Kiedyś było łatwiej, choć byli i tacy, którzy „dyktaturę trendów” uważali za najgorsze, co moda ma do zaoferowania – raporty o najsilniejszych tendencjach pojawiały się tuż przed rozpoczęciem nowego sezonu, składały się z maksymalnie kilkunastu motywów i były swoistą ściągawką na temat tego, co nosić (i kupować) w nadchodzących miesiącach. Sprawy się skomplikowały, bo do głosu doszło pokolenie, które odrzuca porady na temat tego, co ma myśleć i robić. Zamiast zagrażających indywidualizmowi gotowców proponuje zabawę w przebieranki, w której miejsce trendów w skali makro zajęły te w odsłonie mikro. Dla jednych stanowią symbol demokratyzacji mody, dla innych – są siłą napędzającą jej komercjalizację.
Istnieje duża szansa na to, że gdy ten numer pójdzie do druku, w sieci pojawi się nowy mikrotrend. Wykiełkuje na TikToku, urośnie na Instagramie – promowany w stylizacjach najbardziej wpływowych celebrytów i influencerów – by na koniec, ku rozpaczy orędowników zrównoważonej mody, przekwitnąć na wieszakach sieciówek. Mikrotrendy – chwilowe tendencje i fascynacje, pojedyncze nurty, których odkrycia lub powrotu nie każdy by się spodziewał, powstają z żądzy nowości, jako odpowiedź na popularny swego czasu zarzut, że „w modzie było już wszystko”. To „wszystko” – skumulowane i o ogromnej sile rażenia – daje nam popalić.
„Core’owa rewolucja” (mikrotrendy przyjęło się nazywać z przyrostkiem „-core”) to rebelia z rodzaju tych, które pożerają własne dzieci. Nie tylko dlatego, że przeciera destrukcyjny szlak prowadzący do jeszcze większej komercjalizacji mody i jej konsumpcyjnego charakteru. Przede wszystkim wprowadza chaos, szczególnie w głowach tych, którzy poszukują w modzie własnego „ja”. Najbardziej odporne na mikrotrendowe szaleństwo zdają się być osoby świadome własnego stylu – o ściśle sprecyzowanych upodobaniach i antypatiach, na tyle doświadczone w czerpaniu z trendów, by sprzeciwić się rozszerzeniu ich na każdą możliwą estetykę. Oni jednak również czasem dają się skusić, bo mikrotrendy – choć dezorientujące – oferują niesłychanie wiele możliwości wyboru. Wśród nich najważniejsza jest obietnica stania się kimkolwiek chcemy, choćby na krótką chwilę.
By zrozumieć fenomen mikrotrendów, należałoby cofnąć się do lat dziecięcych. Kto z nas nie lubił wtedy przebieranek? Nie spędzał dni na mierzeniu ubrań mamy i udawaniu dorosłej? Kto nie odkrywał sekretów pracy swoich rodziców, wskakując przy każdej możliwej okazji w ich zawodowe uniformy – udając lekarkę lub sędzię, budowniczego lub policjanta? Wreszcie, kto z nas nie czekał cały rok na szkolne bale? A wtedy, najczęściej dzięki kreatywności mam, zmieniał się na chwilę w Kopciuszka, krasnala, anioła lub pirata? Stawał po stronie dobra lub zła, powielał popkulturowe stereotypy, wchodził w czyjeś buty?
Może warto patrzeć na mikrotrendy właśnie jako na dorosłą zabawę w przebieranki. Szczególnie że, podobnie jak kostiumy z lat dziecięcych, one także nie wnoszą nic nowego. Oferują to, co znane, tylko w unowocześnionej, odświeżonej i dostosowanej do potrzeb współczesnego odbiorcy mody odsłonie, bazując często na nostalgii za minionymi dekadami. Operują kontrowersją, bo przywracają motywy, o których jeszcze do niedawna wolelibyśmy nie pamiętać. Odnoszą się do osobistych sentymentów i wspomnień – o członkach rodziny, postaciach z filmów, celebrytach, których podglądaliśmy dorastając, albo o nas samych w wersji młodszej, bardziej naiwnej i mniej świadomej tego, czego szukamy w modzie.
Cały tekst znajdziecie w grudniowym wydaniu magazynu „Vogue Polska” z dwoma okładkami do wyboru. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.