„Singiel w Nowym Jorku”, nowy komediowy serial Netfliksa z Neilem Patrickiem Harrisem w głównej roli, wyraża tęsknotę za tym, jak w niektórych aspektach życia bywało dawniej. Zostanie singlem po wielu latach monogamicznego związku wiąże się z zaistnieniem w świecie, którego wcześniej się nie znało.
Są takie filmy i seriale, które oglądamy dla czystej rozrywki. Nie interesuje nas wtedy nic poza chichraniem się na kanapie przy dźwiękach kostek lodu, stukających o kieliszek. Można, a nawet trzeba, robić to także w towarzystwie dowcipnych przyjaciół, którzy oglądane dzieło okraszają dodatkowymi komentarzami i dosypią garść orzeszków w sytuacji, gdy słone palce wyczują już dno. Nie trzeba się wtedy ruszać z kanapy, okupowanej w o wiele za dużym T-shircie. Do takiego spędzenia wieczoru idealnie nadaje się „Singiel w Nowym Jorku". Jego gwiazdą jest Neil Patrick Harris, cudowne dziecko amerykańskiego szołbizu i wymarzony zięć niemal każdej przyszłej teściowej, choć nie jest singlem od wielu lat.
Serial to dzieło Darrena Stara, jednego z power gays amerykańskiej telewizji, który od kilku dekad wymyśla przyciągające miliony widzów seriale o pięknych i bogatych. Tak było z jego „Beverly Hills 90210”, „Melrose Place” oraz „Seksem w wielkim mieście”. Jednak te produkcje powstawały jeszcze w czasach, w których nieheteronormatywne postaci pojawiały się na marginesie scenariuszy, najczęściej jako przyjaciele geje (Stanford Blatch w „Seksie w wielkim mieście”). Dzisiaj jest inaczej, elgiebety dostają role pierwszoplanowe, a na platformach streamingowych zaroiło się od queerowych produkcji rozmaitych gatunków. Mało tego, każdy filmowy i serialowy gigant online ma dział LGBT+, szczególnie mocno promowany w czerwcu, Miesiącu Dumy.
„Singiel w Nowym Jorku” pokazuje, jak wiele zmieniło się w sferze budowania związków
Nowy serial Stara (stworzony w partnerstwie z Jeffreyem Richmanem, producentem „Frasier” czy „Współczesnej rodziny”) opowiada o perypetiach nowojorskiego agenta nieruchomości Michaela (granego przez Neila Patricka Harrisa). Zostaje on niespodziewanie porzucony przez swojego partnera Colina, po siedemnastu latach udanego, jak się zdawało, pożycia. Michael, którego nic bardziej nie cieszy niż związkowa stabilizacja i rutyna, ląduje więc – będąc po czterdziestce – na tak zwanym rynku, a nie ma w Nowym Jorku nic gorszego niż bycie gejowskim singlem (lub singielką) po czterdziestce, szczególnie w czasach, gdy niemal każdy jest wielokrotnie przefiltrowany przez narzędzia Instagrama, zbotoksowany na śmierć i „wiecznie młody”. Bycie singlem po wielu latach monogamicznego związku (to jest dopiero oldskulowe podejście!) wiąże się także z zaistnieniem w świecie, którego wcześniej się nie znało: randkowych appek, dick-picków i nowoczesnej medycyny z PrEP-em na czele, który pozwala na seks bez zabezpieczenia i bez obawy przed wirusem HIV (choć nie przed wenerami). Wszystko to Michaela konfunduje tak bardzo, że popada w czarną rozpacz.
Świat, w którym wszystko jest łatwo dostępne, co druga osoba jest płynna seksualnie i niebinarna, nie można nikogo pocałować bez zapytania o zgodę, a na slut-shaming jest paragraf w nieformalnym kodeksie wykroczeń, staje się dla Michaela – jak to kiedyś powiedział pewien polityk – terrą incognitą. W tym sensie „Uncoupled”, serial bez większych ambicji, świetnie łapie zeitgeist, pokazując, jak wiele się zmieniło w ostatniej dekadzie, a tym bardziej w dwóch.
