– Od pięciu lat obserwuję silny trend – kobiety coraz częściej podejmują decyzje, że będą żyły poza związkiem. Myślę, że to jest naturalne zjawisko, związane z różnicowaniem się społeczeństwa. Będzie coraz silniejsze – mówi Magdalena Sękowska, psycholog.
Czy ktoś jeszcze wierzy, że bajka o księciu na białym koniu naprawdę kończy się słowami: „I żyli długo i szczęśliwie”? Powszechne wiadomo, że stan zakochania trwa krótko, związek to duże zobowiązanie i praca. Zamiast zastanawiać się z kim, coraz częściej pytamy o to, jak chcemy żyć, a odpowiedź wydaje się mniej jednoznaczna, niż kiedykolwiek wcześniej.
Gdy funkcjonowanie w parze nie jest już jedynym przepisem na skuteczną walkę z codziennością, bo przecież duże zakupy robi się online, a do naprawy pralki wzywa się specjalistę, przed partnerem stawiamy zupełnie nowe wyzwania. Jakie? – To bardzo indywidualna kwestia. Dlatego nowych pomysłów na sposób życia, jest tak wiele. Najczęściej za ideał uważa się model „jestem z kimś blisko, ale jednocześnie dbam o swoją autonomię – mówi Magdalena Sękowska , psycholog, psychoterapeuta, dyrektor Kliniki Uniwersytetu SWPS. Przyznaje, że ten przepis brzmi jak oksymoron, a potrzeba niezależności na wielu poziomach, od statusu materialnego, aż po emocje, staje się dla współczesnych kobiet coraz bardziej podstawowa. Życie w pojedynkę jest może mało romantyczne, ale ma racjonalne podstawy. Dziś samotność przestaje być wstydliwym słowem, bo często bywa wyborem, może oznaczać samodzielność i samorealizację.
W nowym cyklu „Singielki” publikujemy historie kobiet, które podjęły decyzje o tym, że wolą żyć samodzielnie i odnalazły szczęście. Dziś przedstawiamy historię Joanny Szulc, autorki poradnika „Sama mama. Jak przejść przez rozwód i żyć dalej”.
Jako dorastająca dziewczynka mieszkałam w Algierii. Ze wszystkich stron otaczały mnie pustynia. Chociaż odkryłam, że samotne wpatrywanie się w przestrzeń może być ciekawym przeżyciem, zaczęła mi towarzyszyć tęsknota, żeby być z kimś w bliskiej relacji, wspólnie zachwycać się tym widokiem. Miałam konserwatywną wizję związku – mąż, dzieci, najlepiej dwójka. Miłość na zawsze.
Prosty plan
Moi rodzice od ponad 60 lat są razem, dorastałam z takim wzorcem nierozerwalnego związku. Czułam rodzinną presję. Wiedziałam, że normalna sytuacja to taka, w której ma się chłopaka, narzeczonego, a potem męża. Że jak tego męża nie ma, to coś jest nie w porządku.
Dodatkowy wpływ na pewno wywarła kultura. Podobały mi się romantyczne opowieści o przeznaczeniu, zanurzałam się w Márquezowskiej wizji miłości. Sądziłam, że istnieje człowiek, z którym spędzę całe życie. Ufałam, że nasze drogi nie tylko się przetną, ale też połączą.
Jako dziewczynka czytałam „Błękitny zamek” Lucy Maud Montgomery i utożsamiałam się z jego bohaterką Joanną. Marzyłam, że i mnie ktoś kiedyś pokocha, zabierze w podróż do Alhambry i będziemy żyli długo i szczęśliwie.
Podobne artykułySingielki: Nie wierzę w romantyczną miłośćBasia CzyżewskaGdy miałam 24 lata, poznałam mężczyznę. Po dwóch latach wzięliśmy ślub, po kolejnych trzech urodziłam dziecko. Wydawało mi się, że moje życie rozwija się dokładnie tak, jak powinno. Myliłam się.
