Na angielskim ślubie dyrektorki artystycznej Ellie Robertson każdy detal wskazywał na jej miłość do komedii romantycznych – od pełnej przepychu kreacji Vivienne Westwood, przez orkiestrę dętą, po ogromny tort.
Już jako mała dziewczynka z nabożnym podziwem oglądałam filmy Richarda Curtisa. Uwielbiam urocze sceny pierwszego spotkania przyszłych zakochanych. Z radością przyglądam się tym, którzy biegną przez całe miasto, mosty, lotniska, szpitale lub konferencje prasowe albo pokonują zakorkowane ulice, by składać ujmująco dziwaczne deklaracje miłości. Moja ulubiona muzyka to ścieżki dźwiękowe pochodzące z komedii romantycznych (wliczają się w nią Shania, Ronan i The Corrs), a najbardziej zakochana jestem (nie licząc męża oczywiście) w Hugh Grancie. Dlatego zabawne wydaje mi się to, że akurat ja nie byłam w stanie przewidzieć, że wyjdę za mąż za chłopaka z sąsiedztwa.
Jestem niepoprawną romantyczką. Moi rodzice poznali się na przyjęciu w Paryżu – tata był w podróży służbowej, a mama pracowała jako au pair. Na drugą randkę mama przyleciała do Londynu i tego samego wieczoru wprowadziła się do ojca. Sześć tygodniu później dowiedział się, że musi przejść operację serca. Dzień przed nią mama powiedziała: „Gdy się obudzisz, weźmiemy ślub”. Max i ja potrzebowaliśmy dużo więcej czasu. Mój mąż podobał mi się od prawie 15 lat – prawie połowę mojego życia, choć widywałam go głównie z daleka. Czasami gdy na niego patrzę, widzę go jako osiemnastolatka i czuję ten sam przyprawiający o zawrót głowy przypływ emocji, jaki czułam wtedy. Gdyby wówczas ktoś powiedział mi, że stanę obok niego przy ołtarzu, w życiu bym w to nie uwierzyła. Nawet teraz ledwo w to wierzę. Pamiętam, jak powiedziałam kiedyś do mojej przyjaciółki: „Pomyślałabyś, że będę z Maksem?”. Na co ona odpowiedziała: „Tak, wszyscy to wiedzieli. Poza waszą dwójką”. Gdy nasze ścieżki w końcu się przecięły, chcieliśmy nadrobić stracony czas, bo cytując Harry’ego granego przez Billy’ego Crystala w „Kiedy Harry poznał Sally”, „gdy zdajesz sobie sprawę, że chcesz spędzić z kimś resztę życia, chcesz, by ta reszta życia jak najszybciej się zaczęła”.
W połowie drogi między naszymi domami rodzinnymi znajduje się przystanek autobusowy. To właśnie tam, gdy jako nastolatkowie czekaliśmy na szkolny autobus, z zakłopotaniem staraliśmy się unikać kontaktu wzrokowego, a potem to tam spotykaliśmy się potajemnie, wymykając się z domu. Kiedy w naszą pierwszą rocznicę Max poprosił, bym się tam z nim spotkała, w ogóle nie wydało mi się to dziwne. Gdy tam dotarłam, zobaczyłam, że cały przystanek przystroił lampkami choinkowymi i czekał na mnie z butelką szampana. Wiecie, co było w tym najlepsze? Przyniósł tyle kieliszków, żeby wystarczyło dla wszystkich osób rzeczywiście czekających tam na autobus. Dwa lata później – na szczycie jednej z japońskich gór, w otoczeniu jeleni – poprosił mnie o rękę. Pomimo wszystkich wyzwań, jakie przyniosła pandemia, i po tak wielu latach niepewności, w której moglibyśmy konkurować z Rossem i Rachel, we wrześniu 2021 roku w końcu wzięliśmy ślub.
Ostatniego wieczoru przed ślubem spotkałam się z moją specjalistką od pielęgnacji twarzy, Rhian Truman, która ostatecznie mnie do niego przygotowała: koncentrując się głównie na masażu twarzy, nadała kształtu moim kościom policzkowym i sprawiła, że czułam się jak milion dolarów. Potem zjadłam kolację z najbliższą rodziną w restauracji, w której moi rodzice byli ostatniego wieczoru przed ich ślubem 30 lat temu. W Maggie Jones’s światła są nastrojowo przygaszone, dzięki czemu panuje tam romantyczna amosfera. Nazwa lokalu prawdopodobnie pochodzi od pseudonimu używanego przez księżniczkę Małgorzatę, gdy rezerwowała tam ulubiony stolik dla siebie i Lorda Snowdona.