Neil Patrick Harris w głównej roli to ciekawa decyzja obsadowa, bo z jednej strony aktor ma nieustannie chłopięcą twarz i ciało dwudziestoparolatka (naprawdę niewiele przesadzam), a z drugiej – jest dojrzałym, niemal pięćdziesięcioletnim mężczyzną, o czym często, oglądając go, zapominamy. Mało tego, od lat jest mężaty z aktorem Davidem Burtką, z którym wychowuje dwoje dzieci. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można w związku z tym stwierdzić, żeby gdyby Harris został dzisiaj nagle singlem, mógłby popaść w trwogę podobną do tej, w jaką popadł grany przez niego Michael.
Legendarne stały się prowadzone przez Harrisa gale nagród Tony
Urodzony w 1973 roku Harris zaczął swoją karierę w szołbizie naprawdę wcześnie, choć nie tak wcześnie jak Shirley Temple. W wieku szesnastu lat został gwiazdą jednego z najpopularniejszych sitcomów początku lat 90., „Doogie Howser, lekarz medycyny”, gdzie grał nastoletniego geniusza, lekarza. Zakochała się w nim cała Ameryka, a potem połowa świata. I tak już zostało – za sprawą małego ekranu, który oprócz scen teatralnych Broadwayu stał się niejako domem aktora. Harris grał również w kilku produkcjach kinowych, ale nigdy nie osiągnął na tym polu spektakularnych sukcesów. Najbliżej Oscara stał, kiedy prowadził siedem lat temu ceremonię rozdania nagród. Był wówczas zresztą pierwszym wyoutowanym gejem, któremu powierzono oscarowe gospodarzenie.
W lata dwutysięczne Harris wszedł, grając w kolejnym popularnym serialu, „Jak poznałem waszą matkę”, co przyniosło mu niejedną nagrodę Emmy (za rolę Doogiego dostał nominację). To jest także czas intensywnego rozwoju jego kariery teatralnej, zarówno aktorskiej, jak i reżyserskiej oraz producenckiej. Legendarne stały się prowadzone przez niego gale nagród Tony, za co dostał… Nagrodę Tony. Proszę sobie w wolnej chwili wpisać w wyszukiwarkę YouTube: „Neil Patrick Harris Tonys Opening” i zobaczyć, co ten śpiewający i tańczący aktor potrafi zrobić na scenie. Prowadzone przez niego w 2013 roku otwarcie to teatralna rozrywka na najwyższym poziomie, jakiej chyba nikt inny nie potrafiłby zaserwować. To prawdziwy szczyt broadwayowskich możliwości.
Neil Patrick Harris i David Burtka są rodzicami 12-letnich bliźniąt
Wiek XXI przyniósł również dużą zmianę w prywatnym, a właściwie prywatnym i publicznym życiu aktora. W 2006 roku Harris wyszedł z szafy i uciął coraz częściej pojawiające się plotki o swojej homoseksualności, a potem wszystko potoczyło się już bardzo szybko. Rok później zaręczył się z Davidem Burtką, potem przyszły na świat (skorzystali z pomocy surogatki) ich 12-letnie dzisiaj bliźniaki, w końcu odbył się ślub (a na weselu wystąpił Elton John). Dzisiaj panowie i ich dzieci są modelową queerową rodziną, która chętnie gości media w swoim pięknym domu na Manhattanie. Ku zdziwieniu konserwatystów, to wszystko nie zmniejszyło popularności Harrisa i sympatii, jaką darzy go również małomiasteczkowa Ameryka z republikańskich do bólu stanów. W Harrisie, człowieku bardzo sympatycznym w obyciu, jest jakiś tajemniczy urok, powodujący, że trudno go nie lubić, nawet gdyby się bardzo chciało.
Trudno go nie lubić także w „Singiel w Nowym Jorku”, serialu – co ciekawe – atrakcyjnym teoretycznie zarówno dla postępowców, jak i tradycjonalistów, a przynajmniej ich części. Postępowcy znajdą tu bowiem wszystkie elementy kultury woke (scenariusz przeszedłby kontrolę każdej lewicowej policji), a tradycjonaliści bohatera, który szuka miłości, monogamii i domowego ciepła, którego nie kręci seks na pierwszej randce, w dodatku bez prezerwatywy.
„Singiel w Nowym Jorku” jest więc, zupełnie przewrotnie, queerową komedyjką, wyrażającą tęsknotę za tym, jak było drzewiej (przynajmniej w niektórych aspektach). Być może jest też wyrazem tęsknoty samego Darrena Stara, a może nawet całego pokolenia, które wydaje się coraz bardziej zagubione we współczesności?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.