Umiałam zadbać o dom, o męża, o dzieci, bo nauczono mnie zarówno cierpliwości, jak i umiejętności praktycznych. Nie umiałam tylko zadbać o samą siebie.
Starałam się, jak mogłam, być dobrą mamą i dobrą żoną, jednocześnie pracować zawodowo, utrzymywać dom w czystości, gotować obiady, spotykać się ze znajomymi, dobrze wyglądać. Zawsze to ja wstawałam w nocy do dzieci. Skrajnie zmęczona, żyłam w ciągłym poczuciu, że się nie wyrabiam, że zawodzę.
Na wysokości zadania
Dziś z perspektywy rozwodu, odbytych terapii i studiów psychologicznych widzę, że nie byłam gotowa na związek, nie znałam siebie ani swoich potrzeb. Co lubię, czego chcę od bliskiego człowieka, na co się nie godzę?
Czego szukałam w małżeństwie? Opieki i akceptacji. Spod skrzydeł rodziców chciałam się wyrwać pod skrzydła męża. Nie dałam sobie czasu na poznanie samej siebie, bo bałam się życia w pojedynkę. Samotność oznaczałaby, że jestem niewystarczająco dobra.
Z czasem w małżeństwie zaczęło się psuć. Gdy starsza córka miała pięć miesięcy, po raz pierwszy w rozmowie pojawiło się słowo „rozwód”. Po jakimś czasie wróciło, a później wciąż krążyło mi nad głową, stając się realnym scenariuszem. Mimo bólu zaczęłam się oswajać z perspektywą rozstania.
Po narodzinach drugiej córki nie miałam już złudzeń. Wiedziałam, że tak naprawdę jestem sama. I nie mam na myśli wyłącznie codziennych obowiązków, mówię o samotności emocjonalnej – zostałam sama ze swoimi marzeniami i obawami. Sama snułam plany na przyszłość, zastanawiałam się, jak wychować dzieci, jakie codzienne decyzje podejmować.
Samotność dopadła mnie w małżeństwie, ale dopiero po rozwodzie mogłam pokazać ją światu. I muszę przyznać, że to było wyzwalające. Bo do tej pory ludzie postrzegali moje życie według schematu: mąż i dwójka dzieci, czyli ideał.
Jako żona chciałam być lojalna i nie mogłam otwarcie mówić o swoim cierpieniu, wtajemniczyłam w nie tylko najbliższe przyjaciółki. Reszta świata myślała, że wszystko jest okej. Nie było. To coraz bardziej mnie męczyło, bo źle znoszę udawanie.
Samotność rodzica jest wyjątkowo doskwierająca, bo oznacza, że jedna osoba przejmuje moc obowiązków. Znika czas wolny, nie ma przestrzeni na rozwój, życie towarzyskie. Jest długa lista rzeczy do zrobienia i wieczny stan gotowości. A to ukłucie, że kogoś brakuje, ożywa w najgorszych kryzysowych momentach, np. kiedy dziecko jest chore i siedzi się przy nim kolejną noc. Pojawiają się zupełnie nieprzewidziane trudności. Musiałam bardzo uważać, żeby nie obciążyć swoją samotnością starszej córki. Okazała się bardzo dojrzała i empatyczna na swój wiek. Dość naturalnie mogłam postawić ją w roli powierniczki i przyjaciółki. Tymczasem ona wciąż była dzieckiem i miała prawo do swojej beztroski.
Jakiś czas po rozwodzie zbudowałam nową, burzliwą relację. Zakończyłam ją jednak. Zrozumiałam, że wolę być sama. Tak było mi lepiej.
Sama ze sobą
Dopiero dwa lata po rozwodzie potrafiłam spojrzeć na siebie jak na wolną kobietę, która ma prawo o sobie decydować i cieszyć się życiem, zamiast się zastanawiać, czego się od niej oczekuje.