W ślubny poranek obudziłam się w hotelu Portobello, wypoczęta po zupełnie niespodziewanych, solidnych ośmiu godzinach snu. Przespacerowałam się po Notting Hill, po ulicach tak dobrze mi znanych z dzieciństwa i z mojej ulubionej komedii romantycznej, po czym poszłam na zajęcia z pilatesu. Gdy powiedziałam trenerowi, że to dzień mojego ślubu, spojrzał na mnie jak na wariatkę i zapytał: „Dlaczego do diabła w ogóle tu jesteś?!”. Gdy doszedł do siebie, dodał do playlisty tematyczną muzykę. Na koniec zagrał „Going to the Chapel” The Dixie Cups, a wspaniała grupa nieznajomych ze studia pomachała mi na pożegnanie, życząc wszystkiego najlepszego.
Stamtąd wróciłam do hotelu Portobello, gdzie zamówiłam room service (gotowane jajka, tosty i herbata miętowa – mądra przyjaciółka podpowiedziała mi, że przez kofeinę bardziej się pocimy) i zaczęłam się szykować. Nie wiem dlaczego, ale od chwili, gdy się obudziłam, czułam się zadziwiająco spokojna. Towarzyszyła mi klarowność umysłu i przytomność, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Z pewnością rolę odegrała w tym regularna akupunktura z Rossem Barrem i codzienna medytacja, którą od pewnego czasu praktykuję. Myślę, że najważniejsze było to, że po raz pierwszy w życiu czułam, że jestem dokładnie w tym miejscu, w którym być powinnam.
Nawet gdyby nie towarzyszył mi tak niezmącony spokój, doprowadziłaby do tego z pewnością makijażystka Jennifer Oliver. Gdybym mogła, jako budzik ustawiłabym sobie jej kojący głos. Jest też genialną makijażystką, która sprawiła, że wyglądałam (i czułam się) fantastycznie. Wspaniała Grace Amelia z Hershesons upięła mi włosy w wymarzoną fryzurę, po czym przypięła mi welon, jakby koronowała mnie na królową. Mam totalną obsesję na punkcie grzywki i nie byłabym w stanie powierzyć jej nikomu innemu.
Gdy miałam robiony makijaż – na szczęście przed nałożeniem tuszu do rzęs – moja mama zaskoczyła mnie, przychodząc z prezentem od mojego przyszłego męża. Były to kolczyki z perłami Sophie Bille Brahe, których od tamtego czasu prawie nie zdejmuję. Skoro już mowa o panu młodym, gdy ja miałam robioną fryzurę i makijaż, prasowałam suknię i nabłyszczałam dekolt, on i jego drużba grali w golfa. W „If I Were a Boy” Beyoncé chyba powinien znaleźć się dodatkowy wers… Gdy w końcu postanowił zacząć się szykować, założył szyty na zamówienie, ciemnogranatowy, trzyczęściowy garnitur Casely-Hayford.
Wybaczyłabym ci, gdybyś od razu przeskoczyła do tego akapitu: suknia. Och, suknia. Nigdy nie znajdę słów, którymi mogłabym wyrazić, jak czuje się kobieta w objęciach gorsetu sukni Vivenne Westwood. Nie bez powodu otrzymała tytuł szlachecki – jej projekty sprawiają, iż czujesz się, jakbyś została wyrzeźbiona przez samego Michała Anioła. Koniec żartów: świadomość, że moją suknię ślubną projektuje kobieta, która całe życie spędziła na walce o ważne dla nas wszystkich sprawy, była wartością nie do przecenienia.
Mój welon był równie wyjątkowy. Wyszukany przez wspaniałą Jane Bourvis, pochodził z lat 30. XX wieku. Był zrobiony z najdelikatniejszego tiulu, wykończony ręcznie robionym haftem i kwiatowym wzorem. Cieszyłam się, że to nie pierwszy jego ślub, mam nadzieję, że również nie ostatni. Moje buty to projekt Prady – nie mogę się doczekać, aż znowu je założę do skarpetek z falbankami i sukienki Simone Rocha. Dzięki masywnym obcasom było mi w nich wygodnie, aż do ostatniej piosenki zagranej w czasie wesela. Moja torebka to perłowa piękność o kwiatowej formie projektu Shrimps, która miała idealny rozmiar, by zmieścić w niej wszystkie niezbędne rzeczy, a „coś pożyczonego” to diamentowe kolczyki Jessiki McCormack, które już znalazły się liście prezentów, jakie chciałabym znaleźć pod choinką. Obrączkę zaprojektowałam wspólnie z projektantką biżuterii Bear Brooksbank.
