Slowhopowa turystyka jest specyficzna, nie jest dla każdego, nauczyliśmy się tego – mówi Aleksandra Klonowska-Szałek. Kilka lat temu razem z mężem założyła serwis gromadzący klimatyczne i stylowe miejsca w Polsce idealne na wypoczynek w duchu slow. Dziś Slowhop jest nie tylko platformą do poszukiwania pięknych siedlisk czy niecodziennych doświadczeń, ale także synonimem oderwania od miejskiego zgiełku i bycia bliżej natury.
Skąd pomysł na Slowhop?
Byliśmy około trzydziestki i trochę już nas zmęczył dotychczasowy styl podróżowania. Zazwyczaj trafialiśmy do ładnych miejsc, ale mimo świetnej obsługi i profesjonalizmu czegoś nam w nich brakowało. To był czas nowych hoteli połączonych ze SPA, szwedzkich stołów uginających się pod ciężarem jedzenia, basenów i anonimowości. Okazało się, że dużo lepsze wspomnienia i historie przywoziliśmy z miejsc nie tak doskonałych, ale za to z duszą. Poznanie gospodarza, który nie tylko poda mi swoje jedzenie, ale jeszcze usiądzie wieczorem przy winie i opowie o tym, jak stworzył swoje miejsce i co robił wcześniej, rekompensuje brak hotelowych luksusów.
W 2010 roku interesujące adresy można było znaleźć na blogach podróżniczych, forach internetowych albo dowiedzieć się od znajomych. Pracowaliśmy wtedy z mężem w portalu DaWanda, który skupiał projektantów sprzedających rzeczy robione ręcznie. Zainspirowani tym modelem stworzyliśmy portal – katalog klimatycznych miejsc, które rezerwuje się w bezpośrednim kontakcie z właścicielami.
Mieliście gotową bazę miejsc, które przetestowaliście?
Tak, ale nie mieliśmy pojęcia, że liczba tych miejsc będzie rosła w takim tempie. Zorientowaliśmy się, że sami nie damy rady sprawdzić wszystkich. Musieliśmy przecież nie tylko je opisać, ale także postawić system rezerwacji, stworzyć odpowiednie mechanizmy działania serwisu. Byliśmy start-upem tworzonym przez garstkę ludzi, niektórzy członkowie zespołu pracowali jeszcze gdzieś na etatach, a to wszystko wymagało czasu. Sprawdzaliśmy więc miejsca na podstawie opinii znalezionych na innych portalach. Interesowało nas przede wszystkim to, w jaki sposób gospodarz odpowiada na krytykę i co krytykują goście. Oglądaliśmy mapy Google’a, sprawdzając sąsiedztwo. Pytaliśmy również o zdanie gospodarzy z okolicy. Czasem słyszeliśmy, że woleliby się nie wypowiadać albo że tak, jest super. Najbardziej cenimy adresy, które polecają nam właśnie gospodarze.
Konkurenci działają wspólnie i zachęcają do przyjmowania nowych miejsc?
To jest cecha, która wyróżnia gospodarzy takich miejsc. W przypadku biznesu, który nie jest oparty na pasji, jest ogromne poczucie konkurencji, dbania o swoje. Gospodarze tworzą wspierające się społeczności. Na przykład w Jezioranach na Warmii stworzyli swoistą grupę wsparcia. Zrobili ekotarg, gdzie sprzedają swoje produkty, polecają siebie nawzajem, jeśli nie mają już wolnych miejsc. To zdecydowanie coś więcej niż biznes.
Podróżujemy po miejscach ze Slowhopa, ale trochę inaczej. Obieramy kierunek, np. Kotlinę Kłodzką, i wtedy odwiedzamy wszystkich gospodarzy z regionu. Często potem modyfikujemy opisy. Zdarza nam się zrezygnować ze współpracy, gdy widzimy, że nie do końca coś nam pasuje. Dużo uczymy się także od gości, którzy dają nam wyraźne sygnały, czego potrzebują. Był przypadek gospodarza, który miał dużo bibelotów, ale nie był w stanie nad tym zapanować pod kątem czystości. Gościom to przeszkadzało.
Jak układa się współpraca gospodarzy i gości?
