Gwiazda „Beverly Hills, 90210” odeszła w wieku 53 lat, przegrywając walkę z nowotworem piersi. Nawet w czwartym stadium raka nie poddawała się. Wspierała przy okazji innych chorych. Dojrzała, pokorna, samoświadoma – tak bardzo inna niż zbuntowana nastolatka, którą była w latach 90. XX wieku.
Gdy na początku lat 90. oglądałyśmy „Beverly Hills, 90210”, każda z nas, dziewczyn z polskiej podstawówki, chciała być Kelly albo Brendą. Albo raczej, chciała być Kelly, a była Brendą. Ja też, zwłaszcza że moje fizyczne podobieństwo do Shannen Doherty, odtwórczyni roli Walsh, skutecznie rozwiało marzenia o zostaniu płowowłosą Jennie Garth.
Serial wyśmiewano za obsadzenie w roli nastolatków aktorów o 10 lat starszych, ale akurat Shannen była niemal rówieśniczką Brendy. Co prawda skończyła już 18 lat, ale nie wyszła jeszcze z fazy nastoletniego buntu.
Urodzona w muzycznym Memphis w 1971 r. aktorka, od siódmego roku życia mieszkała w Los Angeles. I już wtedy była magnetyczna. Przed „Beverly Hills, 90210”, w połowie lat 80., zagrała spore role w „Domku na prerii” i „Our House”. Na przełomie lat 80. i 90. weszła na plan Aarona Spellinga, który po sukcesach „Dynastii” i „Dallas” chciał nakręcić przebój dla młodszego widza.
Doherty została Brendą Walsh, która z zimnej Minnesoty przeprowadza się z rodziną do gorącej Kalifornii, gdzie wszystkie dziewczyny noszą ultrakrótkie szorty, by pokazać opalone nogi, jeżdżą kabrioletami i zmieniają chłopaków jak rękawiczki.
Brenda tam nie pasowała, ale bardzo pragnęła akceptacji. Doherty zagrała jej zagubienie doskonale – jest humorzasta, kapryśna, nieprzewidywalna. Jak to szesnastolatka. Podczas gdy Luke’a Perry’ego, czyli serialowego Dylana McKaya, miłość Brendy, lansowano na Jamesa Deana początku lat 90., a Jasona Priestleya, czyli Brandona, brata Brendy, na idealnego chłopaka dla każdego podlotka, Doherty przypięto łatkę „niegrzecznej dziewczynki”. Notorycznie spóźniała się na plan, za co w końcu po czterech sezonach wyleciała z serialu. Gdyby tak jak ona zachowywali się mężczyźni, pewnie uznano by ich za asertywnych. Ale Doherty dziewczęce fochy kosztowały kontrakt.
Spóźniała się na zdjęcia, bo do późnych godzin nocnych balowała w klubach (co szokowało tym bardziej, że w Stanach można do nich chodzić dopiero od 21. roku życia). Na takie dziewczyny Amerykanie mówią hot mess – odważne, seksowne, wyzwolone, ale też godne politowania za pogubienie. W generacji X, zdominowanej przez zbuntowane neurotyczki w glanach, Doherty wcale się tak bardzo nie wyróżniała. Tyle tylko, że jej styl życia pewnie lepiej pasowałby do zespołu rockowego niż do telewizyjnego tasiemca, który od aktorów wymagał żelaznej dyscypliny.
Po latach Doherty wyznała, że powodem jej nieznośnego zachowania była choroba ojca. Wychowana w kochającym domu z tatą bankierem i mamą, właścicielką salonu piękności, straciła grunt pod nogami, gdy Tom Doherty zaczął chorować. – Miał osiem ataków serca, siedem wylewów, bypassy. Chorował na serce, cukrzycę, nadciśnienie – wspominała potem.
Gdy w 1994 r. wyleciała z serialu, miała kilka lat chudych. Dopiero w 1998 r. Aaron Spelling dał jej drugą szansę, obsadzając w jednej z głównych ról, Prue Halliwell w „Czarodziejkach”. I znowu Doherty miała pecha, bo pokłóciła się z koleżanką z planu, Alyssą Milano. Czuła się większą gwiazdą i takiego też traktowania oczekiwała. Umowę z Shannen zerwano po trzech latach.
