Niewyjaśnione zaginięcia, UFO, duchy – serial „Z archiwum X”, emitowany w latach 1993-2002, opowiadał o „zjawiskach paranormalnych”. Jedna z najsłynniejszych produkcji wszech czasów trafnie przeczuła atmosferę nadchodzącej epoki.
Każdy tekst – tak jak i serial – dobrze jest zacząć od introdukcji. Szczególnie gdy pisze się o „Z Archiwum X”, czyli serii posiadającej jedną z najsłynniejszych czołówek w historii telewizji. Charakterystyczna melodia skomponowana przez Marka Snowa i towarzyszące jej archiwalne fotografie agentów wprowadzały nas do opowieści o zjawiskach nie z tego świata. Stanowiły pełnoprawną część każdego odcinka – dobrze pamiętam, gdy jako kilkuletnia dziewczynka bałam się ich tajemniczej i złowrogiej aury. Niepokojące intro było sygnałem, że zaraz rozpocznie się seans przeznaczony tylko dla dorosłych, na dodatek o wszystkim tym, czego jako dziecko boisz się najbardziej: o kosmitach, potworach, mrocznych spiskach. Wracając do serialu ponad 20 lat później, nadal odczuwam hipnotyzującą siłę tej kompozycji, która ma aurę czegoś zakazanego. Czy rząd ukrywa przed obywatelami informacje na temat mieszkańców innych galaktyk? Jak wygląda UFO? Czy istnieje obiektywna prawda? To tylko kilka pytań, które stawiał serial. Dziś, w erze chaosu informacyjnego i postprawdy, wybrzmiewają w zaskakująco aktualny sposób.
„Nie ufaj nikomu”
Zaczęło się od uporu i konsekwencji, którymi wykazał się Chris Carter. Udało mu się przekonać stację Fox do realizacji scenariusza inspirowanego takimi programami, jak „Kolchak: The Night Stalker” czy „Strefa mroku”. Czasy były niepewne: zimna wojna co prawda dobiegła końca, jednak początek lat 90. upływał pod znakiem wojen naftowych i ataków terrorystycznych (dość wspomnieć o zamachach Unabombera czy masakrze w Columbine High School). Społeczna nieufność zamiast zanikać, rosła, a jej kulminacją miał stać się zamach na World Trade Center. Nikt nie spodziewał się, że debiutujący 10 września 1993 r. serial o pracy w departamencie do nierozwiązanych spraw paranormalnych wpisze się w podejrzliwe nastroje końca wieku.
Produkcja Foxa szybko stała się kulturowym fenomenem i ponadczasowym punktem odniesienia. Na dobre zmienił postrzeganie roli science fiction w telewizji. Gdyby nie sukces serii, hity pokroju „Buffy, postrach wampirów”, „Lost – Zagubieni” czy „Supernatural” pewnie by nie powstały.
Na przestrzeni lat w tworzenie serii zaangażowało się wielu twórców, którzy w przyszłości mieli kształtować telewizję XXI w. Takim scenarzystą był m.in. Vince Gilligan, ojciec „Breaking Bad” i „Better Call Saul”, który wyreżyserował kilka kanonicznych dla serii epizodów. Reszta to już statystyki: 11 sezonów, ponad 200 odcinków, dwa filmy fabularne, 16 telewizyjnych statuetek Emmy oraz trzy Złote Globy.
„Chcę wierzyć”
Odcinki serii można podzielić na dwa rodzaje: te bazujące na mitologii, dotyczące prób zdemaskowania rządu amerykańskiego i ukrywanego przez niego spisku o istnieniu życia pozaziemskiego, oraz odsłony z „potworami tygodnia”, od pozaziemskich pasożytów zaczynając, na „postmodernistycznym Prometeuszu” kończąc.
W centrum zdarzeń stoi para charyzmatycznych agentów FBI, w których wcielili się Gillian Anderson i David Duchovny. Młodszej widowni ta pierwsza znana jest dziś przede wszystkim z roli matki Otisa w „Sex Education” oraz Margaret Thatcher w serialu „The Crown”. To jednak postać Dany Scully przyniosła jej sławę i rozgłos, zapewniając pierwszy Złoty Glob i nagrodę Emmy.