Zaczęłam zadawać sobie pytania: czy wolę krótkie czy długie włosy, kolorowy czy bezbarwny lakier na paznokciach. Mocno schudłam, w ubraniach zamieniłam szarości na nasycone kolory, odważyłam się na dopasowane kroje. Przemalowałam szafki w kuchni z ponurego brązu na jasną wanilię. I nie musiałam nikogo pytać o zdanie! Z czasem moje decyzje stawały się coraz odważniejsze. Zdecydowałam się zrezygnować z pracy w korporacji. Zaczęłam analizować swoje wybory i zastanawiać się, co tak naprawdę mi odpowiada. Dopiero sporo po trzydziestce odkryłam, że jestem introwertyczką, więc z racji temperamentu wolę, gdy wokół jest mniej ludzi. Byłam w stanie odrzucić schematy i żyć tak, jak mam ochotę. Zamiast hucznej zabawy wolałam weekend z książką na działce. Pozwoliłam sobie zostać w domu na sylwestra. Czułam, że jest mi ze sobą dobrze.
Odkryłam, że wcale nie czuję się opuszczona. Rodzina, przyjaciele i znajomi stali się dla mnie bezpieczną bazą. Wiem, kto mi pomoże, gdy martwię się problemami dzieci, a kto doradzi, gdy zastanawiam się nad przygarnięciem kota. Mam z kim iść do kina, mam z kim porozmawiać, gdy w środku nocy najdzie mnie paniczny strach. Na wakacje czy weekend jadę z dziećmi i przyjaciółką. Gdy urwie mi się półka, dzwonię do brata. Dzięki dzieciom mój dom jest pełen śmiechu i buzujących emocji. Wiem, że pewnego dnia córki się wyprowadzą, ale przecież będziemy nadal sobie bliskie. Kiedyś wyobrażałam sobie, że wszystkie te role: przyjaciela, pocieszyciela, ratownika z życiowych opresji, przejmie mój partner. Teraz wiem, że to zbyt duże oczekiwania. Nierealne.
Kobieta, która nie ma aktualnie męża ani nie jest w stałym związku, nie przestaje być istotą seksualną. Myślę, że o seksualności nadal funkcjonuje mnóstwo fałszywych przekonań, np. takich, że życie w stałym związku to udany seks, a życie bez partnera jest pozbawione namiętności. Zarówno pierwsze, jak i drugie jest mitem. Znam znudzone sobą małżeństwa, w których brakuje dotyku, szeptów, pieszczot, bliskości. I kobiety samotne, które po latach spędzonych w złym związku odnajdują w sobie zmysłowość, zaczynają lubić swoje ciało, przestają się wstydzić swoich pragnień.
Widzę, jak z wiekiem i doświadczeniem zmienia się we mnie myślenie o seksualności. Kiedyś chciałam się podobać, by móc uwierzyć w siebie. Teraz bardziej się zastanawiam, co mnie się podoba, kto mnie fascynuje. Jest w tym spokój, zmysłowa przyjemność, przestrzeń na przyglądanie się, słuchanie drugiego człowieka, obserwowanie jego emocji.
Szeroka perspektywa
Bardzo lubię przyglądać się parom po sześćdziesiątce. Niektórzy trzymają się za ręce, inni patrzą w przeciwnych kierunkach. Od razu widać, czy jest im ze sobą dobrze, czy tylko się wzajemnie podtrzymują. Często się zastanawiam, co daje im bycie w związku, i nie znajduję jasnej odpowiedzi. Być może w tym momencie jest mi tak wygodnie, że czegoś nie dostrzegam.
Mam 44 lata i doszłam do punktu, w którym nie czuję się kobietą samotną, ale samodzielną. Jestem sama i jestem szczęśliwa. Jeśli kogoś spotkam, będę potrafiła zbudować prawdziwą relację, opartą na wymianie. Owszem, powinnam była nauczyć się siebie o wiele wcześniej, ale teraz przynajmniej mogę przekazać swoje doświadczenie córkom. Gdy słyszę, jak na moje przestrogi odpowiadają cytatem z Pippi Langstrumpf: „Nie martwcie się o mnie, ja sobie zawsze dam radę”, jestem spokojna.
Specjalne podziękowania dla Zodiaka Warszawskiego Pawilonu Architektury za pomoc w realizacji sesji.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.