Kwiaty układała moja kochana przyjaciółka Rachael Barker, która stworzyła kunsztowne bukiety dla mnie i moich druhen. Miejsca, w których odbyły się ceremonia i przyjęcie, wypełniła daliami, włoskimi zawilcami, tulipanami papuzimi, islandzkimi makami, jaskrami i angielskimi różami ogrodowymi. Z kolei moja sześcioletnia siostrzenica Luna, która sypała kwiaty, była zachwycona wiankiem pasującym do jej sukienki Simone Rocha X H&M.
Pobraliśmy się w kościele pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu mieszczącym się przy ulicy Pottery Lane. To piękny, kameralny kościół katolicki oddalony 10 minut spacerem od miejsca, gdzie oboje się wychowaliśmy, to również w nim, jako mała dziewczynka, przystąpiłam do Pierwszej Komunii Świętej. Do ołtarza poszłam przy dźwiękach „Arii” Händla z jego Concerto Grosso nr 12, pod rękę z moim ojcem (który wyglądał niesamowicie stylowo w garniturze Paula Smitha). Mój mąż i ja zawsze powtarzamy, że najlepszym lekarstwem na ciężki dzień są słowa: „Witaj w domu!” wypowiedziane przez kogoś, kogo kochamy. W naszym związku wypowiada je również ta osoba, która właśnie przekracza próg mieszkania. Gdy podeszłam do ołtarza, to właśnie te słowa wyszeptał mi do ucha.
Sufit kościoła pomalowany jest na piękny niebieski kolor i usiany złotymi gwiazdami. Jako dziecko byłam nim oczarowana i to właśnie on stanowił inspirację dla naszej ślubnej papeterii, ręcznie malowanej przez moją najlepszą przyjaciółkę i druhnę. W czasie mszy śpiewał najlepszy chór, jaki kiedykolwiek słyszałam, a poza religijnymi tekstami czytanymi przez moją przyjaciółkę i mamę mój ojczym przeczytał mój ulubiony wiersz EE Cummingsa. Wyszliśmy z kościoła przy akompaniamencie „Przyjazdu królowej Saby” Händla.
Przyjęcie odbyło się w naszej ulubionej restauracji, St. John w Smithfield. Max wiele lat pracował tam w dziale wina, to też nasze ulubione miejsce, gdy świętujemy szczęśliwe chwile. Straciłam rachubę, ile urodzin, awansów w pracy czy zaręczyn było pretekstem, by zjeść tam szpik kostny i wypić Black Velvet (połączenie szampana i Guinnessa – nie krytykuj, dopóki nie spróbujesz). Nasza uczta składała się z karczochów, przegrzebek, konfitowanych policzków wieprzowych z mniszkami, duszonej jagnięciny z białą fasolą i zielonym sosem oraz sałatki z pomidorów, sałaty rzymskiej i anchois, która była tak dobra, że prawie przyćmiła całą resztę.
To najpyszniejszy posiłek, jaki kiedykolwiek zjadłam, a nie doszłam jeszcze do najlepszej jego części. Po kulce sorbetu cytrynowego podano nasz tort. Szef cukierników pracujących w restauracji jest naszym drogim przyjacielem. To ogromne szczęście, nie tylko dlatego, że byliśmy w wybitnie dobrych rękach, lecz także dlatego, że poczucie humoru Aleksa Szroka zachęciło mnie do realizacji najbardziej zwariowanego pomysłu, jaki przyszedł mi do głowy: upieczenia tarty z malinami tak ogromnej, by wystarczyło jej dla setki gości. Nie wpadłam jedynie na to, że nie tak łatwo będzie dostać formę do tarty w tym rozmiarze – w końcu w internecie da się kupić wszystko, prawda? W końcu mój przyszły mąż, który wykazał się anielską cierpliwością, musiał zrobić ją sam (miała metr średnicy) – użył do tego resztek przewodów przemysłowych i kawałka metalu. Jeśli wcześniej nie wiedziałam, jakie mam szczęście, po tym byłam już pewna. W czasie kolacji widziałam, z jaką troską i artyzmem Alex układał na tarcie maliny. Zjadłam dwa kawałki i miałam ochotę na więcej.
Po wspaniałych przemowach przeszliśmy na parkiet, nad którym wisiała kula dyskotekowa większa nawet od naszej tarty. Do pierwszego tańca wybraliśmy piosenkę „Can’t Take My Eyes Off You” Frankiego Valliego. W sekrecie zaprosiłam orkiestrę dętą, która pojawiła się w trakcie refrenu (odniesienie do jednej z komedii romantycznych jest tu jasne jak słońce!). Podano koktajle Negroni, a ja przed tańcami przebrałam się w przepiękną srebrną sukienkę The Vampire’s Wife, błyszczącą w świetle stroboskopu, w której bawiłam się do rana.