Dobór gości do gospodarzy przypomina wybór partnera na portalu randkowym. Tworząc swój profil, lepiej od razu przyznać, że ma się brzuch, niż kłamać, że jest się Adonisem. Krótko mówiąc – chodzi o to, żeby nie tworzyć fałszywych oczekiwań. Piszemy więc na Slowhopie o muchach, komarach i o tym, że dzieci będą się nudzić, bo nie ma placu zabaw. Nauczyliśmy się wyłapywać wszystko, co może gości denerwować. W naszych tekstach, które są w pewien sposób poetyckie, wzbudzają emocje, staramy się dodać trochę zapachu końskiego łajna i uprzedzić, że w drewnianych domach może skrzypieć podłoga, a ptaki śpiewają już od czwartej rano.
Bardzo się staramy, żeby obie strony wiedziały, na co się umawiają. Goście zgłaszają nam swoje uwagi, ale gospodarze muszą też być bardzo czuli na ich skargi. Ludzie często nie mają świadomości, co może im przeszkadzać. Dlatego tak ważna jest rola gospodarza, który powinien uprzedzić, co może się nam nie spodobać.
Sami macie gospodarstwo na Mazurach. Dla siebie czy dla gości?
Nigdy o tym nie marzyłam, ale uwielbiam jeziora, nad nimi się wychowałam. Warszawa jest dla mnie sucha jak wiór. Pewnego dnia wrzuciłam w wyszukiwarkę hasło „siedlisko nad jeziorem” i znalazłam starą oborę na mazurskiej wsi, nad samą wodą. Kupiliśmy ją wbrew rozsądkowi i wyremontowaliśmy. Mamy więc miejsce dla siebie, ale również wynajmujemy je gościom.
Tak zresztą zaczęły się historie wielu z „naszych” gospodarzy. Ktoś jechał rowerem po okolicy, natknął się na jakąś ruinę i postanowił zmienić swoje życie.
Goście czasem tak inspirują się danym miejscem, że porzucają dotychczasowy styl życia i zakładają równie klimatyczne siedlisko?
Ciągle słyszymy takie historie od gospodarzy. Przyjeżdżają do nich ludzie i dwa, trzy dni później zaczynają szukać działki w okolicy. Mamy jedną panią na Warmii. Tam są ogromne przestrzenie, między jednym a drugim siedliskiem mogą być kilometry. Zapytałam ją kiedyś, czy nie czuje się samotna i czy się nie boi. Zaczęła się śmiać i powiedziała, że wokół mieszka już cała jej klasa z liceum.
Jeżeli ludzie kupują stare siedliska do zrewitalizowania, to ratują przy okazji część historii regionu. Stworzenie pensjonatu jest też najłatwiejszą metodą na zarobienie pieniędzy na wsi, o ile lubi się ludzi. Wśród naszych gospodarzy są głównie ludzie z miast, którzy nie znają się na rolnictwie. Zapraszanie turystów w pięknie odrestaurowane albo dizajnerskie miejsce wychodzi im więc naturalnie.
Jak przyjmuje przyjezdnych lokalna społeczność?
Ktoś, kto przyjeżdża, jest atrakcją dla miejscowych, zresztą sama przechodzę teraz ten proces. Na początku były nieufność, obawa przed arogancją przywiezioną z wielkiego miasta. Wszyscy patrzyli na nas ostrożnie, z dystansem, ale wiedza lokalnych mieszkańców jest niezastąpiona. Dzięki nim uczę się uprawiać warzywa, słucham każdej dobrej rady dotyczącej kwiatów. Zdarzyło nam się nawet korzystać z pomocy sąsiada przy wyciąganiu ciągnikiem samochodu z drewnem. Jesteśmy obok siebie – oni z wiedzą i pamięcią o regionie, ja z moją ciekawością i otwartością. Takich przyjezdnych jak ja zawsze interesuje lokalna historia. Chodzą po wsiach, lokalnych archiwach, żeby się czegoś dowiedzieć. Często bronią zabytków, zbierają historie, nawet piszą książki. Mój dom był dawną łaźnią mazurską, a wieś liczyła 500 mieszkańców i miała dwie gospody. Odkrywanie takich rzeczy jest fantastyczne.
Jak zmieniła się branża turystyczna w ostatnich dwóch-trzech latach?
Gdy zaczynaliśmy, świadoma turystyka właściwie nie istniała, a na rynku dominowały duże hotele ze SPA. Agroturystyka kojarzyła się z przaśnością, byliśmy jako goście w stanie zaakceptować jej wady tylko dlatego, że takie noclegi były tanie.
