać ich jak związek córki i ojca? To zdecydowanie najdziwniejszy układ, w jakim znalazłam się, grając jakąś postać. Tak odjechanego sposobu pokazania małżeństwa i rozwodu jeszcze nie oglądałam. Kiedy czytałam scenariusz, bałam się, a jednocześnie śmiałam. Uwielbiam takie połączenia. Jestem fanką produkcji sprawiających, że nie czuję się komfortowo z tym, co oglądam. A wiedziałam, że nakręcimy właśnie tego rodzaju historię. Gdy dochodziłam do czytania końca pierwszego odcinka, natychmiast chciałam poznać kolejny. Pociągało mnie, że autorzy nie starają się wzmacniać dziwności opowieści, ale chcą w taki właśnie sposób opowiedzieć o relacjach międzyludzkich i współczesnym świecie.
„Stworzona do miłości” jest serialem o przyszłości czy komentarzem do teraźniejszości?
Zdecydowanie metaforą patriarchalnego społeczeństwa, które zmusza kobiety, by wykonywały to, co im się każe. Przecież oglądając „Stworzoną do miłości”, dobrze wiemy, że nie opowiadamy o świecie z przyszłości – ta historia nie jest dystopią, której twórcy wieszczą, jak będzie za ileś tam lat, tylko mówi o tym, co nas otacza. Każdy z nas musiał lub musi się dostosowywać do czyichś wymagań. Takie doświadczenie nie dotyczy garstki ludzi, a jest, niestety, czymś powszechnym. Najczęściej uświadamiamy to sobie dopiero po wyjściu ze związku. I chodzi nie tylko o relacje miłosne, lecz także przyjacielskie, rodzinne czy zawodowe. To pojemna metafora.
Według ciebie Byron bardziej kocha Hazel czy technologię?
Skomplikowana kwestia. Byron wywodzi się ze świata technologii, w której wszystko jest logiczne, budowane z pomocą danych, liczb, kodów. A tam, gdzie rządzą logika i zasady, trudno o spontaniczność i emocje. Myślę, że Byron przykłada doświadczenia, do których przywykł na płaszczyźnie zawodowej, do życia prywatnego. Chciałby uczynić miłość logiczną, rozpisać ją na równania. A przecież nad uczuciami nie da się zapanować. On na swój sposób kocha Hazel, ale relacja, do której ją zaprasza, nie jest partnerska.
Oglądając wasz serial, zastanawiałem się, czy Byron nie ucieleśnia jednak tego, czego wielu z nas chce. Bo kto nie chciałby mieć możliwości zapanowania nad uczuciami osoby, w której się zakochujemy?
Myślę, że bardzo często dochodzi do takiej sytuacji, że zakochujemy się nie w drugiej osobie, tylko w naszym wyobrażeniu na jej temat. A kiedy poznajemy drugiego człowieka i zaczynamy dostrzegać, jaki jest naprawdę, często przestaje nam to odpowiadać. Wtedy pojawiają się kłótnie, rozczarowanie. Byron chce się przed tym ochronić, dlatego wszczepia Hazel kontrolujący ją chip. Przerażający jest nie tylko ten fakt, lecz także to, jak wiele osób może się w „Stworzonej do miłości” przejrzeć, bo ma podobne fantazje. Podobał mi się moment w serialu, kiedy Hazel sama zaczyna się zastanawiać, czy chip, który ją ogranicza, nie jest też przy okazji jej wybawieniem. Przecież Byron, kontrolując poziom uczuć żony, sprawia przyjemność nie tylko sobie, lecz także jej – ona dzięki temu rozwiązaniu też jest stale zakochana i szczęśliwa. Nic tu nie jest jednoznaczne.
„Stworzona do miłości” wydaje się ostrzeżeniem przed tym, dokąd prowadzi technologia. Myślę choćby o Neuralinku, projekcie Elona Muska, planującego komercyjne wykorzystanie chipów mózgowych. Chodzi o przywracanie sprawności ludziom z uszkodzeniami rdzenia kręgowego, co nie zmienia faktu, że perspektywa wpływania na mózg za pomocą komputera może napawać niepokojem.
Nie będę kłamała, że jestem przerażona rozwojem technologii i tym, gdzie może nas to zaprowadzić. Gdyby kontrolowanie mózgu w taki sposób, jak pokazaliśmy w serialu, stało się faktem, chyba schowałabym się na dnie oceanu. Oczywiście, pociąga mnie perspektywa, że w ciągu jednej sekundy mogłabym się z pomocą technologii przenieść w odległe miejsce, ale nie sądzę, żebym z niej korzystała, bo lubię poświęcić czas, pracę, zaangażowanie, by coś osiągnąć. Jestem pierwszą osobą, która próbowałaby jakoś uciec z Matriksa.
Chyba naprawdę lubisz się zmęczyć. W serialu oglądamy cię, gdy nurkujesz, tracisz siódme poty na pustyni czy gdy co sił w nogach biegniesz długie dystanse.
Te wyzwania były ogromnie satysfakcjonujące. Na planie czułam, że kręcimy serial na poważnie, że – choć operujemy konwencją sitcomu – wszystko, co pokazujemy, jest zrobione na sto procent. Miałam właściwie wrażenie, że kręcimy film kinowy. Schodzenie pod wodę z tyloma kamerami sprawiało, że czułam się jak dzieciak. Chciałam krzyczeć: „Hej, ludzie, patrzcie na nas! Kręcimy tutaj coś naprawdę odlotowego!”. To było naprawdę wspaniałe doświadczenie, a mogłam je dzielić z Billym, który też się ekscytował.
Gdybyś dostała możliwość wybrania kogoś, z kim możesz dzielić się każdą myślą, kogo byś wskazała?
Ruperta, mojego ukochanego psa. Gdybym tylko mogła sprawić, że ktoś odbiera to, co chodzi mi po głowie, z czym się mierzę albo z czego się cieszę, wszystkie moje myśli przekazałabym właśnie jemu. Moi koledzy z planu zwrócili mi uwagę, że tak naprawdę chyba każdy z nas ma potrzebę, żeby w jakiś sposób przelać swoje myśli na kogoś innego. Po to dzwonimy do przyjaciół, powierników, wygadujemy się zupełnie obcym osobom, płacimy za wysłuchanie nas swoim terapeutom. A ja zdecydowałabym się podzielić moimi myślami
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.