W filmie byłby to moment – przedostatnia scena, a w tym przypadku raczej akapit tekstu – gdy główny bohater biegnie do ukochanej przez Camden, Kensington, Primrose Hill, Pimlico, po czym w niewytłumaczalny sposób znajduje się znów na Notting Hill i w Soho, po to, by powiedzieć jej, że nie może bez niej żyć, z czego właśnie zdał sobie sprawę. By upamiętnić wszystkie komedie romantyczne, jakie kiedykolwiek kochałam (a jako żona, stojąc przed swoim mężem i prosząc go, by zażenowanie, które zaraz poczuje, nie doprowadziło do rozwodu), przedstawiam wam mój własny filmowy monolog.
Kocham w nim to, że nawet będąc na drugim końcu zatłoczonego pokoju, wie, kiedy kończy się wino w moim kieliszku. Kocham jego staromodne, ale pełne determinacji uwielbienie dla kurczaka koronacyjnego. Kocham go za to, że jest moim największym kibicem i sprzymierzeńcem. Kocham to, że jest niezłomny, czasem niemądry, i za to, że po 15 latach nadal omdlewam z emocji. Kocham go za to, że lubi sprzątać, choć wolałby zupełnie zrezygnować ze sztućców, niż umyć choć jeden widelec lub nóż. Kocham w nim to, że gdybym poprosiła go o księżyc, zacząłby szukać lassa.
Nie cierpię tego, że zostawia otwarte drzwiczki wszystkich szafek, że wciska pastę do zębów za kran, tak że codziennie rano muszę ją stamtąd wyciągać. Nie cierpię tego, że upiera się, byśmy do każdego posiłku jedli warzywa, nawet gdy mamy kaca. Nie cierpię podcastów o Formule 1, które stały się ścieżką dźwiękową naszego domowego życia. Najbardziej nie cierpię tego, że tak naprawdę żadna z tych rzeczy mi nie przeszkadza. Ani trochę.
Romanse jako gatunek literacki mają tylko jedną wadę (przynajmniej w moich książkach): zakładają, że wszystko w naszym życiu to efekt przeznaczenia. Założenie, że ścieżki, którymi podążamy, są z góry ustalone, a sami nie podejmujemy żadnych decyzji. Wolę podejście prezentowane przez Forresta Gumpa: „Nie wiem, czy kieruje nami przeznaczenie, czy żyjemy od przypadku do przypadku – jakbyśmy unosili się na wietrze – ale wydaje mi się, że życie to połączenie obu tych rzeczy”. Może połączył nas szczęśliwy zbieg okoliczności, jednak 11 września wybraliśmy wspólne życie. Tego i każdego kolejnego dnia.
Nigdy nie znajdę słów, którymi mogłabym wyrazić, jak czuje się kobieta w objęciach gorsetu sukni Vivienne Westwood.
Dziewczynka sypiąca kwiatki, Luna, w sukience Simone Rocha X H&M.
Cieszyłam się, że to nie pierwszy ślub mojego welonu, mam nadzieję, że również nie ostatni.
Pobraliśmy się w kościele pod wezwaniem św. Franciszka z Asyżu mieszczącym się przy ulicy Pottery Lane. To kameralny kościół katolicki 10 min spacerem od miejsca, gdzie oboje się wychowaliśmy.
Para wzięła ślub w londyńskim kościele katolickim.
Nowożeńcy Ellie i Max chwilę po ceremonii.
Panna młoda miała torebkę Shrimps oraz kolczyki z diamentami Jessiki McCormack.
Ellie, miłośniczka komedii romantycznych, wyszła za chłopaka z sąsiedztwa.
Przyjaciel pary, cukiernik Alex Szrok, upiekł tartę z malinami tak dużą, że starczyło jej dla 100 gości.
Żadna komedia romantyczna nie obejdzie się bez pocałunku.
Niespodziewany występ orkiestry dętej to ukłon w stronę filmu „To właśnie miłość”.
Na przyjęcie Ellie przebrała się w srebrną sukienkę The Vampire’s Wife.
Może połączył nas szczęśliwy zbieg okoliczności, jednak 11 września wybraliśmy wspólne życie. Tego i każdego kolejnego dnia.
Buty Prada, w których panna młoda przetańczyła całą noc.
Idealna tarta z malinami – stworzona dzięki romantycznemu gestowi pana młodego.
Jak mówi Ellie, nigdy nie będzie miała dość swojej sukni ślubnej zaprojektowanej przez Vivienne Westwood.
Jane Bourvis znalazła dla Ellie koronkowy welon pochodzący z lat 30-tych ubiegłego wieku. Nigdy nie znajdę słów, którymi mogłabym wyrazić, jak czuje się kobieta w objęciach gorsetu sukni Vivienne Westwood.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.