Agentka wydaje mi się z dzisiejszej perspektywy bardzo cool: ma odwagę, charyzmę i godne pozazdroszczenia wyczucie stylu. Dobrze skrojone garnitury i klasyczne trencze dodawały powagi granej przez nią bohaterce, a charakterystyczna fryzura doczekała się nawet własnego fanpage’a na Instagramie. Jako sceptyczna lekarka – na przekór stereotypom dotyczącym płci – reprezentowała „szkiełko i oko” w serialowym uniwersum, czyli wiarę w moc logiki i rozumu.
„Czuciem i wiarą” był z kolei mężczyzna, czyli Mulder, którego charyzmatyczną postać wykreował Duchovny. W pracy agentów chodziło nie tylko o walkę z opartym na kłamstwie systemem i potrzebę ujawnienia prawdy, lecz także o odwieczny konflikt między tym, co racjonalne, a tym, co intuicyjne i duchowe. Konflikt, którego korzenie sięgają podstawowych wątpliwości filozoficznych, wpisanych głęboko w człowieczeństwo, które tak dobrze potrafi uchwycić właśnie science fiction. „Z Archiwum X” przetrwało próbę czasu, bo potrafiło żonglować poważnymi pytaniami o determinizm, religię czy życie pozaziemskie w autoironiczny i często naprawdę dowcipny sposób.
The Truth Is Out There
W trzeciej dekadzie XXI w. owa nieufność do instytucji państwowych wybrzmiewa nawet bardziej złowrogo niż – teoretycznie pierwszoplanowe – wątki paranormalne. Najwyraźniej sceptycyzm i poczucie paranoi są wpisane głęboko w tkankę amerykańskiej popkultury. Zastanawiam się, co dziś znalazłoby się w pudełku opisanym symbolem „x”?
Niewykluczone, że wylądowałyby w nim nie tylko informacje o rzekomych kontaktach z kosmitami, lecz również ściśle tajne dokumenty poświadczające, że ludzkość nigdy nie była na Księżycu, Ziemia jest płaska, a pandemia COVID-19 to międzynarodowa zmowa koncernów farmaceutycznych. Produkcja czerpała swoją siłę z przekonania, że to, czego doświadczamy, stanowi tylko atrapę rzeczywistości. I choć trudno szukać paraleli między gigantycznym sukcesem serialu a dzisiejszą popularnością teorii spiskowych, to seria niewątpliwie bazuje na podobnych wątpliwościach wobec statutu otaczającego świata.
Bohaterowie, tak jak i my obecnie, miotają się w poszukiwaniu prawdy. Wierzyć czy nie, a jeśli wierzyć, to w co? Na antypodach nieufności wobec państwa, wojska i wielkich firm umieszczono wiarę we własny rozum i umiejętności. Pod tym względem jest więc to produkcja na wskroś amerykańska, hołdująca indywidualizmowi i samodzielnej dedukcji.
Gdy serial powstawał, rozróżnienie między tym, co prawdziwe, a tym, co fikcyjne, wciąż jawiło się jako klarowne i niepodważalne. Megahit Foxa zakwestionował status quo, sugerując raczej – tak jak w popularnym w tym samym czasie „Miasteczku Twin Peaks” – że „nic nie jest takim, jakim się wydaje”.
To bardzo aktualne w naszych rządzonych algorytmami czasach niepewności. Takie zjawiska, jak wojna informacyjna na temat pandemii, deep fake’i generowane przez sztuczną inteligencję czy prowadzenie kampanii wyborczych na Twitterze, każdego dnia udowadniają nam, że informacja przestała być czymś niekwestionowanym i obiektywnym, a stała się czymś płynnym, co można kształtować według własnych potrzeb.
I choć – jak głosi jedno z kanonicznych haseł serii – prawda być może „gdzieś tam jest”, to poskładanie istniejących narracji w jedną, niepodważalną opowieść wydaje się już w zasadzie niemożliwe. Kosmitów z „Z Archiwum X” zastąpiły dystopie „Czarnego lustra”. Przeglądamy się w nich z tą samą niepewnością, co Scully i Mulder w tajnych aktach rządu 30 lat temu.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.