Od jakiegoś czasu widać wyraźnie zmiany – turyści szukają miejsc blisko natury. Świadomie wydają pieniądze, które trafiają do zaangażowanych w region i ekologię gospodarzy, a nie do spółek hotelowych. Zamiast leżaka nad basenem w Egipcie i gwarantowanej ładnej pogody wybiorą turystykę doświadczeń, czyli taką, jaką oferujemy. Czasem kanciastą i trudniejszą, z deszczem i komarami, ale przez to ciekawszą. Tłumaczymy to tym, że ponad połowa podróżujących to pokolenie milenialsów, dla których luksus nie jest aż tak ważny, jak dla ich rodziców. Liczy się to, czego doświadczą. Im dziwniejsze i niebanalne doświadczenia, tym chętniej dzielą się tym w mediach społecznościowych. I nie chodzi tu o skoki na bungee, tylko o coś, co jest dostępne. Na Slowhopie ludzie korzystają z takich wydarzeń jak tropienie wilków w Bieszczadach, obozy przetrwania dla całych rodzin, a nawet zimowe kąpiele w jeziorze.
Potrzebę nowych doświadczeń widać po coraz bardziej zaskakujących konceptach noclegowych, takich jak glampingi, które od paru lat bardzo się rozwijają. Można nocować w luksusowym namiocie w lesie, w domku na drzewie. Im bardziej niebanalny pomysł, tym lepiej. Jest takie miejsce Dosbajka pod Gwiazdami w Beskidach. To zwykłe łóżko na świeżym powietrzu, bez ścian. Na początku pomysł wzbudzał śmiech, a potem okazało się, że przez prawie cały sezon nie było w Dosbajce wolnego miejsca! Ludzie tak bardzo chcieli tego doświadczyć i opowiedzieć o tym, że spali na łóżku pod gwiazdami.
Choć – trzeba to przyznać – to, o czym mówię, to wciąż niszowa turystyka. Większość ludzi wciąż wybiera all inclusive.
Pandemia uderzyła we wszystkie branże, ale turystyka chyba ucierpiała najmocniej. Jak wy sobie poradziliście?
Przez dwa miesiące nikt z naszych gospodarzy nie mógł przyjmować gości. Wszystko było zamknięte, gospodarze musieli zwracać zaliczki, a my solidarnie zwracaliśmy prowizję. Nic nie dało się zrobić, trzeba było czekać. W tym okresie świetnie sprawdziła się nasza grupa dla gospodarzy na Facebooku. Wzajemnie się wspieraliśmy, działała gorąca linia informacyjna. Gospodarze zaproponowali nawet, że przeleją nam pieniądze na poczet przyszłych prowizji, żebyśmy nie musieli nikogo zwalniać. I rzeczywiście, nie zwolniliśmy.
Odkąd zluzowano restrykcje, ludzie zaczęli wyjeżdżać z miast. Wśród znajomych ciągle słyszę, że znaleźli coś magicznego na Slowhopie. Jakich miejsc szukają teraz Polacy?
W maju przeprowadziliśmy badanie, żeby dowiedzieć się, czego obecnie oczekują goście. Okazało się, że przede wszystkim pojedynczych, odizolowanych domków, gdzie mogą być z dala od innych ludzi wśród natury. Następne na liście były kameralne pensjonaty. Co ciekawe, ludzie byli też ogromnie zainteresowani kamperami i kampervanami, czyli noclegami mobilnymi.
W zeszłym roku największą popularnością cieszyły się pensjonaty z wyżywieniem, prowadzone przez gospodarzy, którzy będą opowiadali ciekawe historie. Pandemia trochę zmieniła te upodobania, widzimy to po naszym domu na Mazurach. Zawsze cieszył się powodzeniem, ale w maju i czerwcu zajęte były głównie weekendy. W tym roku nie mieliśmy ani jednej luki w kalendarzu, od 4 maja zajęte było wszystko.
Dzwoni do nas także coraz więcej ludzi, którzy mają dom po babci albo działkę, z pytaniem, co mają zrobić, żeby być na Slowhopie. Inni inwestują w działki nad jeziorami i stare siedliska. Dowiedziałam się, że architekci odradzają ludziom budowanie tradycyjnego hotelu, proponując w zamian „slowhop”. Okazało się, że „slowhop” funkcjonuje już jako słowo i oznacza klimatyczne miejsce na wynajem. Trudno mi w to uwierzyć, ale nie ukrywam, że to daje wielką satysfakcję.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.