– Mam reputację trudnej. Czy na nią zasłużyłam? Tak. Ale teraz zmieniłam się. Dojrzałam. Wiem, że zrobiłam dużo złych rzeczy w życiu, ale teraz jestem lepszym człowiekiem – mówiła magazynowi „Parade” w 2010 r. Wtedy znów wyciągnął do niej rękę Spelling. Do trzech razy sztuka, stwierdził producent, znów powierzając jej rolę Brendy. Teraz już dorosłej, wchodzącej w życie kolejnego pokolenia uczniów liceum w Beverly Hills. Ale znowu nie zagrzała długo miejsca. Wciąż gnało ją dalej, choć nie wiedziała, dokąd.
Wszystko zmieniło się w 2015 r. Rak piersi wywrócił jej życie do góry nogami. Przestała być wyblakłą gwiazdą telewizji, a stała się ikoną Instagrama, na którym dokumentowała każdy, nawet najbardziej bolesny, etap terapii. Dokumentacja dramatycznej drogi to w mediach społecznościowych rzadkość. Doherty z rozbrajającą szczerością pisała o wypadaniu włosów, wymiotach i mastektomii. Pokazywała zdjęcia – odarte z glamouru, surowe, odważne w swoim okrucieństwie. Publicznie oswajała się ze swoją nową, spuchniętą twarzą, nową, łysą, głową, nowym, słabym ciałem.
– Najbardziej płakałam, gdy mama goliła mnie na łyso – pisała. Rosa była z córką przez cały czas. – Moja mama to dziewczyna z Południa, stalowa magnolia – mówiła Shannen. Trwał przy niej też mąż, Kurt Iswarienko, z którym Doherty związana jest od 2008 r. – Choroba to dla małżeństwa najtrudniejszy test. Ale zdaliśmy go. Jesteśmy teraz o wiele bliżej – mówiła potem.
„Kocham nasze zdjęcia ze ślubu, gdy mam włosy, brwi i rzęsy, ale moje ulubione kadry są z teraz. Bo teraz miłość to wyzwanie” – pisała na Instragramie, podkreślając, że najgorsza w raku jest niepewność – jutra, każdego kolejnego dnia i dalekiej przyszłości.
Nauczyła się żyć z dnia na dzień. Były dni lepsze – te, gdy czuła, że zdrowieje i gorsze, gdy musiała znowu iść na chemio-, a potem radioterapię. Nazwała aparat do radioterapii Maggie. I, na ile to możliwe, pokochała tę Maggie, która sprawiała jej ból, ale obiecywała poprawę.
Głośno mówiła o dyskryminacji chorych. – Nikt nie da ci roli, wszyscy uważają, że jesteś żywym trupem – mówiła. Propozycje powróciły dopiero, gdy w 2017 r. zdradziła, że jest w remisji. Zaczęła mówić o sobie jak o samochodzie vintage. – Długo stałam w garażu, więc mój silnik potrzebuje się rozgrzać. Ale wciąż jestem dobrym samochodem – żartowała.
I wtedy, oczywiście, pojawił się Aaron Spelling. Tym razem chciał, żeby zagrała siebie. Razem ze znajomymi z „Beverly Hills, 90210” miała powrócić na plan, by nakręcić paradokumentalny serial o aktorach, którzy byli kiedyś znani. Program powstał, ale zabrakło w nim energii.
Doherty na początku lutego 2020 r. zdradziła, że nowotwór powrócił. To już czwarte stadium. Nie mówiła o tym wcześniej, bo nie chciała opowiadać o sobie, gdy wiosną minionego roku zmarł nagle Luke Perry. To jego mieli opłakiwać przyjaciele. A nie ją, znów umierającą. O raku wiedział tylko Brian Austin Green, czyli serialowy David.
– Są dni, kiedy pytam się, „dlaczego ja”. A potem: „a dlaczego nie?”. Dlaczego to miałby być ktoś inny? Przecież nikt na to nie zasługuje – powiedziała Doherty w programie Amy Robach „Nightline” w telewizji ABC. Aktorka do końca nie przestawała spotykać się z innymi chorymi, wspierała ich w mediach społecznościowych, wciąć opowiadała swoją historię. Mimo cierpienia powtarzała, że rak pozwolił jej zbliżyć się do siebie samej.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.